Smak campy
Trochę nietypowy dziś felieton na blogu „Gotuj się!”. Bardziej niż o jedzeniu będzie bowiem o głodzie. Bohaterowie książki, która mnie zafascynowała całymi miesiącami, a nawet latami, głodują. Był też czas gdy z głodu marli tysiącami. O ich ojczyźnie mówi się i pisze dość często ale najczęściej bez znajomości tematu. Mnie do lektury tej książki zachęcił młody tłumacz – Jan Halbersztat (syn mojego bliskiego i wieloletniego przyjaciela Piotra). No i wsiąkłem. Książka wywarła na mnie niezwykłe wrażenie. Muszę więc podzielić się nim z jak największą grupą przyjaciół.
W 1959 roku w Tybecie wrzało. Antychińskie demonstracje i wystąpienia często kończyły się krwawo. Wtedy też w jedynym tybetańskim czasopiśmie „Melong” ukazał się list otwarty adresowany „Do wszystkich jedzących campę”. A cóż to takiego campa? To gruboziarnista mąka robiona z prażonego jęczmienia. Tybetański historyk Cering Szakja twierdzi zaś, że tylko jedzenie campy jest elementem łączącym wszystkich Tybetańczyków. I to łączącym od wielu stuleci. I campa w ten sposób urosła do roli symbolu narodowego na miarę polskiego Orła Białego. Mieszkańcy Lhasy i mieszkańcy najbardziej odległych od stolicy osad pasterskich mają na języku smak tej samej potrawy. Częstują nią także i cudzoziemców by w ten sposób poznali smak Tybetu.
Tak dużo miejsca poświęciłem prażonemu jęczmieniowi, bo w książce Patricka Frencha przewija się ta kwestia przez wszystkie rozdziały. Autor fascynującej książki „Tybet, Tybet” przyznaje, że i on uległ temu mitowi. Ale nawet on mimo wielu miesięcy spędzonych w Tybecie i wielokrotnemu jedzeniu narodowego dania nie jest w stanie powiedzieć, że o tym górskim kraju wie wszystko. Choć wie wiele. Uważa French natomiast, że mieszkańcy Europy, ale zwłaszcza USA, nie mając pojęcia o warunkach życia w Tybecie pod chińskim zarządem swoimi akcjami więcej przynoszą szkody niż pożytku. Tę książkę powinni więc przeczytać przede wszystkim ludzie walczący o wolny Tybet mieszkający nad Wisłą, Odrą i innymi rzekami naszego kontynentu.
Polecam też „Tybet, Tybet” i innym czytelnikom. Zwłaszcza tym ciekawym świata odległego nie tylko w kilometrach ale przede wszystkim w mentalności jego obywateli, kulturze i religii. Dzięki tej lekturze można nie tylko doznać przyjemności spotkania z nieznanym ale także inaczej spojrzeć i na siebie samego. Zmienić własne życie. I nie ma w tym stwierdzeniu nadmiernej egzaltacji. No bo czyż nie zmusza czytelnika do autorefleksji następujące stwierdzenie głoszone przez Milarepę – żyjącego w XI wieku głosiciela buddyzmu: „Życie jest krótkie, a czas śmierci nieznany, dlatego warto poświęcić się medytacji. Unikajcie czynienia zła, rozwijajcie w sobie cnoty najlepiej, jak możecie, nawet za cenę poświęcenia życia. Krótko mówiąc: żyjcie tak, abyście nie musieli się wstydzić.”
Wielką zaletą tej książki są też rozdziały dotyczące historii Tybetu z czasów gdy był on potęgą światową rządzącą olbrzymią częścią Azji, a także relacje ze spotkań zarówno z tybetańską opozycją jak i ludźmi kolaborującymi z chińskimi władzami. Z całego dzieła widać, że napisał je rasowy dziennikarz i komentator opiniotwórczego tygodnika „The Economist”.
A campy popróbuję w którejś z tybetańskich restauracji, które znaleźć można w wielu miastach Europy.
Komentarze
Czas na kapiel w szampanie!
Ojciec moj, poza wielka liczba wad z ktorych byl nieslychanie dumny posiadal jedna zalete, mianowicie nie pozostawial zadnego mojego pytania bez odpowiedzi. Poza tym nie bylo pytan niestosownych ani zbyt trudnych. Jesli bylo trzeba konsultowal u znajomych albo zaglebial sie w dostepnej literaturze. Mieszkalismy wtedy na Sluzewcu kolo Panstwowych Torow Wyscigow Konnych, to byl calkiem inny Sluzewiec anizeli dzisiaj i nie nazywal sie Przemyslowy. Trenowalem wtedy skoki do wody w Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach. Pomiedzy tymi punktami jezdzil tramwaj linii ” 15 „. Jechal dokladnie jedna godzine i 15 minut. Trzy razy w tygodniu bylo skakanie do wody. Poniewaz treningi odbywaly sie wieczorem mialem w obydwie strony miejsce siedzace ktorego nikomu nie musialem odstepowac. Do torby sportowej zawsze zabieralek ksiazki. Te z lektura obowiazkowa i te dodatkowe. Wtedy nauczylem sie czytac w jezyku rosyjskim i angielskim. Moich nauczyciel zawsze dziwilo, ze jestem taki oczytany. Elektronicznych bajerow wtedy nie bylo.
Pewnego razu wyczytalem, ze carscy oficerowie kapali damy w szampanie. Polknalem pigulke, az nagle dowiedzialem sie od przyjeciolki ojca, ktora uczyla mnie dobrych manier, ze szampana nalezy pic w schlodzonym stanie. Pokazala mi nawet wiaderko do ktorego wkladano butelki. Kawior podawac tez nalezalo schlodzony w krysztalowym szkle, otoczony salaterka z kostkami lodu. Wrocilem do lektury. Pisalo jak wol. Oficerowie carscy kapali damy roznej proweniencji w szampanie. Do tych uciech bywali zapraszani zaprzyjaznieni cywile. Przemoglem sie i pewnego razu zapytalem ojca, czy kapal damy w szampanie. Nie, krotka odpowiedz. Dlaczego. Po pierwsze, na to bylem zbyt mlody, po drugie, wtedy juz nie bywalo szampana, po trzecie, z calej rodzina uratowalem sie tylko ja i babcia Myszkiewicz. Szkoda mowie. Skad ci przyszlo to pytanie do glowy zapytal po kilku dniach. Wyczytalem, psiakrew zapomnialem teraz u kogo. Ojciec byl uparty, pytanie chodzilo mu po glowie.
