Wikt codzienny i luksusowy
Fernand Braudel jest określany jako papież bądź książę historii. Jego dzieło „Kultura materialna, gospodarka i kapitalizm XV – XVIII wiek Struktury codzienności” to wspaniała panorama losów ludzkich ukazana w skali globalnej i na przestrzenie wielu wieków. Dla miłośników historii kuchni i pożywienia jest w tej księdze setki smaczków i anegdot, dzięki którym czytelnik jest w stanie zrozumieć wiele procesów a także owych ludzi – naszych przodków. Pora więc na lekturę klasyka a ponieważ jestem w drodze, to staram się blogowiczom zapewnić codzienną porcję lektury, by nie odczuli tej nieobecności patrząc na pusty ekran:
„Z pszenicą, ryżem i kukurydzą, które są podstawą wyżywienia większości ludzi, sprawa jest stosunkowo prosta. Wszystko się jednak komplikuje, gdy zaczynamy badać jedzenie już nie tak zwyczajne (mięso!) oraz zróżnicowane potrzeby ubraniowe i mieszkaniowe. W tej bowiem dziedzinie to, co jest koniecznością, i to, co jest zbytkiem, łączy się ze sobą bądź bezustannie sobie przeciwstawia.
Na przykład aż do wieku XVI luksusem jest cukier, aż do końca XVII pieprz, za czasów Katarzyny Medycejskiej alkohol i pierwsze „aperitify”, przed epoką Piotra Wielkiego puchowe łoża i srebrne puchary bojarów rosyjskich, w XVI wieku pierwsze płytkie talerze, które Franciszek I zamawia w roku 1538 u antwerpskiego złotnika, i pierwsze głębokie talerze zwane włoskimi, wymienione w inwentarzu majątku kardynała Mazariniego w 1653; w XVI i XVII wieku luksusem są widelce (tak, widelce!) i szklane szyby, a jedne i drugie pochodzą z Wenecji. W następnym stuleciu produkcja szyb okiennych – od XV wieku wyrabianych już nie z dodatkiem potasu, lecz sody, która daje tworzywo bardziej przejrzyste i łatwiejsze w obróbce – dzięki ogrzewaniu domów węglem kamiennym upowszechnia się jednak w Anglii, tak iż współczesny historyk, dając upust swej wyobraźni, widzi Francję jako miejsce spotkania weneckiego widelca z angielskimi szybami. Kolejna niespodzianka to krzesło, luksus niesłychany, dziś jeszcze rzadkość w krajach islamu i w Indiach. Oddziały hinduskie przebywające w czasie II wojny światowej w południowych Włoszech były oszołomione ich bogactwem: pomyślcie tylko – krzesła w każdym domu! Luksusem jest także chusteczka do nosa; w swojej Civilitas Erazm pisze: „smarkanie nosa w czepek lub rękaw to zwyczaj pospólstwa, wycieranie nosa o ramię lub łokieć – zwyczaj cukierników; nie jest grzecznością czynienie tego ręką. którą zaraz potem osusza się szatą, godzi się za to wyciągać nieczystości z nosa chusteczką, odwracając się przy tym z lekka od obecnych.” W Anglii jeszcze za czasów Stuartów luksusem były pomarańcze: pojawiały się przed Bożym Narodzeniem i przechowywano je do kwietnia lub maja. A przecież nic jeszcze nie powiedzieliśmy o strojach; jest to temat doprawdy niewyczerpany!
Pewien historyk medycyny pisał niedawno, że „kiedy jakaś żywność, przez długi czas poszukiwana i upragniona, staje się dostępna, następuje gwałtowny wzrost konsumpcji, można by rzec – wybuch długo tłumionego apetytu. Lecz gdy ta żywność stanie się pospolita [w obu znaczeniach: straci prestiż i upowszechni się], szybko traci swój powab i następuje pewien przesyt”. Bogaci są zatem skazani na programowanie przyszłego życia biednych. W jakiś sposób ich to usprawiedliwia: wypróbowują rozkosze, które prędzej czy później staną się udziałem mas.
