Warszawa na końcu języka
Pisałem już tutaj o kilku stołecznych restauracjach nie zważając na fakt, że znakomita część gości blogu „Gotuj się!” żyje z dala od Warszawy, a nawet kraju czy nawet naszego, starego kontynentu. Miałem nadzieję, że ci przyjaciele z oddali odezwą się i podadzą nam swoje ulubione adresy. I tak też było. Wszyscy bowiem co jakiś czas podróżujemy. I warto korzystać z podpowiedzi gdzie i co można zjeść ze smakiem. W tym odcinku proponuje więc trzy „moje” adresy.
W arabskich baśniach z tysiąca i jednej nocy niezwykle często mówi się o wonnych słodyczach, marcepanowych łakociach, delikatnych daktylach. Znaleźliśmy w Warszawie lokal, w którym sen łakomczucha przybiera realne kształty. I to nie za stos dukatów, a za parę złotych.
Kuchnie krajów Maghrebu, czyli Algierii, Maroka i Tunezji, „zarażone” są francuskimi wpływami. Bystry obserwator odkryje także ślady kuchni włoskiej, a nawet hiszpańskiej. Wynika to zarówno z powodów politycznych, jak bliskiego bądź co bądź sąsiedztwa przez morze. Arabowie od tysiąca lat przeprawiali się przez Gibraltar i usiłowali podbić Hiszpanię. Europejczycy zaś odwzajemniali się im w podobny sposób, zdobywając i opanowując ziemie północnej Afryki. Po wyczerpujących zaś bitwach wszyscy, chcąc nie chcąc, spotykali się przy stole.
To przemieszanie kulinarnych obyczajów bazujących na oliwie z oliwek, czosnku, cebuli, papryce, bakłażanach, ciecierzycy, baraninie i rybach dało fantastyczne rezultaty. A dowody? Bardzo proszę: tajin z baraniny lub z kury (nazwa potrawy pochodzi od glinianego naczynia z pokrywą) tak aromatyczny, że jego zapach potrafi zwabić biesiadników z odległej nawet ulicy; mergezy, czyli bardzo pikantna cieniutka kiełbaska z jagnięciny podawana z warzywami; bourki lub brik, czyli na okrągło zwijane lub złożone w trójkątną kopertę francuskie ciasto z farszem warzywnym, jajecznym, serowym albo mięsnym; mermez, czyli ragout z delikatnego koźlęcia; dżamilah, tj. placek z daktyli i migdałów o niezwykłej delikatności i takiejż słodyczy. Wystarczy?!
Na warszawskim Ursynowie (przy ul. Lanciego 12, w pobliżu ul. Płaskowickiej) istnieje restauracja oferująca takie właśnie specjały. To Szafran. A że nazwa zobowiązuje, to sos szafranowy przewija się na karcie dań niemal przez wszystkie strony.
Restauracja jest nieduża, wygodnie umeblowana, z małym własnym parkingiem (w lecie z niewielkim ogródkiem) i sympatyczną fachową załogą.
Kolejna sympatyczna i smaczna restauracja z delikatną kuchnia Bliskiego Wschodu mieści się na Pradze vis a vis ZOO i nazywa się Le Cedre. Zamiast więc oglądać zniewolone biedne zwierzęta lepiej posiedzieć przy stoliku nad filiżanką słodkiej arabskiej herbaty.
Mnóstwo zapożyczeń z kuchni marokańskiej znaleźć można w Hiszpanii. Wynika to z mauretańskich podbojów, które przez wieki nękały Półwysep Pirenejski i z dzisiejszego sąsiedztwa przez cieśninę Gibraltar. A my możemy z tego korzystać np. w warszawskiej restauracji Mirador, należącej do klanu Kręglickich.