Po kilku dniach mial lepszy humor i powiedzial, ze owszem slyszal od swojego ojca ktory byl oficerem, ze kapano damy w szampanie. Do tego celu najlepszy byl Hotel Astoria w Saint Petersburgu, ktory znajduje sie niedaleko Newskiego Prospektu w poblizu Admiralicji i Isakijewskiego Soboru. Odbywalo to sie w nastepujacy sposob. Wynajmowano apartament posiadajacy duza lazienke z wanna. W spotkaniu bralo udzial kilku panow i jedna pani. Pani byla odziana w stosowny peniuar, panowie w mundurach lub frakach. Do wanny sluzba nalewala goraca wode. Tak goraca, ze nie mozna bylo do niej wejsc. Jeden z panow otwierl pierwsza butelke szampana i wlewal do wody. Pani sprawdzala paluszkiem od stopki temperature kapiel. Jako zasada, kapiel byla zbyt goraca. Startowal nastepny pan i tak dalej i tak dalej. Runde trzeba bylo czasami powtarzac az w ktoryms momencie, pani meldowala, ze woda na temperature odpowiednia, co oznaczalo, ze wybor padl na ostatniego szampanodawce, Bywalo, ze trzeba bylo dolac goracej woda, bo akurat trafilo na nieodpowiedniego dolewacza. Kiedy pani stwierdzila, ze temperatura kapieli jest odpowiedni, zrzucala peniuar i wstepowala do wanny. Na placu boju pozostawal ostatni dolewacz. Pozostali panowie wycofywali sie do salonu na cygaro i kieliszek szampana. Wybraniec pomagal damie w kapieli z mozliwoscia dalszej konsumpcji w przyleglej do lazienki sypialni.
Jak widzicie, wedlug cytowanej przez ojca opowiesci dziadka, procedura byla stosunkowo prosta, Konczyla sie wspolna kolacja na ktorej brylowala juz wykapana dama, nie w peniuarze tylko w wieczornej toalecie.
Lubie te proste zycie. Bylem w Hotelu Astoria, damy jeszcze nie kapalem.
Pan Lulek
Że też musiałam się urodzić zbyt późno na te uczty szampańskie. W ogóle, zauważcie, tak się jakoś dziwnie układa, że zawsze na coś tam jesteśmy za młodzi i na coś tam za starzy. Zupełnie, jak w tym framcuskim przysłowiu, że pół życia psują nam rodzice, a drugą połowę dzieci. I proszę pomyśleć jaka to zbitka tematów na dzisiejszym blogu – u p. Piotra wielkość i upadek Tybetu, głód, duma i cierpienie, a tuż pod nim list Lulkowy o dekadencji „dorewoliucjonnej” A głód towarzyszył człowiekowi niemal przez cały okres historii i niemal nie było kraju, który takiej próby nie przechodził. Nawet w naszej od dawna „cywilizowanej” Europie. I nie mówię tu o czymś tak ponurym jak głód na Powołżu w latach 20-tych czy głód w Irlandii na przełomie XIX i XX w ani głody w Szkocji po definitywnym podboju angielskim. To , że się tak wyrażę, „głody okazjonalne”, ale bywały okresy głodu niejako struklturalnego, który nękał większość Francji w średniowieczu, a SAkandynawię nawiedzał aż do XVIII w. Dodając do tego głody spowodowane wojnami, zarazami i rabunkiem, niewiele lat i ziem może się pochwalić wielką oibfitością pożywienia dla mieszkańców przez cały okres historii. I zawsze były mniej czy bardziej liczne grypy, które „damy kąpały w szampanie” – niezależnie od tych głodujących milionów.
Drog Pyro !
Francuskie porzekadlo nie pasuje jakos do wspolczesnych czasow w Europie. Jesli chodzi o rodzicow to ja po prostu w wieku nieomal 17 lat ucieklem z domu i rodzicom niewiele sie udalo. Syn moj zas wyjechal jeszcze za Berlinskiego Muru do Badenii – Würtenbergii, gdzie zostal znanym w swoim zawodzie konstruktorem i tez mu sie nie udalo. Co najwyzej moja wnuczka od czasu do czasu podskubuje dziadka, ale to jest przyjemnosc przy okazji pokazac sie w towarzystwie takiej urodziwej panny. Nota bene ona jest juz trenerem plywackim w szkolce plywackiej dla dzieciakow ale o ile wiem nie kapie ani siebi ani ich w szampanie.
W najblizszym czasie mam zamiar przeprowadzic dowod na to, ze polski noblista Henryk Sienkiewicz, ten od Quo Vadis, byl znawca win i jedzenia w Dolnej Austrii, czego slady pozostaly do dzisiaj. Do tego jednak musze dojrzec oraz zgromadzic odpowiednie materialy i jak zwykle o tym potem.
Chwilowo literacki, ale jeszcze nie noblista
Pan Lulek
Witajcie!
Wpadłam tu na chwilę z sąsiedniego bloga z zapytaniem: czy znacie może przepis na dobrą wiśniówkę? Zostałam obdarowana wiśniami, a wcześniej nigdy nie robiłam takiej nalewki… Chęć zrobienia jest, jeno dobrego sprawdzonego przepisu brak. Pomożecie? 🙂 (to ostatnie pytanie bez żadnych politycznych aluzji!)
Kiedys, jako osoba mloda (22 lata) uczestniczylam w teatralnym happeningu w Nowym Jorku. Odbywalo sie to w ogromnym, bardzo artystowskim mieszkaniu w Greenwich Village mojej rezyserki Sallly Bowden, tancerki i awangardzistki cala geba. Niewiele z tego happeningu pamietam, gdyz caly ten czas spedzilam w jej duzej wannie, wypelnionej bialym lekko musujacym wnem (na szampana nie bylo jej jednak stac). Trzymalam w reku kieliszek, ktory od czasu do czasu zanurzalam w wodzie i popijalam. Zaproszeni goscie tez wpadali i zanurzali wlasne kieliszki. Co sie dzialo w innych pokojach nie pamietam, procz tego, ze wydobywal sie z nich zapach marijuany. I ze jakis bardzo przystojny Murzyn chcial abym mu dala swoj telefon.
