Wiosną pachnie, zbliża się Wielkanoc
Dziś tekst nietypowy choć terminowy i okolicznościowy. Najpierw wspomnienie o dawnych obyczajach, a później przypomnienie co i w jakim porządku należy robić w Wielkim Tygodniu. Chętni do stosowania się do tego porządku mogą sięgnąć do naszej witryny po wielkanocne przepisy. A że w naszym domu o porządek dba Barbara to korzystam z jej pomocy ( a właściwie z fragmentu jej książki „W kuchni babci i wnuczki”).
Zawsze dla Polaków wielkim świętem była Wielkanoc. Po sześciu tygodniach postu, który w wielu domach był bardzo skrupulatnie przestrzegany i bardziej rygorystyczny niż adwent przed Bożym Narodzeniem, trzeba było zacząć przygotowania do wielkiego obżarstwa. Inna sprawa, że organizm potrzebował, po z górą miesiącu postu, trochę bardziej treściwego jadła, toteż trzeba się było przygotować na niepoślednie apetyty.
Zapowiedzią Wielkiego Tygodnia, najtrudniejszego chyba dla gospodyń domowych, była Niedziela Palmowa, zwana też Wierzbową lub Kwietną.
0 ile nasze prababki i babki spędzały ten tydzień przedświąteczny na pracowitych przygotowaniach, ich mężowie mieli w tym tygodniu co najmniej dwie okazje do spotkań towarzyskich: w Wielki Czwartek spotykano się na sutej kolacji z obfitością wina i zabawą do północy. „Dla słabych – pisał Edward Skrodzki w Wieczorach piątkowych zostających w kuracji podawano po filiżance rosołu albo sago gotowane w czerwonym winie”. W Wielki Piątek obowiązywał ścisły post, w wielu domach nie gotowano obiadów, cały dzień obywano się bez posiłków i znów panowie spotykali się za przyzwoleniem żon, dla których obecność mężów w domu była w tym dniu szczególnie niepożądana, na uroczystej ?rybce” w lokalach gastronomicznych.
0 pracach w Wielkim Tygodniu pisze we wspomnieniach Jarosław Iwaszkiewicz: „Wielki Tydzień mojej matki był wypełniony ściśle określonymi zabiegami, które zmierzały do tego, aby jedzenie świąteczne wypadło możliwie okazale i imponująco. Przepisy babek i prababek wychodziły wówczas z ukrycia – i tak dzień za dniem rozwijał się podług raz na zawsze ustalonego planu, aby w Wielką Niedzielę rozkwitnąć przepysznym stołem wielkanocnym, ustawionym w jednym z pokojów. Porządek był następujący: Wielki Poniedziałek poświęcono czynnościom wstępnym, jak to tłuczenie cukru na mączkę, parzenie migdałów, przesiewanie mąki; we wtorek pieczono drożdżowe mazurki i pomniejsze ciasta; środa była dniem mazurków trwalszych i szycia form papierowych na ciasta; czwartek tortów i zwykłych mazurków; nadchodził wreszcie piątek – wielki dzień pieczenia bab; w sobotę pieczono mięsiwa, farbowano jaja i wreszcie ubierano stół, posyłając chleb, sól, jaja i trochę ciast do święcenia”.
Pierwszy dzień świąt był tradycyjnie dniem składania wizyt. Nie potrzebowano wówczas specjalnych zaproszeń. Rodziny i znajomi odwiedzali się nawzajem. Niekiedy przybierało to formy wręcz niezwykłe: Józef Weyssenhoff pisał w liście do Konstantego Marii Górskiego, że w okresie świątecznym złożył… 50 wizyt.
Juliusz Wiktor Gomulicki tak opisał stół wielkanocny: „na środku, na rzeżuchowym pagórku stał baranek z czerwoną chorągiewką, złotymi różkami i podniesioną nóżką, a obok barwne plamy mazurków, spiętrzone piramidy jajek na twardo, otoczone czarnymi zwojami kiełbas, brunatne pieczenie, szynka z poczciwego wieprza po śmierci pasowanego na dzika, nieszczęsne prosiątko z oczyma bielmem zaszłymi i z jajkiem wetkniętym w ryjek i baby ukraińskie, wysokie, smukłe jak kolumny. W bogatszych domach szykowano ponadto jeszcze głowiznę pięknie dekorowaną, pieczonego indyka, marynowany ozór przybrany struganym chrzanem, 2 rodzaje auszpiku, czyli galarety z drobiu i nóżek cielęcych, zastudzone w pięknie kar-bowanych formach, przybrane plasterkami cytryny, piklami i czerwonym auszpikiem, dwie pieczenie cielęce, jedna z nich z nadzieniem, druga zapiekana z beszamelem lub podane jak szynka, marynowana i wędzona. Pomiędzy półmiskami stawiano po 2 butelki wina, piwa i wódek oraz wysokie patery, na których stały pięknie udekorowane mazurki, lukrowane baby i placki z bakaliami. Z brzegu stołu ustawiano naczynie z wodą święconą i kropidło. Ksiądz święcił cały ustawiony stół, tak jak przedstawił to na swym rysunku Andriolii. Tradycyjnie w okresie Wielkiejnocy ustawiano też święcone z marcepanu. Kupowało się takie święconki w sklepach cukierniczych. Można było znaleźć tam i marcepanową szynkę i głowiznę pięknie garnirowaną, mazurki, ciasta i kiełbasy, wszystko oczywiście mniejsze od prawdziwych, zrobione z przedniego marcepanu”.
No to teraz Kochani Przyjaciele z blogu wybierajcie co chcecie mieć na swoim wielkanocnym stole.
Komentarze
A sprzatajcie sobie, a gotujcie. Ja ide na wuef i plywanie, moze nawet pozniej na manicure.