Owa gra pełna jest pretensji, próżności i kaprysów. „U autorów angielskich z XVIII wieku stale spotykamy przesadne pochwały zupy żółwiowej: jest wyborna, przeciwdziała chorobom i wyniszczeniu organizmu, pobudza apetyt. Żaden wystawny obiad (na przykład bankiet wydany przez Lorda Mayora Londynu) nie obejdzie się bez zupy z żółwia.” W Londynie możemy też sobie zamówić roast mutton stuffed with oysters.
Indochiny i Archipelag Malajski oddają złoty piasek, korzenie, cenne drzewo sandałowe i różane, niewolników i ryż w zamian za chińskie błahostki: grzebienie, pudełeczka z laki czy miedziane monety z domieszką ołowiu. Bądźmy jednak spokojni: Chińczycy z kolei szaleją za jaskółczymi gniazdami z Tonkinu, Kochinchiny i Jawy oraz za „łapami niedźwiedzi i innych dzikich zwierząt, które sprowadzają z Syjamu, Kambodży i kraju Tatarów”. Wreszcie, by wrócić do Europy, „jakże nędznym luksusem jest porcelana!” – wzdycha w roku 1771 Sebastian Mercier. „Jednym ruchem łapy kot może zrobić więcej szkody, niż gdyby spustoszono dwadzieścia mórg ziemi.” A przecież w tym właśnie czasie spada cena chińskiej porcelany, która wkrótce będzie już tylko pospolitym balastem statków powracających do Europy. Wynikający stąd morał nie jest niespodzianką: każdy luksus się starzeje i wychodzi z mody. Ale też luksus odradza się niczym Feniks z popiołów, jest bowiem odbiciem społecznej nierówności, której nic nie łagodzi i którą wszelka odmiana stwarza na nowo. To nieustanna „walka klas”.”
PS.
Przed wyjazdem mieliśmy spotkanie z pierwszymi grzybami pod naszym domem. Oto one:
Dalsze rosną a my już w drodze!
Komentarze
Witajcie ! Kolejny piękny dzień przed nami 😀
Gospodarz,jak co roku ma w ogrodzie dorodne grzyby 🙂
Właściciel tej pięknej posiadłości pokazanej wczoraj przez Nowego ma naprawdę wspaniały ogród.Podoba mi się bardzo ten kontrast między ciemną elewacją i białymi kwiatami.
Nie wiadomo,czego bardziej zazdrościć,czy tych grzybów na Kurpiach,
czy tej posiadłości w Ameryce 😉
Bardzo ciekawe te dzisiejsze rozważania,o tym jak luksusowe dania tracą po latach swój status luksusu.Zresztą różnie to bywa,w naszej części Europy np. kawior jest ciągle luksusem,a w delcie Wołgi,gdzie jesiotry są poławiane jest podawany chochlami od śniadania do kolacji,czego na własnym podniebieniu doświadczył kilka lat temu Osobisty Wędkarz.
Do walizki nie można było niestety zabrać ani grama 🙁
Pyo-bardzo mi przykro z powodu tej dewastacji grobu.
Masz rację to wyjątkowo przygnębiające.
Pyro-oczywiście 😳
Ciekawym luksusem jest zupa żółwiowa. Jeden z przepisów:
W rondelku na klarowanym maśle przyrumienić kostki jarząbków, kuropatw, bażantów, mięsa i cielęciny, zalać rosołem, dodać skórek wieprzowych i trochę jarzyn, wygotowany rosół tak mocny jak jus, zaklarować i przecedzić. Postawiony na ogniu zalać arouroutem (jest to najpiękniejsza mączka ziemniaczana) rozpuszczonym wodą zimną, dodać cayenny, madery, koniaku; nakrajać gotowanej główki cielęcej bez chrząstek, dosolić i wlać smaku z ziół tak przyrządzonego : 3 palce majeranku świeżego, tymianku, basilica, sarieto i naci fryzowanej pietruszzki, 2 szalotki pokrajane, 2 listki bobkowe, 1 świeży szampion zalać to 1/8 l wody wrzącej i słabo zagotować pod szczelnym przykryciem
O ile mnie pamięć nie myli, a może mylić, gdyż sięgam do lektury czytanej w szkole, w Cafe pod Minogą Wiecha pojawił się wątek wagonu żółwi rozszabrowanych i sprzedawanych na Pradze na zupę żółwiową. A do zupy żółwiowej chyba się żółwi nie używa.