Czy moge zatem chodzic za Dame w Lambrusco?
PS.
Niedawno zajrzalam do internetu szukajac nazwiska Sally Bowden i dowiedzialam sie, ze jest lub byla pozniej zwiazana z La Mamma (Ellen Stewart etc)
Czy moge zatem chodzic za Dame w Lambrusco?
To już Pan Lulek musi się wypowiedzieć.
Nie wszystkie warunki wypełniono! 😀
Panie Piotrze
Dziękuję za nagrodę , Przed chwilą przyniósł listonosz . Jestem pełen podziwu dla Poczty , bo książka dotarła w jeden dzień. Często priorytet z Krakowa idzie ponad tydzień.
Jestem ranny ptaszek bo po dziesiątej wróciłem z Warszawy. Kocham wstawanie o czwartej rano 🙂
Przed wyjazdem do stolicy wysłałem zdjęcia do Alicji z wczorajszych uroczystości i heppeningu przygotowanego przez Jerzego Kalinę
Teraz tylko link do notki o Artyście
http://www.culture.pl/pl/culture/artykuly/os_kalina_jerzy
@Alicjo to świetny tytuł.
Z szampańskiego humoru do kaktusiego napoju.
El Medano to dawna osada rybacka, położona na południu Teneriffy w sąsiedztwie stożka wulkanu Monta Roja. Nie jest to typowo turystyczna miejscowość, pomimo to, cieszy się światową sławą w gronie surfistów.
Powodem tego rozgłosu jest prawie zawsze wiejący wiatr. Prawie. A to, ze odbywa się tutaj również puchar świata, to najlepsza rekomendacja dla surfistów by doznać rozkoszy tego sportu na tym spocie. Łagodnie osuwająca się do oceanu plaża oraz brak podwodnych skał to podstawa do dobrego startu.
Równie piękne jest w El Medano to, że po południu, wokół placu oraz wzdłuż nadmorskiego dreptaka – deptaka znajdziesz sporo lokali,
a potrawy serwowane tutaj pozwalają odzyskać wytopione przez słonce kalorie. Jedyny mankament, to to, ze nie ma to nic wspornego z charakterem tej wyspy. To typowe miejsce dla tych co chcą zobaczyć i być zobaczeni.
Jak ma się pecha i drugi tydzień jest równie bezwietrzny, to rozpoznawalny jesteś w każdym z tych lokali. A to za sprawą wspaniałej grupy ludzi, z którą, z braku wiatrów, surfujesz po knajpkach do momentu, aż zaczynasz cię kołysać.
Piwo z rana jak śmietana. To pomaga dojść do stwierdzenia by kolejny dzień spędzić po ludzku.
Vis a vis miejsca, gdzie wyciągane są na brzeg łódeczki rybackie, stoi narożny budynek, odmienny dlatego, ze wmurowana jest pozioma czterometrowa granitowa płyta. Wspaniałe miejsce, doskonale oświetlone zachodzącym słońcem, okupowane przez tubylców. Siedzi na niej dzień w dzień ten sam skład w rożnych konstelacjach. To gwiazdy tej miejscowości. Mijasz ich z lewa, śmiało przechodzisz przez pasy, zatrzymuje się każdy, jeszcze raz w lewo, dziesięć kroków i dla odmiany w prawo. Tak, to ten narożny budynek po lewej stronie, w odległości ok. trzydziestu metrów.
Jak masz pragnienie doczłapiesz się i tam.
Trzy telewizory, każdy na innej ścianie, każdy nastawiony na innym kanale, co jeden to głośniejszy. Nic nie ujdzie twojej uwadze. W centralnym punkcie bar. Obok ołtarzyk ? pochylony nad ekranem surfista poszukuje wiatrów w necie. Dwumetrowy barman o peruwiańskich rysach podaje zamówiony napój. To nie takie trudne, każdy przewodnik ma liczebniki i zwroty na taką okazję. Następne zlecenie składasz już płynnej. Sól, tekila i cytryna, huuu.
Zadziałało, tyle tylko, ze to barmanowi rozwiązało język. Po nitce do kłębka i co się okazuje….,Polak w trzecim czy czwartym pokoleniu. Sam dokładnie nie wiedział. W Peru gdzie się wychował mieszkali w tej miejscowości Węgrzy, Ukraińcy, Polacy i tubylcy.
Po tylu latach asymilacja zrobiła swoje. A to, co mu pozostało w głowie, nie nadaje się do opowiadania przy stole.
Porno i duszno się zrobiło po kolejnej kolejce. Płacę po euro za sztukę i spadam. Ale to nie takie proste. Przyjaciele od wiatrów wpadli na podobny pomysł – wieczór z folklorem.
Ryba ? twoje koleżanki z zatoki pomorskiej nie kończą u mnie w szampanie.
http://s200.photobucket.com/albums/aa179/arkadius_album/?action=view¤t=O1_o_swicie_plywaja_klusownicy.jpg
Pozdrowienia dla łasuchów.
Witam serdecznie,
skoro mowa o Tybecie,szkoda,ze ten dziewiczy Tybet pomalu odchodzi w zapomnienie!!! Tubylcy juz zostali skazeni nasza cywilizacja 🙁
Niedawno czytalam wywiad z pewna Tybetanka nauczycielka w szkole podstawowej w Lhas`ie.Mowila,ze jeszcze do niedawna dzieci tybatanskie nie wiedzialy co to bojki i szarpanina.Teraz,gdy i tam dotarl internet,a wraz z nim rozne gry itp atrakcje,dzieci nasladuja tamte zachowania i sa o wiele bardziej agresywne.No i teraz ,na przerwach nie raz przychodzi jej walczace dzieci rozdzielac!!
Pozdrawiam.
Ana – bardzo nieufnie podchodzę zawsze do tematu „wsi spokojna, wsi wesoła”. Byc może agresji na codzień było w Tybecie mniej, ale oddawanie 4-5 latków do klasztoru? A swoisty system eutanazji wobec starych i chorych w okresach niedostatku? Przy wszystkich ograniczeniach i zakrętach naszej współczesnej cywilizacji, wydaje się ona przynajmniej bardziej humanitarna. Oczywiście, że ów humanitaryzm bywa też nierzadko deklaratywny i rzeczywistość skrzeczy, ale przynajmniej jest jasne, czego mamy się wstydzić.