Panie Piotrze
Zwróciłem uwagę w opisie stołu wielkanocnego autorstwa Juliusza Wiktora Gomulickiego na cytrynę, którą ozdabiano galarety. Jest to jedyny świeży owoc na stole. Pozostałe owoce i warzywa występowały najprawdopodobniej jedynie w postaci marynat, suszów i kompotów. Skłania to do refleksji jak nowe technologie produkcji i konserwowania żywności wpływają na wygląd stołu a szerzej na nasz jadłospis. U mnie poczesne miejsce na stole zajmą nowalijki i sałatki warzywne oraz owocowe autorstwa córki. Muszę powiedzieć, że cieszą się one dużo większą popularnością niż tradycyjne, ciężkie potrawy. Zauważam tę tendencję również na rynku. Krajowe pomidory kilka dni temu kosztowały 8 zł a wraz ze szczytem zakupowym ich cena wzrosła do 12. Podobny wzrost cen dotyczy krajowych ogórków. Jednym słowem rynek reaguje w ten sposób na zmianę stylu odrzywiania.
Pozdrawiam
Odzywiania, pisarzu.
Ale wstyd!!! Nawet nie potrafię się wytłumaczyć. Czasem tak mi się zdarza sam nie wiem czemu. Zwykle wyłapuję błędy czytając własny tekst, bo jestem wzrokowcem. Ale często nie dopatrzę. Sam nie wiem co napisać. Wstyd po prostu Heleno
Miłego dnia
Przyznam się po cichu, że też niespodzianie zacząłem robić błędy. Ale wyławiam je ponieważ kolą w oczy. Nie ma się czym specjalnie przejmować. Każdemu się może to przytrafić. Uznaję, że ważniejsze są myśli. A Helena przecież miała być na basenie?
Heleno
Podejrzewam, że miałem jakąś odmianę dysleksji. Pamiętam iż groziło mi repetowanie I klasy szkoły podstawowej, bo nie potrafiłem nauczyć się czytać i pisać. Brzuszki w literach stawiałem nie z tej strony a Falski kompletnie nie wchodził mi do głowy. Dopiero ciotka pomogła. Doszła do wniosku, że elementarz jest po prostu nudny i podsunęła mi do czytania plotki i ploteczki z ostatniej strony „Kobiety i Zycia”. Nie wiem czy pamiętasz – takie krótkie notki kto z kim sypia i inne skandale towrzyskie. No i chwyciło – zacząłem czytać i pisać. Choć przyznaję, że z blędami i brzydko, jak kura pazurem. Takie mam wytłumaczenie dla tego nieszczęsnęgo byka w odżywianiu.
Pozdrawiam
Poniżej nikt już pewnie nie czyta komentarzy, dlatego zamieszczam go tutaj.
To nie jest prawda, że Szkot nic nie nosi pod kiltem.
Gdy coś takiego usłyszy, jest w stanie się obrazić.
To są to przecież jurni mężczyźni, a tacy z pewnością maaaaaja co nosić!
po tak wspaniałym daniu zapraszam na deser, to tylko albo aż, 10minut.
http://pic7.piczo.com/Arek01/?g=31450090&cr=7
Dzień dobry!
Coś mi tu słoneczko nie za bardzo wyłazi, nieśmiałe czy co? Może się poprawi nieco pózniej.
Rzuca mi się w oczy wielka ilość ciast i innych marcepanów w dzisiejszym wpisie, a ja całkiem niesłodka, co nie znaczy, że zgorzkniała, o nie! Moi panowie by nie mieli nic przeciwko, ale w takim razie niech sobie zabezpieczą, jest polski sklep, w Wielki Piątek będzie dostawa z Toronto – proszę bardzo, ja lepiej tego bym nie upiekła!
Nad jedzeniem będę myślała w przyszłym tygodniu i mam ten sam problem, co Pyra – jak to zrobić, żeby się ograniczyć, bo w sumie święta dla czterech osób, być może dla pięciu, o ile znajdzie czas, i z konieczności będzie to sobota i niedziela do wieczora. Poniedziałku światecznego tu nie ma obyczajem anglikańskim, za to jest Wielki Piątek. Jeszcze jakieś 10 lat temu święta wyprawialiśmy wspólnie w naszej „rodzinie zastępczej”, to znaczy wśród tych znajomych, z którymi zjechaliśmy tutaj i zżyliśmy się, a teraz wszyscy obrośli we własne rodziny, dzieciaki się pożeniły, maja swoje dzieciaki i jakoś to się tak porozłaziło. Zostaje nam Sylwester i Nowy Rok!
Nic nie szkodzi, damy sobie radę!
P.S. Wojciechu, chyba zbyt intensywnie pościsz i stąd Ci to odżywianie wyszło 🙂
Czyta, czyta. Czasem nawet po paru dniach przychodzą nowe komentarze do starych tekstów. To przecież widać i wówczas siegamy wstecz, by zobaczyć co tam nowego mają smakosze do powiedzenia. A Szkotom pod kilty nie zaglądałem.
Tu się komentarze czyta i komentuje, Arkadiusu!
Arkadius
Ale klimaty na Twoim filmie! Podoba mi się! Szczególnie faceci wysiadujący na ulicach. Po sezonie turystycznym więc prawdziwie jest. Takich właśnie nastrojów szukam podróżując.
Pozdrawiam
Alicjo
Wcale nie poszczę. Powiem więcej – grzeszę na potęgę. Wczoraj mi pani w mięsnym poleciła metkę podwędzaną z niewielkiej wiejskiej masarni. Taka była dobra (metka), że ani się obejrzałem pół kilo z wieczora zjadłem. Do tego sałatki z pomidorów z cebulą i śmietaną talerz wielki. Słaby mam charakter, podatny na grzech łakomstwem. Prędzej to „odżywianie” to kara za grzechy liczne.