Pyro – bardzo, ale to bardzo Wam współczuję. Sama przeżyłam uszkodzenie grobu mojego Ojca. Uczucie, które wówczas ogarnia człowieka jest nie do opisania. Okropność.
Stanisławie – takie wieloskładnikowe przepisy, nazywam – dla zabicia głównego smaku.
Dzień dobry.
Dzieci pojechały dalej (Sandomierz, Leżajsk, Jarosław, Przemyśl, Łańcut, Zwierzyniec) Przyjadą jeszcze na ostatni nocleg w trasie, wracając do siebie. Człowiek, to ogromnie skomplikowane stworzenie: z jednej strony potrafi zaprojektować i wykonać ogród taki, jak ten, pokazany przez Nowego, z drugiej jednakże działa, jak ostatni barbarzyńca niszcząc cmentarze. Nie do pojęcia to wszystko.Luksusem są zawsze dobra rzadkie albo wyznaczające status społeczny. Archeolodzy badający osadę wczesnośredniowieczną na Ostrowie Tumskim w Poznaniu zwrócili uwagę, że głownym pożywieniem ludności były duże ryby z Warty i rzeczek lokalnych oraz drobnej zwierzyny łownej – zajęcy, królików, ptactwa + warzywa, zboża, nieco owoców. Bardzo zamożne domostwa pozostawiły natomiast kości bydła i świń – czyli wg dzisiejszych pojęć, plebs żywił się o wiele bardziej luksusowo, niż osoby bardziej znaczące.
U mnie dziś wikt codzienny. Ekipa od instalacji gazu pracuje od rana, więc dbam o nią już od śniadania. Dwaj młodzi ludzie, trochę przed trzydziestką nie są też obcy, choć wczesniej widywałam ich tylko przelotnie. Czy bratankowie męża mojej siostry są dla mnie rodziną w sensie prawnym – tego nie wiem. Ale tak ich traktuję, więc i z tego powodu jedzą wszystkie posiłki u nas. Także dlatego, że przyjeżdżają na godzinę 7.00, a kończą po godz. 20.00. Wczoraj na kolację przygotowałam leczo, choć jeszcze niedawno dziwiłam się Pyrze, że gotuje to danie w środku gorącego lata. A to całkiem dobry pomysł. A skoro wczoraj na obiad były kotlety mielone, to nietrudno zgadnąć, że dziś będą schabowe. Zupełnie niewymyślne, ale panowie lubią te kotlety. Do tego sałata ze śmietaną i oczywiście ziemniaki.
Przez te remonty jestem trochę uwiązana do domu i głównym moim zajęciem jest gotowanie i zmywanie/ a zmywarka zepsuła się/. Na dłuższą metę byłoby to bardzo nudne zajęcie, ale dwa – trzy dni można wytrzymać. Oczywiście mam sporo wolnego czasu, więc nadrabiam zaległości w lekturach. Wyszperałam na półce ” Kołysankę dla mordercy” Mariusza Czubaja, którą jakiś czas temu zaczęłam i porzuciłam, a teraz bardzo mnie wciagnęła. Podoba mi się bardzo styl autora.
Współczuję, Pyro. Nie czytałem wczorajszego popołudnia, z dzisiejszych komentarzy się zorientowałem, co Cię spotkało. Człowiek potrafi duchowo wznieść się bardzo wysoko, potrafi też być zwykłym bydlęciem. W sensie przenośnym, oczywiście, inaczej obrażałbym bydlęta. Co ciekawsze czasami takie zygzaki można spotkac u tego samego człowieka.
Tak, Stanisławie. Bydlę może drzemać w każdym z nas, ale od nas zależy, czy pozwolimy mu wyleźć na wierzch.
Krystyno – bratankowie szwagra Twojego Męża nie są krewnymi, tylko powinowatymi – czyli nie są tej samej krwi, ale w ramach rodziny są obydwie strony powinne są świadczyć sobie usługi i opiekę w razie potrzeby. Na tym polegała zależność rodowa, odróżniająca krewnych (ta sama krew albo dzisiaj genom) od powinowatych – związanych z rodziną poprzez małżeństwo, adopcję lub późne przysposobienie.
No właśnie, Pyro, to jest istota człowieczeństwa. Jak sami siebie ukształtujemy. Rodzice tego za nas nie zrobią, najwyżej mogą trochę pomóc.