Tak, Pyro, to prawda. Nierzadko słyszę w rozmowach moich znajomych zachwyt dotyczący wielkiej duchowości Indii, łagodności tamtejszych obyczajów.
Mam wrażenie, że to co egzotyczne obrasta w mit wyjątkowości. W romantyzm.
A głód… Potrząsa mną ten temat. I nierzadko, niezależnie od panapiotrowej inspiracji myślę o nim.
„Zyja niebezpiecznie
wszyscy ci, ktorzy walcza o prawa czlowieka. Szwajcarski ekolog Bruno Manser zaginal w maju b.r.. Ostatnia wiadomosc – list do przyjaciolki – zostal nadany w miasteczku Bareo na granicy lasu rownikowego w Sarawak (Borneo). Potem slad ginie.
Manser walczyl o prawa nomadowych Indian Penan i narazil sie nie tylko chief-ministrowi Sarawak Tahibowi Mahmud – „Za to, ze w ciagu tylko jednej generacji cala dzungla Sarawak zamienila sie w jedno pobojowisko odpowiadzialna jest polityka wydawania licencji na wyrab drzewa ” -, ale rowniez rzadowi malajskiemu, ktory oglosil go wrogiem numer jeden i skierowal na niego jednostki specjalne (1990).
Z powrotem w Europie, Manser staral sie zwrocic uwage publicznosci na problemy w Sarawak, organizowal wyklady, prelekcje na forum UNO i UE, akcje typu ‚Za piec dwunasta’ skaczac na linie z malego Matterhorn w 800-metrowa przepasc. Oddzwiek jaki osiagnal, wydawal sie byc jednak zbyt maly w porownaniu z szybkoscia, z jaka ginal las w Sarawak.
15-go lutego 2000 Manser wyruszyl znowu w kierunku Borneo. Poczatkowo towarzyszyl mu szwedzki team filmowy, pozniej sekretarz funduszu Bruno-Manser , z ktorym rozstal sie 18-go maja. Ostatnim znakiem zycia Mansera jest list z Bareo”.
Od tej informacji uplynelo 7 lat. Bruno Manser, nasz przyjaciel nie wrocil i nie zostal odnaleziony. Pozostaly wspomnienia i ksiazki z rysunkami dzungli, zwierzat i ludzi, z ktorymi Bruno zyl przez kilka lat i ktorych chcial uratowac. Obraz zycia plemion prymitywnych, wyzierajacy ze stronic ksiazek pisanych przez zyczliwego im czlowieka jest przygnebiajacy. Jak pisze Pyra, ideal „wsi spokojnej” i niewinnych, szczesliwych „dzikich”, to myslenie zyczeniowe zmeczonych cywilizacja i jej grzechami. Rowniez tak opiewany instynkt ekologiczny dzikich plemion, to mrzonka. Po prostu jest ich zbyt malo i maja zbyt prymitywne narzedzia, aby doszczetnie zniszczyc swoje srodowisko. Wystarczy spojrzec na to, co wyprawiaja Pigmeje od kiedy dostali bron palna i odkryli zalety pieniedzy uzyskiwanych z handlu miesem sloni lesnych. Tych sloni juz prawie nie ma.
A Bruno pewnie zostal zdradzony przez „przyjaciol” z plemienia Penan, kiedy okazalo sie, ze sprzedali swoje prawa do lasu firmom malajskim, osiedli we wsiach pobudowanych na wyrebie i oddali sie alkoholizmowi. Bruno byl ich sumieniem…
Dzień dobry
Kilka dni przerwy w pisaniu. Niestety do południa młyn i skupić się nie mogłem a po południu kłopoty z dostępem do sieci – wieś niestety czeka na informatyzację.
Misiu 2 – najserdeczniejsze życzenia i mnóstwa klientów z wypchanymi grubo portfelami. Przepraszam, że spóźnione ale za to od serca!
Pyro – potwierdzam przyjazd do Kurnika.
Wczoraj ciekawa nasiadówka. Tematem był raport o tzw”zachowaniach ryzykownych” młodzieży szkolnej. O dziwo samorząd wykupił za niezłe pieniądze miarodajne, bo przeprowadzone na dużej próbie badania. Wyniki zaszokowały większość zebranych. Wiedzieli, że dzieciaki piją, ćpają, kładą się byle jak i z byle kim, biją ale nie domyślali się iż na taką skalę. Nie spodziewali się również, że nie dotyczy to tylko środowisk zmarginalizowanych ale również tzw dzieci z tzw dobrych domów. Z niedowierzaniem przyjęto szczególnie niepokojące wyniki odnoszące się do zachowań dziewczyn. One, w przedziale wiekowym 15 -17, przewyższają swych rówieśników w zachowaniach destrukcyjnych. Kiedyś Polityka na podstawie badań „Diagnoza społeczna” pisała o wkraczającym w życie pokoleniu „złych dziewczyn”. No i słowo ciałem się stało- „złe dziewczęta” ujawniły się nieoczekiwanie na prowincji.Po omówieniu raportu beznadziejna dyskusja co robić. Oczywiście karać, śledzić, pilnować, badać, na baczność stawiać. Proste siłowe rozwiązania- strażnicy, alkomaty, testowanie moczu i represje. Siedziałem, tyłek mnie bolał od twardego krzesła i myślałem co wynika z tego głupiego gadania oprócz deklaracji surowej pryncypialności. Czy można bunt okresu dojrzewania wzmocniony fatalną sytuacją społeczną okiełznać testami i sikaniem do słoiczka? Śmieszne to jest i nieskuteczne. Piszę na blogu Gospodarza od kilkunastu miesięcy, bezpiecznie się czuję czytając Wasze opowieści o sensownym i przyjemnym życiu. Czemu z tymi dziewczynami nikt nie próbuje w ten sposób rozmawiać? Czemu nikt z nimi nie rozmawia jak urządzić miłą kolację z przyjacielem, czego się napić i ile by noc nie była koszmarnym wspomnieniem? Kto uczy te dzieciaki jak satysfakcjonująco żyć? Okazuje się że nikt. Pewnie nikt tego nie umie. A to takie proste – wystarczy uczciwie rozmawiać. Przecież te dzieciaki są po prostu pełne lęku i samotności. Podobnie jak dzieciaki z Tybetu o których pisze Ana. Stara kultura się rozsypała, nowej nie zbudowano więc miotają się jak ćmy wokół płomyka świecy.