Pozdrawiam
Pamietam moja umeczona matke, ktora – jak nakazuje „tradycja” musiala zadbac, by swieta byly obfite. Oczywiscie, ze Jej pomagalismy, im dale w lata, tym pomagalismy bardziej, ale i tak cala logistyka swiat spoczywala na Jej glowie. Ze zmeczeniem przychodzil czesto zly humor i wzrost napiecia w domu.
Kiedy przychodzila Wielka Sobota po poludniu, matka po prostu padala, i spala do niedzieli rano. Na szczescie chodzenie na rezurekcje nie bylo obowiazkowe i praktykowane.
Pisze o tym, bo te wszystkie piekne i poetyckie opisy uginajacych sie stolow swiatecznych, mowiac o tradycji, nie biora poprawki na sytuacje 2kobiety pracujacej” w okreslonym kontekscie spoleczno ekonomicznym poprzednich dziesiecioleci. Byc moze za czasow i w warunkach, w jakich zyl Gomolicki bylo wystarczajaco rak do pracy, zeby podolac opisywanym przygotowaniom, jednak w nowoczesnej rodzinie, szczegolnie z epoki przed hipermarketami, realizacja „tradycji” to byl niezly stres i mordega.
Dzis nawet moja matka wyleczyla sie z „tradycji”. Zrozumiala, ze mozna inaczej, bez zaharowywania sie do upadlego, bo babka od piekarza nie jest gorsza, a przynajmniej nie jest okupiona tyloma wyrzeczeniami, i dzieki temu nie smakuje slono.
Z moja zona doszlismy dawno do porozumienia, ze Swieta, a wiec i dlugi weekend, to czas odpoczynku, a polscy cukiernicy w Montrealu zrobia za nas reszte. Jedyne, czego nie darowuje to pasztet wlasnej roboty, ale robienie pasztetu to prawie samograj.
Pozdrowienia,
Jacobsky
O jejku, wrocilam z katowni, a tu wpisy biednego Wojtka, ktory sie dwoi i troi tlumaczac sie z rz.
A cos Ty! To bylo takie warkniecie, dobroduszne, malostkowe, sadzisz, ze sama nie robie bledow przy pisaniu? Ha!
Sorry, niepotrzebnie (czy to razem czy osobno?) rozpetalam….
Arku, bardzo, bardzo mi sie podobal zdjeciowo-narracyjny reportaz z Turcji. Wojtek ma racje – zawsze najciekawsi sa ludzie. Ci grajacy na ulucy prsy stoliku przypomnieli mi jakies sceny z dziecinstwa na UKrainie. Tez w lecie porozsatawiane stoliki i ludzie grajacy w szachy, warcaby, karty. A czasami byly to dzieci, choc w karty im grac nie wolno bylo (mialam w 4 -ej klasie spore nieprzyjemniosci, przylapana na graniu w oczko przez wozna, ktora doniosla…)
Czy masz inne reportaze? I czy widziales (link umiewzczony na blogu Bartka Weglarczyka) serie zdjec zrobionych w Groznym? Swietne.
Jacobsky
Mam podobne wspomnienia z domu rodzinnego. Mało tego, moja żona wychowywana dość konserwatywnie też tak bardzo się starała by sprostać tradycji. No i napięcia były, że coś nie tak i o czymś zapomniała. I zamiast na luzie wszyscy spięci do stołu siadali. Chwała Bogu, że z wiekiem te podświadome traumy przeszły i teraz ja przypominam nieśmiało:” kocyndrze, święta na karku, coś by trzeba zrobić” A ona na to: ” Co ty? Popatrz jak ten czas szybko płynie”. No i niewiele się przejmuje. Więc ja kartkę z zakupami daję tutejszej sklepikarce, potem odbieram paczkę, płacę i szykujemu co kto lubi i jak kto umie. A potem wypoczywamy na całego.
Pozdrawiam
Bardzo spokojnie i bez stresu, dawno się nauczyłam, że czy latam jak z piórkiem, czy powoli i wręcz z flegmą czynię przygotowania – wszystko co trzeba na święta jest. Nawet mogłabym zapomnieć o tym czy owym ( a niech mnie kto spróbuje skrytykować!), ale dla samej siebie staram się nie zapominać, bo zwykle to jest to, co ja lubię. I jak wyżej napisałam – chcecie ciasta? A kupcie sobie, ja i tak nie jadam! Dodam, że z zacięciem i chętnie piekłam przeróżne rzeczy na święta jako nastolatka. Przeszło mi.
A co do porządków – omiecie się to i owo, odkurzy i cześć. Okna zostawiam , aż usłyszę pogodę na święta. Jak będzie padało, nie wysilam się, bo i tak nikt mojego wysiłku nie dojrzy. Słońce – no to gorzej, przynajmniej w saloniku wypadałoby, bo do południa daje tam prosto w okno wielkie i wszystko widać. A po zimie się uzbierało…
O, i najważniejsze, nie zapraszać gości, którzy niby to bezwiednie wodzą palcem po półkach, a tak naprawdę to sprawdzają, czy kurze wytarte!
Witam.
Nowa tradycja Wielkanocna? Słucham Trójkę-zamiast kurczaków na stole Wielkanocnym mają być malutkie, żółte kaczuszki.A zaraz potem po dyskusji słuchaczy-muzyka. A co grają? Road to Hell. Czy to przypadek?