Dla polepszenia nastroju wracam do kuchni. Na obiad dzisiaj dla nas dwóch była pasta z pesto (genueńskie, szpinakowe) do którego dodałam pojemniczek naszego sosu do makaronu, średnią cebulę i 3 łyżki kosteczek z czerwonej papryki, a na wydaniu 15 dkg sera wtarłam do gara. Jutro mam zamiar kupić wiśnie i wreszcie zająć się królową nalewek i może kilku słoikami konfitury.
Musi, co zaraza jakaś wydusiła mój ulubiony blog, Olaboga!
Pięć osób urlopuje, dwie na odwyku internetowym, Żaba i Eska mają szczyt robót gospodarskich, Haneczka ostatnio przeszła u mnie z kategorii bliskich przyjaciół do kategorii postaci mitycznych (niby jest, a przecież jakoby nie było…) Krysiade nabiera sił i wigoru, a Nowy z Cichalem przemykają mi bokiem gdzieś. Barbara już pewnie w swoich krzakach, a gdzie Jolinek? Orca znowu zamilkła i swoich pływających krewnych nie pokazuje i Echidna nie mówi nic o australijskiej zimie. Ja się tak nie bawię!
Dobry wieczor, rzeczywiście blog przycichł uśpiony wakacyjnie. Pyro, ja tym razem nie w krzakach, ale rozrywam sie rodzinnie. Mam wreszcie blisko moją maleńką wnuczkę i dzieci, które przyleciały sie ochłodzic (o ironio losu). Poza pławieniem się w tej radości, jestem okropnie czynna kuchennie, bo zamówienia na domowe specjały są rozmaite, to się staram, jak przystało na stęsknioną mamę i babcię 🙂
Basiu – cieszę się z Tobą. Odpoczniesz jesienią. Pokaż nam kiedyś swoją kruszynkę.
@emerytka:
jak to sie u mnie, w okolicy, powiada:
viel feind, viel ehr.
Spróbowałam zrobić sernik według przepisu podanego ostatnio przez Alinę. Udał się połowicznie. Nie dopiekł się spód, być może z powodu ceramicznego dna tortownicy, albo zbyt mokrego sera 🙁 Ale reszta bardzo delikatna i smaczna 🙂
Pyro,
przykro czyać o hienach cmentarnych. I tu czytam co raz częściej o kradzieży liter metalowych z nagrobków, a w ogóle o kradzieży metali. Ta wersja cmentarna, tzn., że można ukraść bukiet, a nawet cały zestaw sadzonek zawsze mnie dziwiła. Zdziwiony byłem, kiedy jako siedmioletnie chłopię matka mnie wysłała z dwiema torbami bukiecików z ogródka, abym to spróbował sprzedać pod cmentarzem. To nie był nasz sposób na życie, ale nerwiłem ją stale o jakiś datek, a puste butelki obzbierałem od wszelkich mi życzliwych niedawno dopiero, więc mnie odprawiła sięgając do tego co w ogródku, a że było to w wakacje letnie, to miała z czego wybierać. Na długo jeszcze przed cmentarzem zatrzymała mnie kobieta pytając, czy to może na sprzedaż. Powiedziałem ustaloną z mamą cenę i już bukiecik poszedł. Nie ruszyłem moją hulajnogą ani metra dalej, bo przyszły następne.
Podpadło mi wtedy, że nim sprzedałem te ze 20 bukietów, kilka pań pytało mnie, a niektóre wręcz prokuratorskim okiem, czy tego nie ukradłem ze cmentarza.
Było dla mnie wtedy niepojęte, że można coś takiego zabrać ze cmentarza i sprzedać.
Przepraszam, czy ja twierdzę, że jestem na wakacjach?
Cześć Barbaro!