Wojtku
Bardzo to smutne ale niestety prawdziwe. Przez siedem lat miałem firmę obok znanego lokalu gdzie młodzież przychodziła z całego miasta i okolic. Piątkowe dyskoteki napawały zgrozą . Trzynasto czternastolatki szukające wrażeń i dobrej zabawy oblegały tłumnie dyskotekę znaną z rozprowadzania prochów i sprzedaży alkoholu nieletnim. 23.00 godzina magiczna bo wpuszczano wtedy bez biletów. Nikogo nie obchodziło to ,że ktoś tym dzieciom zabiera niewinność i dzieciństwo.
Wojtku z Przytoka !
W pelni masz racje, Teraz sobie czasami mysle, ze mialem w zyciu wiecej szczescia jak rozumu. Zawsze byl ktos do gadania.
Pan Lulek
Droga Pyro !
Tak niewielo czasu pozostalo do Walnego Zgromadzenia blogu Pana Redaktora Adamczewskiego, ze czas najwyzszy nastal na przygotowanie listy dobr ktore nalezy zabrac ze soba. Nie dysponuje wielkim samochodem, chociaz jesli to bedzie niezbedne to zabiore z przedstawicielstwa Forda cos wiekszego na jazde probna. Wolalbym jednak nie ryzykowac. Moj samochod to Ford KA model Nazaretti egzemplarz o ile sie nie myle nr. 2.
Jesli jechac we dwoje to moga byc klopoty z miejscem. Na liscie przewozowym znalazly sie juz dwie pozycje.
Po pierwsze, gwozdz do gotowania zupy. Mozna go uzywac ale jako rodowa pamiatka musi wrocic do domu. Pisalem juz o nim I nie bede sie powtarzal.
Po drugie, lyzka osobista. Te warto chyba opisac. Na poczatku lat 90 ? tych byl taki mortus w Moskwie, ze klopoty aprowizacyjne w Polsce moglyby tylko przyprawic ludzi o pusty smiech.
http://alicja.dyns.cx/news/Galeria_Budy/Mis2/Festiwal_Metalu/
Dzień dobry i do zobaczenia pózniej, dzisiaj jestem b.zajęta, dopilnowuje robotników, żeby z pragnienia nie pomarli – upał jest, a robotę trzeba zrobić. „Sniadanie drwali” juz dostali, muszę im coś solidnego na lunch przygotować.
Powyżej sznureczek do zdjęć z ciekawej imprezy – nadesłane przez Misia 2.
Proszę sie nie denerwować, adres dyns.cx działa zamiennie z homelinux, widocznie tamten się zbiesił i dyns.cx się awaryjnie włączył
No dobrze,co tam, wracam do spraw kulinarnych.
Za chwile smazyc bede krolewskie okonie.Do tego grecka salatka i fryty.
Wino tez juz sie chlodzi,wiec uciekam do kuchni.A tym,co jeszcze nie jedli zycze smacznego 😀
Ana.
Ana okonie zabralas Arkowi?
ale jaja na imprezie z Misiem2, nawet Bema zrobili w balona, ale za to jak ladnie
Sławek, Arkadius – przyjedziecie we wrześniu do Kórnika? Czy przywieziecie piękne ryby ze sobą, czy bedziecie łowić w tamtejszym jeziorze? Ja tam nie wierzę żadnemu wędkarzowi, póki ryb nie przyniesie. Pan Lulek bez gwoździa do gotowania zupu w ogóle nie będzie wpuszczony . O!. Ana – czytałam u Sąsiada – ładniejsza dzisiaj pono jesteś? Alicja już kilka dni temu zrobiła się na bóstwo, a Helena codziennie sylfidę udaje. Wpadam w ciężkie kompleksy, a może nawet i alkoholizm.
Nic się nie martw Pyro,
dzisiaj wyglądam jak kocmołuch, no może nie całkiem, ale połączenie garkotłuka z przynieś-podaj. Zamiatać będę potem, nie ominie. Ale za to patio mam w ogródku na ukończeniu, takie lekkie „ucywilizowanie ogródka, ale przez lata diabli mnie brali, że mi się nogi krzeseł prędzej czy pózniej wbijają w trawę, i przy kazdym koszeniu trawy trzeba przesuwać ciężkie tałatajstwo, w tym parasol najcięższy. Po co parasol, jak tam głównie cień? A bo z drzew leci a leci przeróżnych okoliczności przyrody, bywa, że do talerza, a to nasza letnia jadłodajnia.
Wojciechu, nie mam takiego sprawnego w operowaniu piłą i różnymi takimi, Twoje sprzęty ogrodowe mogę tylko podziwiać, bo sama nie zrobię. No to lecę, bo panowie zdaje się, że kończą serioznie.
Ja? Sylfida? Nawet w oczach bardzo kochajacej mamusi jestem „ciut” za gruba. Niestety czasy kiedy Ania Frajlich pisala o mnie w wierszu : Wiotka byla jak trzcina dziewczyna, jak utkana z poranu letniego… etc” – dawno sie skonczyly. Na wuef nie chodze od dwoch miesiecy i CODZENNIE GOTUJE od miesiaca. Uczciwe sniadanie. TRzy dania na obiad. Kolacje.
Sławku
Jaja to były z Bemem jak nasz Najlepszy Prezydent z ramienia PiS co nastał po ostatnich wyborach kazał coś zrobić z obsra..ym pomnikiem . Strasznie go to denerwowało że pomnik Bema i tak źle wygląda a tu przyjeżdżajo delegacje ze świata i widzo , że gołąd narobił. Wstyd . Zadzwonił do pani z ochrony środowiska i mówi . Pani G. trzeba naprawić wizerunek naszego Patrona. Pani w te pędy zadzwoniła telefonicznie do firmy zajmującej się nagrobkami . Nagrobek też pomnik. Za dwa dni Bema pomalowali czterema puszkami farby olejnej w kolorze miedzianym za jedyne pięć tysięcy złotych . Miasto zapłaciło za dobrze wykonaną pracę . Tylko nie wiedzieć czemu przechodnie ocierali łzy ze wzruszenia na widok odnowionego Patrona.