Dzieci „pomorskie” przyjechały. Wieczorem urządziły sobie wszystkie pociechy wieczór piwny i jak dla mnie, jest po świętach. Już przecież nie zobaczymy się przez kilka tygodni co najmniej. Szkło, porcelana świeczniki zostały umyte. Dywany i okna wyczyści człowiek z tego żyjący dopiero w Wielką Sobotę. Ja sobie już z tymi pracami nie radzę, a Ania nie ma nigdy czasu. Postanowiłyśmy zaoszczędzić na czym innym i wyasygnować 100 złotych dla kogoś, kto zrobi za nas ciężką robotę. Na zdrowy rozum wyczyszczenie 4 okien i 2 średnich dywanów, to nie znowu taki wysiłek. Cóż, tak jakoś się układa. Ania wyjeżdża jutro z uczniami na zajęcia terenowe i wróci dopiero w środę wieczorem. Kolejne klasy będą liczyć kemy, ozy i inne formy polodowcowe oraz szukać pyłków w osadach. A okna musi umyć obcy facet. Sic. Kiełbasę zrobiłam wczoraj. Połowa poszła na „piwny” wieczór, połowa została zamrożona na święta. Wczoraj tez kupiłam ozór i łopatkę i zamarynowałam je. Piec będę w piątek. Dwa ciasta nie zabiorą zbyt dużo czasu. Galaretę i mięsa zrobię w sobotę. W sobotę też zrobimy baranka maślanego i przygotujemy stół. Córka sąsiadów zabierze nasze jajko do święcenia, aby tradycji stało się zadość. I to wszystko. Zresztą ten człowiek do mycia przyjdzie o 9.00 i pewnie do 15.00 będzie w domu jak po najeździe Hunów. Potem jeszcze ustawić doniczki z kroslinami na parapetach, meble na swoich miejscach i wyszorować własne osoby, zanim się padnie na pysk. No nic. Lubię święta.
Ale mam nadzieje, ze nie chodzi o prawdziwe kaczuszki czy kurczaki, tylko jakies takie, bo ja wiem, z cukru czy czekolady?
Swoja droga, nie chcialabym, aby stol swiateczny przypominal mi o tych dwu bandytach, co zawladneli Polska.
Sorry, Gospodarzu, ale powiedzialam co powiedzialam i nie wycofam sie.
Helenko, mam wiele tego typu moich filmikow oraz sluchowisk z podrozy po swiecie, zaczynam umieszczac to w necie na stronie
http://www.gb-history.piczo.com/?cr=4&rfm=y
tam nacisnij na Arek01
wkrotce bedzie to calkiem inna strona
mfg
Ależ Droga Heleno, nie ma za co przepraszać. Tu akurat (w odróżnieniu od ważnych spraw jak porcelana i herbata) jesteśmy jednomyślni.
Pyro, ja tez lubie swieta. Lubie sie napracowac, napiec, nagotowac i nasprzatac. Chociaz zawsze sobie powtarzam: w tym roku sobie odpuszcze, odpoczne. Ale sie nie da! Taki mus.Przed swietami wracam do biografii i wspomnien – jest ich troche w polskiej literaturze. Opisy rozkoszne. Zawsze marzylam o takim rozowym slicznym prosiaku z pisanka w ryjku. I tak juz zostalo. Teraz owszem, nasprzatam sie i napracuje, ale pieke, gotuje itd. tylko co nie co, chociaz tradycyjnie. Mloda generacja patrzy z przerazeniem na wielkanocny stol (wieczne dbanie o linie). A nasza corka zaraz na wstepie mowi: wiem, wiem, w twoim domu rodzinnym to sie jadlo itd itd. I wcale nie chce sluchac tych samych opowiesci o zamierzchlych czasach, co sie wtedy jadlo i ile, kiedy jej matka (ja) wychowyna w licznej rodzinie byla jeszcze w domu rodzinnym. Smutno!
Helena i Piotr Adamczewski – jestem z Wami jednomyslna.
Serdecznosci!
Okna myłem od rana, ledwie żyję. Dom prześwietłony na wylot daje poczucie wolności ale mycie tych niezliczonych okien daje w kość. No cóż, nie ma nic za darmo. Swoją drogą mycie okien to jedna z niewielu praktycznych umiejętności, które posiadłem na studiach. Wiecznie w ten sposób dorabiałem. Piszę „wiecznie” bo byłem wiecznym studentem. No może bez przesady – ze dwa lata przedłużyłem, bo i gdzie się miałem śpieszyć w ponurych 80-tych latach. Swoją drogą nieźle zarabiałem na pucowaniu szyb. Gdy poszedłem do pracy na tzw. etat i przeliczyłem pierwszą wypłatę to rozgoryczenie mnie ogarnęło. Pomyślałem:”Za co ja tu cholera robię?”.A to była cena tak zwanej stabilizacji. Od tego czasu myję szyby za darmo.
Gospodarzu, Heleno ja też postawię kurczaki zamiast kaczek.
Pozdrawiam i miłego dnia
Wojtku, w ekspiacji za wypominanie glupiego bledu ortograficznego, naucze Cie blyskawicznego mycia okien – umycie mojego okna w salonie 2mx3 m zajmuje mi doslownie 10 min. i jest kaszka manna.
Nauczyl mnie swietny czlowiek imieniem Dan Aslett, ktory w czasie swych studiow na Yale zalozyl firme sprzatacka i dzis jest multimilionerem.
Do sprztania metoda D A, poptrzebujesz: jednej scierki kuchennej, dwu wiaderek – jedno puste, drugie z napelnione w jednej trzeciej ciepla woda z paroma lyzkami plynu do mycia naczyn. I wreszcie takie ustrojstwo w ksztalcie litery T z gumka na poprzeczce i kilka papierowych recznikow lub dodatkowa sucha sciereczka do wycierania urzdzenia T..
Scierke zanurzasz w wodzie, odciskasz BARDZO LEKKO i taka pol -ociekajaca woda zaczynasz przecierac okna wraz z ramami. Odciskasz szmatke do pustego wiadra i zgarniasz nia nadmiar wody. Natychmiast zaczynasz sciagac resztki wody narzedziem T- najpierw z gory w dol, potem z lewa na prawo. Przesuwasz sie dalej. Zauwaz, ze nie ma tu zadnego zmywania czysta woda. Nie ma oszusznia licznymi scierkami i polerowania gazetami .