Pepe – miałam 8 czy 9 lat kiedy z Ojcem chadzaliśmy jeszcze słabo zaludnionym przedmieściem, gdzie odkryliśmy zdumieni malutki, niemiecki cmentarzyk – tak ze 100 mogił, porzucony, bo krewni wyjechali, komuś miejscowemu się siatka z płotu z jednej strony przydała… Rok był 46 albo 47 tuż po wojnie i Niemców nikt nie kochał. Mój antyklerykalny Tato zdjął kapelusz, uciszył moje gadulenie, oczyścił kilka mogił na tyle, na ile się dało i powiedział, że zmarły to nie wróg; to zmarły człowiek i należy mu się szacunek. W 30 lat potem stanęły tam bloki ratajskie, ale wtedy po cmentarzu nie było już śladu. Pewnie ekshumowali zmarłych. Część terenu „odzyskał Kościół” i wybudował tam świątynię. Tak uczono mnie i moje rodzeństwo. Tak uczyłam swoje dzieci niosąc z nimi kwiaty i znicze na groby radzieckie, niemieckie, alianckie i jakie tam napotkaliśmy. Cmentarze były zawsze nienaruszalne. Nie wiem, co się z kulturą naszą porobiło.
Mimo że Pepegor swoje wspomnienia wywołał w związku z przykrym zdarzeniem u Pyry, to wyobraziłam sobie małego Piotrusia z tymi bukiecikami i całkiem sympatyczne to wyobrażenie. 🙂
Emerycie,
to fakt, że dokonałam uproszczenia i to pewnie dużego, przypisując męskiej populacji sympatię do kotletów schabowych. Ale nie do końca, bo osobiście nie znam panów deklarujących niechęć do tego klasyka. Ale też nie wszystkich o to pytam. Osobiście nie przepadam za schabowym i najchętniej nie smażyłabym ich w ogóle, bo sporo przy tym pracy i brudnych naczyń, ale czasami otrzymuję takie zamówienie i trudno, trzeba smażyć.
Gdyby Haneczka to czytała, to od razu zgłosiłaby zdanie odrębne, bo pamiętamy, że ona przepada za schabowymi. Tymczasem sama gdzieś przepadła. 🙂
A Emeryt to Emerytką przez to, że próbował zjechać po poręczy, a tam na końcu był… O nie…
Przepraszam, próbuję dołączyć.
Faktycznie Krystyno,
cały ten wpis może wywołać wrażenie, że nie wziąłem poważnie zmartwienia Pyry uogólniając.
Wplecenie w to mojej historyjki o malcu sprzedającym kwiatki mogło obrócić to w anegdotę.
Pyro boleję z Tobą, poważnie. Pocieszmy się faktem, że sprawca mający taki gust zostanie na koniec obnażony przez tych, którzy to poznają.
Tak to widzę Pyro – pokój nad grobami.
A jak już ktoś domaga się czci, to ja się wycofuję.
Pepe, proszę nie pleć. Śliczne jest to Twoje wspomnienie i bardzo na temat. Mówi o tym, że proceder zaczął się już dawno, tylko nie był tak bezczelny, jak teraz.
Dodam, że zapaliłem się wtedy do tego i mama nazbierała jeszcze jeden transport za parę dni. Miałem dwie torby, które zawiesiłem po obu stronach kierownicy mojej hulajnogi. Torby były przepastne i kwiaty nie ucierpiały w wyniku ocierania o drążek. A nie jechałem bynajmniej na ?nasz? cmentarz, tylko na ten w centrum, co było ło o jakieś 3 km dalej. Wolałem tam, aby mnie nikt przypadkiem ?nie poznał?. Myślę, że większość kupujących to byli przechodnie, którzy kupowali sobie bukiecik na domowy stół, bo do cmentarza jeszcze było daleko.
Bardzo byłem dumny wtedy, że mogłem dać mamie te czterdzieściparę złotych, co w jej budżecie tygodniowym, a i miesięcznym było poważnym odciążeniem. Ciekawe, że później nie chciało mi się tego robić, bo gdyby z kartofliska za ogrodem odjąc trochę i posiać tych kwiatków, to więcej by się z tego miało. Mama jednak nie planowała ze mną bo chyba wiedziała jak to jest z dziećmi.
Rację miała mama naturalnie, a te idiotyczne ? mnie chyba wykończą.