Lokal ulokowany w nowoczesnym biurowcu przy ul. Grzybowskiej, choć mieści się nieco na uboczu, szybko zdobył klientelę. Mirador, do którego trzeba się wspiąć na pierwsze piętro pasażu handlowego, ma też – zapewne dla leniwych bądź nadmiernie otyłych łakomczuchów – bar tapas mieszczący się na parterze. Oba lokale są ładnie zaprojektowane, mają niezwykle wygodne meble (myślimy o siedzeniach i stołach), efektowne malunki na ścianach oraz doskonałą muzykę towarzyszącą posiłkom. Wieczorami są koncerty gitarowe, a w czwartki i soboty pokazy flamenco. Przy takiej okazji nie może zabraknąć wina. Ale tutejsza karta win (na szczęście) stworzona jest z myślą zarówno o zamożnych biznesmenach, jak i tych będących dopiero na dorobku (a nawet młodzieży studiującej).
fot. restauracja Mirador (1), Le Cedre (3)
Komentarze
Czytając o muzyce towarzyszącej posiłkom, zadaję sobie pytanie: Czy jest dziś gdzieś lokal, który nie męczy konsumentów muzyką, gdzie można posłuchać na przykład wpadającego przez uchylone okno szelestu gałęzi drzew, szumu morza lub choćby delikatnego szmeru rozmów stołowników?
Panie Piotrze. Pasjami lubię z Panem wędrować po różnych sympatycznych miejscach z jedzonkiem i napitkami. Tyle mojego.
Do Alicji i Babajagi – na wczorajszym blogu Gospodarza zamieściłam przepisy „konfiturowe”. Bieda w tym, że ja pisuję rano, bo po południu nie mam dostępu do komputera. W ten sposób mój wpis jest zwykle ostatni i nie wiem, czy dotarł do adresata. A tak w ogóle czytam te wpisy i coraz to wpadam w kompleksy. To przez ilustracje fotograficzne Alicji i p. Piotra, a także Torlina na Jego blogu. No i dobrze – fotografujcie , a ja będę wiernym odbiorcą.
Pyro!
Wszystkie konfiturowe porady zanotowane, nie myśl sobie! A co do fotografii, to ja już tak mam, że lubię mieć aparat pod ręka, już kiedyś się z tego tłumaczyłam 🙂
Mam nadzieję że będziesz odbiorcą, bo inaczej ja wpadnę w kompleksy! Nie zakompleksiajmy się nawzajem.
Pyro!
Przestań. Jesteś jedną z najfajniejszych wpisowiczek. A mnie się w ogóle wydaje, że Ty specjalnie piszesz te słowa, żebyśmy zaprotestowali.
Panie Piotrze!
A ? propos „zaprotestowali” – to ja protestuję przeciwko sformułowaniu „zniewolone biedne zwierzęta”. To jest blog kulinarny i nie miejsce na eseje przyrodnicze, ale to nie jest dokładnie tak.
Mam prosbe do Pana i do Panskich czytelnikow.
Wyjezdzam na kilka lat do Vilna i chcialbym skorzystac z Panskich, jak i Panskich czytelnikow, ewentualnych milych kulinarnych doswiadczen w tamtejszych knajpeczkach (jesli Pan tam byl). Sam wiem, zyjac juz wiele lat w roznych krajach, jak trudno rozpoczac te udane przygody. Oczywiscie, zaciagne jezyka wsrod lokalnych, ale sam wiem, ze nie zawsze lokalne gusty pokrywaja sie z moimi. Czytajac od czasu do czasu Panskiego bloga slinka mi cieknie, co jest najlepsza recenzja, i dlatego pozwalam sobie umiescic tutaj moja prosbe.
Pozdrawiam serdecznie.
Panie Piotrze. Właśnie napisałam , na e-mailowy adres redakcji „Polityki” list do p. W.Władyki. Takie tam sobie własne refleksje związane z ulubionym tygodnikiem. Jak Pan myśli ? Nie obrazi się chyba p. Profesor za otwarta formę listu i za swobodny styl? Przy okazji „doniosłam”, że egzemplarz książki zawdzięczam Pańskiej hojności.
Napewno ucieszy się. A napewno się nie obrazi. Książkę zaś zawdzięcza Pani swojej wiedzy i szybkości w nadawaniu maili z prawidłowymi odpowiedziami.
A przepisy z naszych książek wychodzą?