Inny sposob tez Dana A – zamiast urzdzenia T – kawalek irchy, naturalnej badz sztucznej, kupowanej w sklepie samochodowym do przecierania szyb.
Zasada jest ta sama: najpierw bardzo mokra scierka po szybach i framugach, potem sucha, dobrze odcisnieta ircha sciagasz reszte wody.
Nie ma mowy o wycieraniu dodatkowym czy polerowaniu – gazetami czy licznymi recznikami lnianymiu. Chodzi o to jedynie aby brudna wode odciskac do osobnego wiadra, a jedna trzymac czysta, i wycierac okno albo T, albo ircha. Mnie jedno wiaderko napelnione do jednej trzeciej woda starcza na szesc okien i jedne oszklone drzwi do salonu.
Mieszkajac przy glownej drodze myje okna kilka razy do roku i – no sweat! W swoim mieszkaniu i obok, w mieszkaniu mojej E, chorej na MS i jako dodatkowe obciazenie majacej dwie lewe rece.
Metoda Asletta opisana jest w mojej biblii czystosci: Is there a life after houswork? Odpowiedz brzmi: There is, jesli pamietasz aby nie przejmowac sie pismami kobiecymi, a czerpac rady od zawodowcow.
Dzis postanowilam nie isc na wuef etc. Ale jak slusznie powiadaja protestanci – diabel zawsze znajdie zajecie dla bezczynnych rak. No i znalazl: Odszukalam w lodowce cudowne ciasteczka chocolate brownies – gesto czekoladowe , gliniaste, pelne orzeszkow. No i po brownies, bloody hell.
A teraz na wagę, Heleno! Co tam, dwa razy basen i odrobisz brownies… a propos, jedna długość basenu to ile metrów? U mnie jest niestety, tylko 25 metrowy w pobliżu, olimpijski wymiar ma bodaj 50m.
Wojtek, przypomniałeś mi, że jeden taki też zarabiał na myciu okien szklanych domów we Wrocławiu, studentem będąc. Pamiętam, jak w ’75 roku zgarnął kasę, bodaj 6.5 tys za Zenit. W tamtych czasach to była KASA! Nawet jakieś prezenty z tej okazji dostałam.
No i właśnie – co ja durna robię, myjąc okna?! Przeciez on też potrafi, płacono mu nawet za to!!!
Kłopot z moimi oknami jest taki, że to są stare hamerykańskie okna i trzeba zewnętrzne myć z zewnątrz, drabinki uniknąć się nie da. Niech mi nikt nie doradza wymiany, bo okna pochodzą z czasów, kiedy się robilo porządną robotę, drewno jest wysokiej klasy i świetnie trzyma, te antyki mają już ponad 60 lat. Wymienić na jakieś winyle szkoda, a zresztą to dziura w kieszeni wielka. Ustrojstwo o jakim wspomina Helena oczywiście mam. Chłopa do mycia okien także zarówno, jeszcze raz dziękuję Wojtkowi za przypomnienie (nie wiem, czy podziękuje Ci mój chłop, jak się dowie!).
A posprzątać dom o powierzchni 110m kwadratowych to nie wyczyn – dywanów nie ma (zwariowalabym, biorąc pod uwagę ilości wełny, przewijającej się przez ten dom), podłogi drewniane lakierowane, pastować nie trzeba. 2 godziny roboty, góra. Odkurzyć, przetrzeć scierą. A potem zająć się życiem.
P.S. Solidarność w sprawie kurczaków! Oraz baranków.
I jeszcze jedno – Dan Aslett fortunę zrobił na sprzedaży swoich „Cleaning secrets”, po cholerę mu było studiować na Yale…
Zadna wiosna. Poszłam do lasu za górką (górka to stary brzeg jez. Ontario, to do Pyry, Ani zwłaszcza, wapienie sylur/ordowik) i oto, co znalazłam. O, jeszcze dodam, że +3C i zimny wiatr z północy! Przewiało mnie.
http://alicja.homelinux.com/news/Galeria_Budy/Ala/31.03.2007/
Wracamy na sciezke cnoty.
Obiad byl cudowny: ugrylowany gruby medalion aberdeen angus au poivre, upieczone plasterki patatowe, duza zielona salata i uczciwy kieliszek rewelacyjnego chuilijskiego cabernet sauvignon za grosze – to nowe odkrycie z Marksa i Spencera , musze zrobic ladny zapas na przyjazd kumy Renatki w maju na moje okragle urodziny.
Ponadto kupilam nowa ksiazke kucharska – kuchnia nisko-weglowodanowa, ktora pozwoli mi nieco szybciej tracic wage (wiem, bo jak bylam na Atkinsie pare lat temu, to waga tylko smigala).
Jutro z rana do klubu, a potem musze przygotowac pokoj goscinny na powitanie mojego biureczka czasow Jane Austen.
A na obiad juz mam zakupiony bardzo ladny kawalek sarniny.
W poniedzialek musze zrobic ladna kolacje bezmiesna , bo zataragam tu E. na „Krolowa”, wlasnie zdobylysmy DVD i zrobimy sobie przyjecie (zazwyczaj ja ide robic przyjecie w jej mieszkaniu, ale ona nie ma odtwarzacza do DVD, wiec musimy przytaszczyc ja do mnie. Zreszta musi zobaczyc biureczko. POprzednie biurko kupione u tego samego pana antykwariusza oddalam pare lat temu E. – tez stare, debowe, ale sie nie umywa do tego nowego).
Te poranne chocolate brownies juz sobie wybaczylam – to bylo tylko lakomstwo, a nie moralne zeszmacenie sie.