Nie przepadłam 🙂
Zdanie odrębne w kwestii schabowych wygłaszam gromko i natychmiast, choć jutro warzywny bałagan na bazie kurczęcej 😉
W pracy sezon wakacyjny w pełni. Z roku na rok coraz więcej ludków zagląda, a dodatkowe okoliczności też aktywne nad podziw 🙄
W domu:
– postanowiliśmy odmalować sypialnię, małe 10 mkw. Niby nic, a klamotów do przetrzepania nad podziw dużo (w każdej szufladzie komody złogi 😉 )
– produkujemy wino porzeczkowe z powodu, że w porzeczkach klęska urodzaju. Robota lubi głupiego. Nas zdecydowanie kocha 😆
Haneczko – też Was kocham. chociaż roboty dla Was (aktualnie) nie mam.
Doświadczyłam, to wiem. Domowo, nie cmentarnie. Kradzież jest rodzajem gwałtu, człowiek czuje się zbrukany.
Pyro, zacznij myśleć bardziej twórczo, na pewno coś się znajdzie 😉
Twoje orzechy pracowicie moczą się w procentach i jest szansa, że w przyszłym tygodniu do Ciebie dotrą 🙂
Człowiek czuje się bezradny i po prostu – skrzywdzony. Najlepsze, że wszyscy powołani do osłony, ochrony tego miejsca, w żaden sposób nie czują się odpowiedzialni.
Pyruś, „odpowiedzialność” to słowo z prawie wymarłego już języka.
O, haneczka,
w kwestji nalewki porzeczkowej wypada mi zameldować porażkę.
W niedzielę, tzn. po dolaniu w czwartek wódki, a w piątek trochę 70%, sprawa się nie uspokoiła i byłem zmuszony odlać i zalać owoc czymkolwiek co było w domu, a to było 0,75l absoluta, co moja LP absolutnie zganiła. Nie miałem już niczego innego, a do poniedziałku nie mogłem czekać, bo by mi się absolutnie zegziło.
Wypada mi więc zrewidować metodę oszczędnego stosowania cukru przy takich owocach jak porzeczki. Przypominam, że głosiłem prawdę: 100 g cukru na litr owocu. Ważne zauważyć, że ta dolewka tego nawet tylko 70% wywołała zawiesiny.
Muszę się dalej uczyć!
A tak, to idę spać.
Dobrej nocy.
Pepegorze, dałam 200 g i grzecznie tyra. Jak myślisz, jak długo powinna się męczyć?
Myślami jestem przy Darze. Niech on buja nasze Dziewczyny tak pięknie, jak Danuśczyna łodka 🙂
Dobranoc 🙂
Dzień dobry.
Ranek pochmurny ale ciepły i bezwietrzny. Jak już o nalewkach mowa, to wczoraj zlałam nastawioną w końcu kwietnia nalewkę na suszonych owocach (tych, co to zostały po mazurkach – śliwkach, morelach, rodzynkach, skórce) Niestety, chyba popełniłam błąd, bo wrzuciłam też torebkę suszonej żurawiny. Kolor bardzo ładny – herbaciano-różowy ale zapach nieco odrzuca, zajzerowaty i smak dość ostry. Chyba będzie musiała długo dojrzewać. Wlałam w kamionkowe butelki i niech stoi do skutku. Jeść nie woła. Tak czy owak nie jest to napitek deserowy – chyba dobry byłby pod dziczyznę, pasztet itp.
W dzieciństwie i młodości chodziłem późnym popołudniem w Dzień Zaduszny (dopiero potem przeniesiono zwyczaj na Wszystkich Świętych) na cmentarze ze zniczami w dużym zapasie. Zapalaliśmy je na grobach, na których ich nie było. Najwięcej takich grobów to były groby niemieckie. Już w liceum zaczęliśmy chodzić także na cmentarz ewangelicki, na który nikt nie przychodził. Raz skończyło to się nawet na komisariacie MO, bo ktoś zadzwonił, że na cmetarzu jacyś palą lampki i chyba przy nich piją. Popnieważ żadnego picia nie znaleziono, puszczono nas, ale protokół oczywiście spisano.
Wówczas łatwo było dużo czasu poświęcić na cudze groby, gdy nie było rodzinnych najpierw w ogóle, potem najwyżej parę. Teraz jest tylu bliskich, że na obcych czasu brakuje, ale czasem trochę sumienie dręczy, że się obcych potrzebujących ignoruje.
Pyro, wpisałem się pod wczorajszym, gdy tam czytałem. Nie kopiuję tutaj, bo to głównie do Ciebie było adresowane.