Jest już zresztą kolejna książka Basi „Polskie posty”. Od poniedziałku w sprzedaży w „Merlinie” i w sklepach. A pierwszy egzemplarz mam w rękach. Śliczna okładka. I smaczna!
Pyro,
no to ja jestem ciekawa, coś Ty tam Panu Władyce ponawypisywała w , ehum, „swobodnym stylu” 🙂
Mnie się wydaje, że żaden pisarz ani inny twórca nie obraża się na listy – dowody sympatii ze strony odbiorców, wręcz przeciwnie. W końcu to co robi, robi przede wszystkim dla nich i miło mu słyszeć, że docenia się, bo krytyka to jedna rzecz, ale tak zwana publika to jest to najważniejsze. Ja się tylko dwa razy odważyłam (tego: „Adresat nieznany” do Konwickiego nadal przeżyć nie mogę!), ale powaliło mnie, kiedy od Szymborskiej przyszło podziękowanie – wystukane na maszynie przez sekretarza, a pod spodem jedno zdanie, dopisane własną ręką, i podpis.
A gdzież bym liczyła na to, tym bardziej, że życzenia pewnie płynęły z całego świata!
kuchnia margrebu, uuuuuuuwielbiam,
do tajin, dorzucilabym pastillas z golebi no i oczywiscie dobry stary couscouse,
a juz ciasteczka pelne miodu i orzechow, palce lizac i wage wyrzucic za okno,
nawet wina (marokanskie „petit gris” i ciezkie algierskie) tez pieknie „krasza ” te posilki,
problem mam ze slodka herbatka mietowa, wszyscy w maracech czy agadir patrzyli na mnie z pogarda gdy prosilam „bez cukru”,
acha, uwaga tajine w tradycyjnych naczyniach glinianych w ksztalcie stozka lubia sie przypalic, ale nessrine, marokanka, podpowiedziala mi ze trzeba wylozyc spod grubymi plastrami cebuli, probowalam dziala, wiec polecam,
smacznego i „in szallah”
couscous… mniam mniam! Jak do tabouli, można tam wrzucić, co się żywnie podoba.
http://alicja.homelinux.com/news/Food/Tabouli/small_format/hpim1296.jpg
Co to jest, ten tajin? Słodkości mnie nie bawią, ale na słowo „jagnięcina” uszy mi stają dęba, bo ja, jedyna chyba w rodzinie i wśród znajomych, lubię jagnięcinę , baraninę i jak zwał, tak zwał. Tylko nie mam z kim jeść i dla kogo robić!
To jest pyszne mięso! Trzeba zapeklować odpowiednio i przyrządzić. O właśnie, co ja tu baba durna wypisuję, w końcu ja rządzę w kuchni. Zakupię, zrobię, a stołujący się nie musi nawet wiedzieć, co zajada. Głowę daję, że się nie pozna!
O moich ulubionych restauracjach nie mogę napisać, bo nie prowadziłam notatek, a pamięć dziurawa. Ale z tych, co utkwiły w pamięci, to na pewno Pinkus, przybrowarna knajpa w Munster (Pn.Westfalia), w której podają niesamowitych rozmiarów golonkę na patelni (polecałam kiedyś już tutaj Anie z Holandii, bo ma blisko). W Pinkusie bywam zawsze, odwiedzając Stary Kontynent, na powitanie i na pożegnanie, bo zazwyczaj latam do Amsterdamu.
A o swojej ulubionej tutaj restauracji jeszcze napiszę, i ktokolwiek mnie odwiedzi, będzie musiał ją dowiedzić, bo wszystkich tam targam, jest to jedno z tych miejsc, gdzie po prostu trzeba. Serwują jagnięcinę, a jakże!
A teraz zachciało mi się jeść!
Alez Alu, jagnie to nie to samo co baranina. Jagnie nie potrzebuje peklowania, chyba ze wolisz upeklowane. Natomiast baran owszem – poprawia sie. Ja kocham dojrzale, dorosle miesa – barana, kure, kaczke ( w odroznieniu od duckling). A z dzieciat – prosie, jak dlugo nie musze go sama sprawiac (niestety, wyglada jak niemowle).