Zauwazylam wlasnie wpis Felicji. Witam w salonie Pana Piotra, a tego rozowego prosiaczka na Wielkanoc to wybij sobie z glowy. Ja raz zamowilam (gdzies to juz opisywalama), a jak rozwinelam to z celofanu, to ten prosiaczek wygladal jak ludzkie niemowle (rozmiar i kolor, i taka jakas bezradnosc wzruszajaca) , Skonczylo sie na tym, ze robil to w kuchni maz przyjaciolki, a mysmy z pokoju wykrzykiwalysmuy komendy.
Prosiaczki to nie na nasze czasy……… Chociaz Alicja toby pewnie zarznela nie mrugnawszy….
Mrugnąwszy by, bo ja to tylko w rybach taka śmiała, Heleno. Chilijskie cabernet? O…. Jak ja to lubię! A jeśli to jest Cono Sur – to właśnie nalałam do szklaneczki.
Heleno – zdjęcie biureczka proszę!
A brownies to było moralne zeszmacenie się!
Just kidding, just kidding!
A propos urodzin i innych rocznic… Gospodarz datę ślubu podał i ja się tak zastanawiam, czy nie były naonczas swięta wielkanocne – Wielka Sobota?
Ella Fitzgerald i Oscar Peterson mieli wtedy koncert w Warszawie (sprawdziłam za „Kroniką 20-go wieku”)
A ja się urodziłam w Wielką Niedzielę, i jak data nie trafi, obchodzę urodziny dwukrotnie w kwietniu.
Jeżeli urodzeni w niedzielę mają dwie lewe ręce, to ja mam , urodzona w Wielką Niedzielę, dwie ręce inaczej.
Monday’s child is fair of face.
Tuesday’s child is full of grace.
Wednesday’s child is full of woe.
Thursday’s child has far to go.
Friday’s child is loving and giving.
Saturday’s child works hard for a living,
But the child who is born on the Sabbath Day
Is bonny and blithe and good and gay.
A ja miałem zebranie wiejskie w barze-zakrapiane – i wściekły wróciłem bo znów na mojej górce chcą stawiać jakiś upiorny maszt telefonii komórkowej. I gdy w naszej ojczyźnie stanie się nie do zniesienia, gdy zechcę ziemię (łąkę) sprzedać by urzeczywistnić marzenia i z Wojtkową wyjechać do Portugalii na starość, to przez ten maszt ziemia straci ze 30% wartości. Drugi rok walczę z tym masztem i jestem już zmęczony. Jak ja będę kupcom tłumaczył, że od fal z tego masztu jak tu mówią „raka jajec się nie dostaje” i krowy mleka nie tracą. I jak w takiej sytuacji Gospodarzu o wystroju stołu myśleć?
Taką to Wielkanoc ludzie ludziom robią.
Mimo wszystko pozdrawiam i do usłyszenia rano( w południe)
Ps. Jeśli macie pomysły jak sobie z wieżą 60 metrów poradzić i uwalić ten nieszczęsny plan będę wdzięczny. KPA już nie wystarcza.
Pozdrawiam
Maszty telefonii komorkowej sa zakala ludzkosci. U mnie postawili cichcem, naprzeciwko wbudowujac ja w stacje benzynowa Shella.
Wszystkie ptaki, ktore karmilam latami, przepadly. W Londynie juz prawie same golebie zostaly, sroki i troche mew. Wrobla juz nie ujrzysz, ani rudzika, ktory zawsze przychodzil jak kopalam pod roza i czekal na robaka.
Te maszty zaklocaja ptakom instynkt rozpoznawania terenu (homing), taki wewnetrzny radar.
. Wspolczuje. A czy mozna pojsc do sadu?
Alicjo, jaką Ty masz pamięć. Tak było. Prosto z urzędu stanu cywilnego, po małym obiedzie w naszym zrujnowanym domu (bombą niemiecką) przy ulicy Zgoda, polecieliśmy z Ludwikiem Lewinem (naszym przyjacielem z grupy polonistycznej UW) na koncert do Sali Kongresowej. Śpiewała Ella i grał Oscar Peterson. To był dzień! A rocznicę będziemy obchodzić we Wrocławiu na otwarciu Centrum Grunwaldzkim w EMPIKU nastepnego dnia w Duce. A kolację rocznicową zjemy we wrocławskiej ale wloskiej knajpce we dwoje. Mamy nadzieję, że o nas pomyślicie.
Tymczasem dzis wróciliśmy właśnie z urodzin naszego przyjaciela Maćka Wierzyńskiego reemigranta z USA. Przyjechali jego wspaniali synkowie ze Stanów i jeden – Lesio – grał taki jazz jak prawdziwy amereykański czarnoskóry muzyk. Sto lat Maćku. Wśród gości byli: Janusz Głowacki, Teresa Torańska, Tomek Łubieński, Wojtek Druszcz, Andrzej Paczkowski, Adam Rotfeld, Maciek Kozłowski, Ernest Skalski, Mariusz Walter i inni. Było smacznie i muzycznie. Też chciałbym mieć takie urodziny. Ale mam jeszcze do tego pięć lat.
Ojej!
Ja wyszukałam to w Kronice 20-go wieku, 3-ciego kwietnia! Ale fantastycznie, że byliście na koncercie Kocham naszego kanadyjskiego (Kanadyjczyk on ci!) Oscara, wspaniały człowiek, abstrahując od tego, jak fantastycznie gra na forteklapie. Oczywiscie, że będę o Was myśleć, jak sobie we Wrocławiu będziecie obchodzili tę rocznicę! Prosze potem zdradzić, w której knajpie, wybieram się do Wrocławia we wrześniu! I jak dobrze pójdzie, moją chińszczyznę zabiorę, niech trochę poogląda świata!
Zakrapiane zebrania wiejskie, wina chilijskie…
A to link do czasopisma dla zawodowcow w tej dziedzinie:
http://www.moderndrunkardmagazine.com/issues/01-02/01_02_booze_rules.htm
Na zdrowie 🙂
Jacobsky
Świeżo poślubieni Adamczewscy polecieli słuchać Elli w Kongresowej?