Pyrko, Ty nam tu w nic nie wpadaj, Bostwem i tak juz jestes, tyle serca, ochoty, cierpliwosci i ciepla u Ciebie, ze na niejedna Boginie wystarczy, a na to drugie jakas flaszka zawsze sie znajdzie, robie przymiarki na wrzesien, nie jest to zawodowo latwe, ochote mam jednak przeogromna, tym bardziej, ze data zbiega sie z moimi urodzinami, spedzic je w Waszym towarzystwie toz to jak Pana B. za nogi zlapac, nawet jesli mi sie uda, na swieza rybe raczej nie licz, ta swolocz zle znosi podroze, cos tam i tak wymysle,
z drugiej strony nieco trema mnie dusi, towarzystwo z gornej polki, a ja tu taki tam emigrant, co lubi ryby, no ale to juz tylko moj klopot, zaloze garnitur i moze przejde niezauwazony:)
pozdrawiam Wszystkich
Misiu, Marku, najlepszego, moj brat tez Marek, ale kwietniowy i pewnie dlatego przeoczylem Twoje swieto, jest ich ponoc nawet dwanascie w roku, jak tego dopilnowac?
Drogi Okoniu
Rozmowa z tobą to czysta przyjemność . Bardzo się cieszę ,że zadzwoniłeś . Musiałem skończyć bo przyszła pani Kasia z muzeum i omawialiśmy wystawę .
Ojej, to ja może coś wreszcie powiem o tym okropnym żarciu.
Miał mój syn wyjechać do Prowansji, ktoś (sia) zachorował, wyjazd się przesunie. Mam nadzieję, że wyjedzie i odpocznie, jak to kochana mamuśka.
Więc dzisiaj obiad dla syneczka.
Polędwiczki wieprzowe, z musztardą miodową, suszonymi pomidorami, zielonym pieprzem i ostrym serem. Młode ziemniaki, sałatka grecka z fetą i oliwkami oczywiście. Ratunku.
Czy wiecie, w co się zamienia to jedzenie i wysiłek włożony w jego przyrządzanie? Dlatego nie lubię gotować! 🙁
Padla grozba, ze bez gwozdzia do gotowania zupy nie wpuszcza. Moze nawet zamkna. Tego to ja sie nie boje bo ja mam chody. Nie w Polsce, tych jeszcze sobie nie wyrobilem ale w Dolnej Austrii. Jak Wam juz pisalem byl czas kiedy kompletowalem dostawy dla roznych klientow. Byl Hotel Sacher, byly Heurigery na Grinzingu ale tez i to byl moj najlepszy klient wiezienie w Korneuburgu. Jest to niewielkie miasteczko na polnoc od Wiednia znane z tego, ze byla tam stocznia ktora zbudowala olbrzymia flote srodladowa dla wielkiego Brata ze wschodu. Ponadto w tej miejscowosci znajduje sie duze wiezienie dla lekko naruszajacych prawo. Stocznie zamknieto, kicia nie, prosperuje. Take to rozne domy publiczne obslugiwalem zakupowo. Badac swiezo upieczonym pracownikiem dostawalem z poczatku najgorszych klientow. Ten szef od zakupow z wyzej wspomnianej firmy mial nieprawdopodobny zwyczaj przysylania zamowien. Na przyklad zamawial kilkaset sztuk jablek. Rzeczy ktore na calym swiecie kupuje sie na kilogramy u niego pojawialy sie w sztukach. Powod wiadomy. Zamowienia byly trojakie. Po pierwsze, stosunkowo male ale bardzo wykwintna wlaczajac mocniejsze napoje, kawe, luksuowe wedliny. Dalej zamowienie przecietne, nie odbiegajace od typowego zamowienia dobrej kantyny fabrycznej lub przecietnej restauracji. Czulo sie te dbalosc o koszty i nierozpieszczanie personelu. Wreszcie zamowienie glowne gdzie wlasnie wszystko bylo na sztuki. Po dwu tygodniach powiedzialem szefowi, ze mam takie to a takie klopoty z realizacja zamowien. Szef byl nie w ciemie bity i powiedzial zebym zatelefonowal do mojego partnera i umowil termin spotkania. Umowilem.
U klienta, nie wiem dlaczego ale szef wymowil sie od udzialu. Wyladowalem sam, w policyjnym samochodzie w jaskini lwa. Lew byl calkiem sympatycznym panem, bylym pensionariuszem. Czulo sie fachowca. Obgadalismy zasady wspolpracy, odpilismy po kusztyczku z mioch wczesniejszych dostaw i znakomita wspolprac trwala cale piec lat. Ani jednej reklamacji. Po dwu latach ja wiedzialem lepiej co oni potrzebuja.
Przyszla jednak pora przymusowego udania sie na zasluzona. Zatelefonowalem do partnera, ciagle tego samego, dobra poderwal fuche, i oznajmilem mu niewesola wiadomosc. Poczekaj oddzwonie powiada. Zatelefonowal na telefon szefa i sam Naczelny zaprosil nas na spotkanie za kilka dni. Tym razem szef nie mial odwagi odmowic. Bylismy razem. Piekny gabinet. Czulo sie ta reczna robote. Drzewo masywne, zadna sklejka. Powierzchnia tez niezbyt mala. Tak na oko to zmiesciloby sie cale blogowisko a moze nawet redakcja Polityki. Gospodsrz zagail, podziekowal za owocna wspolprace i zyczyl sobie dalszej pomyslnej kontynuacji. Powiedzial wtedy cos zastanawiajacego. Ludzie dziela sie na tych ktorzy jeszcze nie siedzieli lub oczekuja, tych ktorzy siedza i tych ktorzy juz wyszli z czego czesc, przechodzi do grupy oczekujacych. Taki obieg zamkniety. Na koniec kiedy zostalismy tylko we dwoje Naczely powiedzial mi, ze jako prezent otrzymuje od niego zapewnienie. Gdybym wpadl w klopoty z prawem, to on zawsze znajdzie dla mnie zawsze godne miejsce w miejscowe w jego, jak sie okazuje, skomplikowanej hierarchi.