Mysmy juz prawie zapomnieli jak smakuje baranina, bo w sprzedazy juz tylko jagnieta. Na sczescie we Francji mozna dostac w restauracji mutona na rozne spoosby przrzadzanego.
Kury na rosol tez nie sosob zdobyc – sa tylko przerosniete na anabolikach kurczeta, ktore w rosole smakuja jak rozgotowana pilka tenisowa.
Moze powinnam zalozyc Campaigne for Mature Meat jako subdywizje Campaigne for Real Meat.
Ni ma tu baraniny, Heleno, oj ni ma! Tylko nowozelandzka jagnięcina. Mrożona. Udziec niewielki, dosyć drogi. Ja tam się nie znam czego wymaga, ale jak raz zrobiłam, to 3 dni w lodówce trzymałam w oliwie, occie, czosnku , rozmarynie i tych innych takich.
Prawdopodobnie to się nie nazywa peklowanie 🙂
Ulubiona restauracja w mojej wsi serwuje rack of lamb, nie wiem, jak to nazwać po polsku. Mniam mniam, tylko za mało czosnku i rozmarynu na mój gust, ale ja lubię przesadzać z tymi rzeczami.
A co do kury… rosołu nie gotuję, bo z czego, jak słusznie zauważyłaś, te same standardy są u mnie. Raz jeden jedyny byliśmy zaproszeni do przyjaciół na obiad – myśleliśmy, że zaserwowali indyka, tymczasem była to poczciwa kura, hodowana „po polsku”, biegająca po podwórku, prawdziwa, nie za stara kura. Duża! A smak… nie będę się tu rozpisywać….
Nie wiem, czy u nas to nie jest jakoś regulowane odgórnie – wiem na pewno, że nie można prywatnie sprzedawać mleka „prosto od krowy”, musi być pasteryzowane, inaczej grozi kara. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby z mięsem było podobnie, że musi spełniać rządowe durne wymogi. Popytam.
Odpowiedzi w kolejności alfabetycznej:
Andreo: słabo znam Wilno. Z pełną odpowiedzialnością mogę polecić tylko dwie knajpki, bo w nich byłem. Resztę musisz sama wypenetrować. Moje znajome adresy to:
Aukstaiciai
Antokolskio 13 tel. (0-0 370) 5 212 01 69
Adres internetowy: http://www.aukstaiciai.lt Czynne w godz. 12 ? 24 W soboty i niedziele w godz. 11 ? 24 Jęz. angielski, rosyjski
Tu przychodzą znawcy kuchni na kaczkę gotowana na parze w białym winie i krewetki Black Tiger z rusztu. Dla miłośników kuchni wileńskiej są też przysmaki miejscowe jak babka ziemniaczana z prawdziwkami i boczkiem. Litewskie wódki, piwo oraz całkiem niezła lista win z południa Europy.
Lokys
Stikliu 8/10 tel. (0-0 370) 5 262 90 46
Adres internetowy: http://www.lokys.lt Czynne codziennie w godz. 12 ? 24 Jęz. angielski, rosyjski
Legenda głosi, że lokal w tym miejscu i tej nazwy otworzył Wielki Książę Litewski przed 500 laty. Kuchnia szczyci się doskonałą dziczyzną, takimiż rybami (łosoś, pstrąg) oraz starką, wódką ziołową tris divinis a także ? co nie częste w tych okolicach ? dobrymi winami francuskimi i włoskimi. Honorowane są karty kredytowe. Raczej rezerwować stolik.
Teraz słowo do Alicji –
naprawdę nie słyszałaś o tajin? To gliniane (może być metalowe) naczynie arabskie( używane najczęście w strefie Maghrebu) o lekko stożkowatej pokrywie, w którym można udusić mięso z warzywami, ryż, kurę, ryby, owoce morza i inne różności. Od naczynia nazwano też i potrawy w nim wykonywane.