Śliczny ślub, a 8 lat wcześniej w czerwcu był mój ślub też zupełnie nietypowy. W USC w ratuszu poznańskim stawiliśmy się my, czyli narzeczeni i dwoje świadków. Żadnych gości, żadnej rodziny. Była 11 rano w piątek, 13-go. Uroczystość trwała z 15 minut, mąż opłacił na miejscu znaczki skarbowe (14,40) i potem do śmierci twierdził, że kupił żonę za 2 paczki papierosów. Po ślubie poszliśmy w czwórkę do piwnicy Ratuszowej, gdzie była jedna z dwóch istniejących wtedy w Poznaniu winiarnia. Szumna nazwa, a asortyment win zamykał się bodaj w dwudziestu pozycjach. Była jednak gotycka piwnica z dębowymi stołami i takimiż ławami, no i byliśmy w nastroju ślubnym. Zamówiliśmy kawę, ciastko i wino. Mój bukiet kelner wstawił w słoik po ogórkach – jednym słowem sam szyk i elegancja. W pewnym momencie weszła duża, kilkudziesięcioosobowa grupa mężczyzn, zestawili stoły i zaczęli biesiadę. Trzeba tu powiedzieć, że były jak raz targi w Poznaniu i wycieczek w mieście od groma. Ci panowie, to byli Ślązacy, delegacja kopalń. Kiedy się doiedzieli, że jesteśmy świeżo po ślubie, a z rozmowy wynikło, że jestem pól krwi Hanyską (po Ojcu) – to urządzili nam wesele, że hej!. Gwałtem wcisnęli nas do swojego stołu (byłam jedyną kobietą) i spoili mojego świeżo poślubionego małżonka „na biedronkę” – czyli na grzbiecie i ani rączką, ani nóżką… Trwało to gdzieś do 16.00, potem pomogli mężusiowi wtaskać się na schody i do tasówki, z góry zapłacili taksiarzowi i tyle. Pięknie, ale dom, w którym mieszkaliśmy od ulicy dzieliło 120 m. i jak ja miałam te zwłoki doholować do domu? Jarek był nie tyle pijaniusieńki, co ciężko struty. Jęczał i łapał soię za głowę i w ogóle – atrakcje miałam ślubne, nie do zapomnienia. Tyż piknie, nie? A Barbarze i Piotrowi Adamczewskim – wszystkiego dobrego i oby tak dalej.
Wojtku z Przytoka
a może zamiast Potugalii rozważysz inną lokalizację: południe Francji.
http://foto.onet.pl/d05kd,ecc8ceco44k8,u.html?P=2
na przykład okolice Brieve sur la Gaillarde, a w ogóle Gaskonię? Piękne okolice, nie za zimno, nie za gorąco, w sam raz. Ludzie wciąż uczciwi i życzliwi. Wyobraź sobie że tam wciąż nie trzeba zamykać drzwi w domu.
Już nie wspomnę, że w okolicy są jaskinia w Lascaux, wina masz i te z Bordeaux i te lepsze z Gaillac i z Cahors, a jak coś mocniejszego, to koniecznie Armagnac 🙂
Ladne sa wasze slubne opowiesci. Dziekuje!
Typowe śluby się nie liczą. No, prawie. Ja wyszłam za mąż dla pieniędzy, a jak! Przyszły odrabiał wojsko po studiach, ja na studiach – wykalkulowaliśmy, że jak się obżenimy, to będzie mi przysługiwało stypendium. Przyszły małżonek przejechał pół Polski na ten ślub,w mundurze, z przepustką „na gębe” od dowódcy, tymczasem na każdym dworcu i w ogóle wszędzie włóczyły się patrole WSW, bo jakiś chłopczyna zdezerterował z jednostki wojskowej. Jechaliśmy do ślubu i mój Tata nabijał się z przyszłego zięcia, że teraz to tylko WSW może go uratować. Niestety, żaden patrol się nie napatoczył…
Alicjo, Ty przynajmniej poszłaś w kierat dla racjonalnej przyczyny. No nie, też głupio, bo potem spora część forsy musi być przez nas – czyli płeć (ponoć) słabą, wygenerowana. Poza wszystkim przez lata jeszcze przy byle kłótni słyszymy
– „Taka Ci krzywda? To jazda, zamawiam taksówkę i wracaj do Mamusi”
Ja słyszałam ponadto dużo gorszą pogróżkę:
– „Jak Ty taka, to ja od jutra Cię nie budzę!”
Co tu mówić, były takie lata w mojej młodości, że groźba ta działała aż za dobrze.
Chyba wcielo moje pytanie o gesi..
mnie tez wcielo wpis, chlopaki cos z pradem pomieszali?
Uwielbiam jazz……….no i na dokladke jeszcze p.Janusz Glowacki!
Z wielka przyjemnoscia przeczytalam jego ksiazke pt.”Z glowy”.