Jak widzicie, w moim zyciorysie jest rowniez dwukrotny pobyt w wiezieniu i dlatego mowie: strachy to na Lachy a osobista lyzke to przywioze. Moze sie przydac. Jak nie na tym, to na tamtym swiecie.
Bywaly Pan Lulek
Gosicek,
Jrse to przepis moich pra, pra, pra, dziadkow!
Wezmie ona te wisnie i wydreluje, zostawiajac garsc lub dwie z restkami co doda Ci smaczku.
Wrzuc ‚pietrami’ do butli, przesypujac cukrem, tak by kazda wisienka byla obrana cukrem. Poczekaj kilka dni az zacznie sie robic z tego sok.
Pomaszeuje wtedy do sklepu i zakupi spirytus. Zaleje wszystko, i tak potrzyma 2-3 tygodnie. Potem odleje. Znow pomaszeruje do sklepu i kupi spirytus, i to samo apiat. Po 2-3 tygodniach odleje, zmiesza z 1 rzucikiem.
Trzeci raz jest juz tanio, zaleje wodka. I dookola wojtek…
Potem te „pijane” wisienki spodaje sie jako deser albo piecze sie ciasta. Uwaga, one sa naprawde „pijane”.
Acha czarna porzeczka jest nawet leprza!
Ucalowania
Panie Lulku, dla mnie tylko nieco leprza§!? byla historia monologowa, takiego chudego i wysokiego aktora, bodajze pt ” ciocia Helenka”, glos chlop mial nizki w rejestrze i doskonale pasujacy do opowiesci ze sfer uwiezionych, perelka, jak te Pa
na zakupy, sama przyjemnosc,
Pyro droga,
mnie tam alkoholizm i tak grozi,bo jak mi te ostatnie cztery wlosy wypadna,to pozostanie tylko na pocieche czapka niewidka i flaszka!!
Ps.pocieszajace jest to ,ze bede miala z kim sie upic 😉
A okonie smakowaly wybornie!!
kiedys tam, dawno temu na Kartner, sprzedawalem Die Presse, panom podobnym z Twojego opisu do Twojego szefa, na zapleczu byla grecka knajpa i ktoregos grudniowego dnia, jeden z tych moich zabieganych klientow, co to nigdy nie maja czasu i przeplacaja gazety na ulicy, wzial mnie z moja nedza zaprosil na pozna kolacje, doswiadczenie raczej rzadkie, tak sie przekonalem, ze pierwsze pieniadze, zarobione juz we Francji wydalem na sprawdzenie, czy tak samo daja jesc w Grecji, no i ta Retsina, jestem do tej pory prawie fanatykiem, oczywiscie w sprzyjajacym kontekscie
Ana, beret zrobi gre, reszta jest ewidetna, a okoni i tak zazdroszcze
Leno, piękne dzięki za przepis. Będę próbować! 🙂 A o skutkach pewnie kiedyś doniosę… 🙂
Sławku nie pleć dub smalonych. A cóż to ? Inni to jacy emigranci ? Nie zwyczajni? A tubylcy? Dzikość nam z oczu tryska? Ośrodek nad jednym 7 jezior „rynny poznańskiej” Kiedyś mój syn tam wędzisko moczył z marnym skutkiem, a obok stał chłopaczek tak ok 13- letni i ryby wyciągał jedną po drugiej i to nie sam drobiazg. Na koniec powiedział – „No Matka kazała na kolację, to nałowiłem. Może na kino da”. I poleciał z wiadrem ryb pełnym w 3/4. Rzadko widziałam swojego chłopaka w równiew podłym humorze, ale widać ryby tam są.
No tak, ale jakieś proporcje na oko chociażby, dotyczące tej nalewki? Ile wisni, ile spirytu, ile cukru, ile wódki?
Moja uwaga, może durna, ale w pestkach śliwek, czeresni, wisni, w dawnych czasach uczono mnie , że jest tzw. kwas pruski – pare pestek powinno wystarczyć „dla smaku”, ale nigdy nie rozbijać, bo to trucizna. Kilka owoców z pestkami co najwyżej. Wystarczy na pół wiaderka. Coś mi się zdaje, że Nemo będzie miała więcej porad na ten temat, ile czego – i o tym kwasie pruskim.
U mnie zasłużona siesta.
A propos wszystkich wyrazów podziękowania, gdyby nie sprawiałoby mi to przyjemności, nie robiłabym tych wszystkich sznureczków, a ponieważ widzę, że Wam się podoba – czemu nie korzystać z maszyny. Może nie taka wymyślna jak windows i jej programy, ale za to solidna i stabilna jak, nie przymierzając, skała 🙂
Klasycznie to jest 3 x 1 (wszystkiego po 1 kg, a spiryt 1 tr) Dla panów jest to za dużo cukru – nalewka jest wtedy mocarna, że hej. Więc ja daję 40 – 50 dkg curu maks, a najchętniej to 20 dkg cukru, 20 dgg miodu – patoki na kg owoców i litr spirytusu. W drugiej nalewie litr wódki. Istnieje i druga szkoła – same wiśnie i soirytus, po 3 tygodniach zlać, przesypać wiśnie cukrem, codzień potrząsać, poczekać aż się cukier rozpuści (ok 2 tyg) wtedy syrop wlać do spirytusu. Można dodać 70o ml przegotowanej, zimnej wody. Nastojka ma wtedy ok 65% ALICJO – TEGO KWASU PRUSKIEGO JEST TYLE, CO KOT NAPŁAKAŁ, A W TAKIM ROZCIEŃCZENIU TO I MÓWIĆ NIE MA O CZYM. pRZYPOMINAM, ŻE W TZW GORZKICH (TYCH AROMATYCZNIEJSZYCH) MIGDAŁACH, JEST GO NIEPORÓWNANIE WIĘCEJ, A I TAK DODAJE SIĘ 8-10% TYCH GORZKICH DO KAŻDEJ PARTII SŁODKICH. nIKT SIĘ PESTKAMI ANI NAWET SAMYMI MIGDAŁAMI NIE ŻYWI.
Pozdrowienia dla wszystkich.
Gosicku – mój przepis na wiśniówkę nie jest tak wyszukany za to sprawdzony – robię taką co roku, a ponieważ znika wśród gości w tempie błyskawicznym, chyba nie jest taka zła.
Biorę słój 3-y litrowy. Kupuję 2 kg wiśni, które dryluję. (Osobiście nie zostawiam pestek bo nie lubię smaku takiej wiśniówki, ale wielu ludzi tak robi – kilka garści wkłada razem z wydrylowanymi wiśniami). Zasypuję to cukrem – na oko, tak by wszystkie wiśnie przykryć, wstrząsam słojem by dokładnie je obtoczyć. Zostawiam (często na słońcu) by puściły sok. Następnego dnia zalewam czystym spirytusem – potrzebny więcej niż 1 litr. Zostawiam na 8 tygodni. Zlewam do butelek i odstawiam na następne 8 tygodni. Jest mocna bardzo ale bardzo dobra. Im stoi dłużej tym jest mocniejsza. Uwaga – wiśnie są super i spokojnie można je użyć do upicia każdego. Kiedyś nieświadoma spożyłam cały spodeczek. Poszłam spać trzeźwa ale gdy wstałam nie można już było tego o mnie powiedzieć.
Jak już przy nalewkach jesteśmy polecam wszystkim likier cytrynowy o aksamitnym smaku adwokata. Przepis zamieszczam z „Domowych win i nalewek…” autor – Biruta Markuza – Bieniecka. Cytuję :
1 kg cytryn (zważonych po dokładnym obraniu tak, aby został tylko miękisz (trzeba kupić 1,2 kg, obrać ze skórki i błonek)
skórka cytrynowa otarta z 2 cytryn
1 laska wanilii
1 litr spirytusu
400 gram cukru
1 surowego, nieprzegotowanego mleka – UWAGA!!
Cytryny rozdrobnić, dodać skórkę, zasypać cukrem i odczekać aż się rozpuści. Następnie zalać surowym mlekiem (najlepiej kupić mleko zwykłe, a nie „zachodnie” o wielotygodniowym okresie ważności). Następnie dodać spirytus. To co otrzymamy – buro – szara ciecz z kłaczkami zwaronego mleka będzie miało wygląd tak zniechęcający , że zwątpimy i z trudem opanujemy chęć natychmiastowego wylania tego do zlewu. (Należy się od tego powstrzymać! Muszę przyznać, że mój mąż gdy zobaczył tę ciecz nalewki nie wziął do ust) . Naczynie zamknąć i odstawić na 8-9 tygodni. Mieszczać ciecz 2-3 razy w tygodniu dopuszczając powietrze. Po około 9 tyg. ciecz zacznie się klarować – wytrącone białko osiądzie na dnie. Idealnie klarowny słomkowy likier przepuścić przez bibułę i wlać do butelki. Przepis sprawdzony – niebo w gębie .
Gdzieś zapodziałam ilość mleka – 1 litr oczywiście
ok Pyro chcialem tylko nie byc natret, po prostu mam nieco kompleks jezyczno-odlegly, minelo na rybke 25 wiosen, od czasu kiedy ucieklem i tak mi to troche pracuje, wlasnie prawie przekonalem lepsza polowe, ze mialbym wielka frajde na urodziny, gdybysmy sie znalezli razem pod Poznaniem, jest wstepna deklaracja uczestnictwa, wiec juz niezle, myslimy samolot, czy zelazo, dam znac, wezme wedke i luk, moze ten trzynastolatek mnie czegos nauczy?
Nooo, widzę, że się rozkręcacie z tymi nalewkami! 😆 Piękne dzięki, Rybo.
Nigdy więcej Żubra !!!
Już wiem dlaczego obchodziłem to piwo szerokim łukiem .
Ktoś na forum napisał ,że kupuje i takie dobre. A mnie po jednym i to nie całym boli głowa . Patrzę na etykietę a tam 6% i smak za jakim nie przepadam. Nigdy więcej 🙁
5.8% u mnie i jest doskonały, jak nie ma żywca, to kupuję żubra, albo i oba – krakowcom smakuje… Może sprawa eksportowego i krajowego? A swoją drogą – skąd diagnoza, że to po piwie?
Dzień dobry z mojego środka nocy 🙂
Zaraz idę spać , to mogę powiedzieć – dobranoc!
*krajowcom* – miało być, znaczy, trzeba iść spać, bo zaczynam zle widzieć.
W drodze wyjatku jako obiecalem tako i napisze. O polskim nobliscie. Nie tym od pokojowej nagrody, tylko literackiej. Jak zwykle zaczynam od pieca. Na poludniu Wiednia jest dzielnica Liesing. Kiedys bylo to samodzielne miasto. Z tamtych czasow pozostal rynek, ratusz a nawet zamek w ktorym obecnie znajduje sie wytworny dom spokojnej starosci. Na zachod od tej dzielnicy jest miasteczko ktore nazywa sie Kaltenleutgeben. To juz Lasek Wiedenski.. Srodkiem tego miasteczka na poludnie od glownej drogi jest niewielka ulica a przy niej dom wygladajacy na dawny pesjonat. Na scianie pamiatkowa tablica. W tym domu zyl Henryk Sienkiewicz laureat Nagrody Nobla autor powiesci Quo Vadis. Tablice ufundowal ktos z Poznania. To byly czasy kiedy jeszcze nie blogowalem I nie spisalem dokladnie tresci. Dom ten znalezlismy przypadkowo podczas dosc dlugiego spaceru. Kiedy bede w Wiedniu w poblizu to zrobie fotografie i Wam wysle. Skoro On tam mieszkal, to bylo niedaleko dzienicy Rodaun, Lasek Wiedenski w poblizu, Perchtoldsdorf i inne miejscowosci znane wtedy, aktualnie tez z Heurigerow. Po polsku, mowia niektorzy ogrodki wiedenskie, chociaz prawdziwy nazywa sie Schanie i znajduje sie w centralnych dzielnicach Wiednia. Jak go zwal, tak go zwal. Faktem jest, ze skoro tam mieszkal to napewno zachodzil na wino I dobre jedzenie z ktorego byla zawsze slynna ta okolica. Mistrz, noblista byl zatem co najmniej znawca tego co dobre, c.b.d.o.
Kto pamieta jeszcze co oznacza ten skrot
Poszukiwacz prawd historycznych
Pan Lulek
@Miś 2
Piwo z rana jak śmietana, ale o świcie to nie to samo.
Pan Lulek,
Cbdo- co bylo do okazania! Skrot matematyczny stosowany po kazdym dowodzie!!