Nic tylko pozazdroscic Takkkkkkkkiego towarzystwa- 😆
„Z głowy” to trochę plotkarskie, ale przyznajmy się, że lubimy takie plotki 🙂
A niech wrócę jeszcze do wpisu Wojtka i telefonii komórkowej itd. Ja tam się ręcamy nogamy opieram, wyobraz sobie, że nawet nie mam maszyny rejestrującej telefony do mnie, tej sekretarki – to prawie niesłychane w tych czasach. Nie wiem, dlaczego ludzkość tak poleciała na komórki, ja telefon zostawiam w domu. Ludzkość poleciała, a teraz protestuje przeciwko wieżom. Albo rybka, albo akwarium…Co mnie jeszcze ominęło w tym techno-wyścigu, to video-maszyna. Zaparłam się i już. A wokół ludziska (zwłaszcza w Polsce) pytali, jak mogę bez tego żyć. Jakoś przeżyłam, a teraz dzięki internetowi mogę mieć wszystko i nagrać wszystko, co mnie interesuje. Przyszło do tego, że trzeba się bronić przed zalewem informacji, żeby nie zwariować, unikać komórki, gdzie każdy mógłby nas przyłapać w lesie na spacerze, o ile nie wyciągnęliśmy komóry z kieszeni i nie zostawiliśmy w domu. Ja wolę kapke w 20-tym wieku sobie pożyć…
Dzięki za krzepiące wsparcie dla mej walki z masztem. Całą niedzielę knułem z sąsiadami, pewnie postawimy na swoim i obejdzie się bez sądu Heleno. Alicjo mam komórkę ale z wyłączonym sygnałem, reaguję tylko na sms-y. Wyobraź sobie, że udało mi się przyzwyczaić znajomych do tej formy wypowiedzi, no i nikt nie dzwoni bo i tak wiadomo iż nie odbiorę.
Borsuku, coś mi się wydaję, że Portugalia jest w sam raz na wymęczoną życiem polską parę. Bo i ceny do strawienia i bałagan podobny do krajowego. No i palić można. Towarzystwo też przednie-zestarzali hippisi, jacyś amerykańscy dezerterzy z wojny wietnamskiej. Kiedyś opiszę te słodkie klimaty.
Pozdrawiam
OK, Wojtku, rozumiem 🙂
tylko..z Portugalii do Gaskonii o rzut mokrym beretem, szczerze zachęcam do odwiedzin 🙂
Pod linkiem który podałem znajdziesz też ślady wiodące przez chemin de Saint Jacqes 🙂
Wiesz Borsuku, Twoje zdjęcia oddają w pełni nastrój Pirenejów hiszpańskich przez ktore wlokłem się wiosną. Niesamowite!!! Tylko bardziej dziko było i deszczowo, bo lało jak z cebra przez trzy tygodnie. Ale te same klimaty i barwy. Jakbym się w czasie cofnął patrząc na Twoje foty. No i nie miałem okazji ślimaków jeść. Bo to chyba ślimaczka trzymasz na patyku? Świetnie oddałeś nastroje. Aragońskie camino wiosną tak właśnie wygląda. Gratulacje!
Pozdrawiam
Wojtku
jadałem tam smacznie i syto, aż muszę Cristelle poprosić o przepisy 🙂 (tak mi do głowy przyszło). Ślimaki również.
Muszę dopisać jedno sprostowanie – te góry to początek, sam skraj Masywu Centralnego.
W Pirenejach byłem raz tylko, przejazdem do Andorry. Zapamiętałem jednak ich fascynującą dzikość.
Tylko dzikość gór w Macedonii zrobiła na mnie większe wrażenie – ciekawym polecił bym przejazd doliną Vardaru :-).
O – i tu mam pytanie i prośbę do Pana Adama i blogowiczów – przejeżdżając przez Serbię wstąpiłem na obiad do przydrożnej tawerny i zjadłem tam jako dodatek do talerza z mięsami papryki – duże, całe papryki, z głąbem i nasionkami w środku KISZONE. Ma ktoś może przepis na takie KISZONE CAŁE papryki? Aż mi ślina leci na wspomnienie…
Prawdzie mam na imię Piotr ale wiem, że to do mnie więc odpowiadam. W Warszawie jest knajpka Banja Luka przy ul. Puławskiej vis a vis Parku Dreszera. Szefem kuchni jest tam Serb – Milosewic. To miły i uczynny człowiek. Wie wszystko o kuchniach bałkańskich. Mnie dawał przepisy to i ten poda. Smacznego!
PS.
Telefon i mail są w internecie.
oops, ale dałem ciała 😉
przepraszam stokrotnie i dziękuję za podpowiedź 🙂
PS Banja Luka przypomina wystrojem Chatę Swojskie Jadło na Nadbystrzyckiej w Lublinie 🙂
Borsuku
Na ignoranta geograficznego wyszedłem ale pisałem tylko o krajobrazie i nastroju Twoich zdjęć, który mi ukryte pod deszczowymi chmurami Pireneje przypomniał. Też, jak Masyw Centralny, stare i zmurszałe. Trzeba będzie się wybrać kiedyś poza sezonem, bo lubię gdy jest pustawo i naturalnie. I właśnie klimat owej „posezonowości” najbardziej mi się w Twych zdjęciach podoba.
Pozdrawiam
Wojtku
to moja wina – Brieve nie jest zbyt znane. Położone jakieś 250km na wschód od Bordeaux, i 200 na północ od Tuluzy, samo w sobie ani piękne ani słynne. Tylko okolice – właśnie jaskinie w Lascaux.
http://foto.onet.pl/d05kd,qexxb7xvg44k,u.html?P=4 Gaskonia jest tu. Przepraszam za dużą ilość zdjęć, byłem świadkiem na ślubie przyjaciół i byłem wciąż pod wrażeniem – po równo krajobrazów i wydarzeń. No i kuchni w sumie też – Pierro, ojciec panny młodej, przygotował pyszny domowy cassoulet 🙂
przy okazji, Chemin de Saint Jacques: http://foto.onet.pl/d05kd,qexxb7xvg44k,4rjjv,u.html figurka pątnika w Auvillar,
http://foto.onet.pl/d05kd,qexxb7xvg44k,4rjjv,u.html#4rjn1 kościół tamże, a w nim
http://foto.onet.pl/d05kd,qexxb7xvg44k,4rjjv,u.html#4rjn2 św Jakub 🙂
przez okolice Mansonville, gdzie ślub miał miejsce, przebiegał jeden z głównych szlaków pielgrzymkowych. Nota bene, przez okolice Aint Cere z poprzedniego linka, też.
pozdrawiam i uciekam już z tymi offtopicami z bloga Pana PIOTRA