A teraz dwa słowa, które wprawią Helenę i Alicję w stan zawiści. Byłem dziś na wsi, u siebie pod Pułtuskiem. Moja sąsiadka Renia, żona sołtysa, przygotowała mi porcję wiejskiego jadła czyli kopę jaj (dosłownie czyli 60) i świeżo ubitą i oskubaną kurę. Kura była wolno chodząca czyli nie fermowa
. Jadała ziarenka i robaczki. Będzie z niej prawdziwy rosół i kura w potrawce. Taka kura oskubana i wypatroszona (nie stara, bo z zeszłego roku) kosztuje 30 zł. A wspaniały obiad z niej zaspokoi 4 osoby. No i co Wy na to?
A na niedzielne śniadanie będzie jajko na miękko zniesione być może przez tę kurę, z której potrawka znajdzie się na obiad tego samego dnia.
Warto czasem pojechać na Kurpie!
Na Kurpie mam za daleko, ale taki rosół z ‚ prawdziwej’ kury to śni mi się po nocach. W ubiegłym roku poprosiłam siostrę, która mieszka i pracuje na wsi,żeby znalazła jakąś gospodynię, która zgodziłaby się hodować dla mnie kury i ew. indyki. Chodziło oczywiście o niewielkie ilości, a pomysł był taki, że ja daję pieniądze na pisklęta i ewentualne koszty utrzymania, a dorosłymi osobnikami dzielimy się po połowie z hodowcą. Wydawało mi się, że to sensowna propozycja, ale ochotników nie było, czego naprawdę nie mogę pojąć. Jak u Mrożka: iii tam… No, ale przynajmniej czasami mam jajka od prawdziwej kury. Pozdrowienia i smacznego.
Alicjo,
Peklowanie to się to nie nazywa, do peklowania uźywa się m. in. saletry:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Peklowanie
To co ty z tą baraniną robisz to marynowanie. Ja nacieram barana cytryną, czosnkiem solą, pieprzem, oliwą, rozmarynem i do lodówki na kilka godzin albo na dłuźej (dobrze jest umieścić mięso w szczelnym naczyniu i przewrócić parę razy z brzucha na plecy). A potem do piekarnika.
Jak by mi kto kazał wybrać mięso do pieczenia to powiem, źe udziec barani i tyle.
Moźe być nowozelandzki, bo tam znają się na chowie i dzieleniu owiec. Owce chodzą sobie niemal na wolności i jedzą to co się im podoba. Podobnie jak te swojskie kury.
W MOIM sąsiedztwie ludzie hodują owce i moźna równieź kupić (na przykład) połówkę albo i całego. Takie mięso – miejscowe, od znajomego bywa zazwyczaj najlepsze.
To samo dotyczy dziczyzny. Najpopularniejszą zwierzyną łowną jest tu łoś:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Łoś
Mam znajomych którzy polują. Zamrażarka zawsze pełna. Wołowiny nie kupują wogóle.
Kiedyś umówiliśmy się u nich na wspólne gotowanie:
Tematem miało być meksykańskie chili. Była tequila, meksykańskie piwo Corona. Chili było przyrządzane zgodnie z oryginalną ponoć receptą. Przynajmniej z pięć róźnych, pieczołowicie dobranych papryk chili.
Jedynym dziwolągiem w tym wszystkim był ten łoś ….
A jak ten udziec wypatroszyć z kości to nawet lepiej!
Nie jest to proste, bo kość akurat tam pokrętna nieco. Kiedyś robiłem to przy pomocy skalpela (!) ale teraz to wystarczy mi dobry nóż. W ten sposób mięso zamarynyje się również od wewnątrz.
Sznurkiem obwiązać w kształtny pakunek. Wymieszać nieco masła z natką pietruszki i odrobiną tartej bułki, posmarować udziec z wierzchu – zrobi się pyszna chrupiąca skorupka.
A potem to już jak zwykle – jakieś dodatki, parę butelek czerwonego wina, kilka osób przy stole, jutro nie trzeba iść do roboty – co ja ci zresztą będę tłumaczył….
A ładnie to tak wprowadzać w stan zawiści kobiety?! I to przy sobocie?! Dobra, dobra… ale tej jajecznicy z kopy jaj to jeden chłop sam chyba nie sprzątnął?! Nie ma takiej siły! Dorozumiewam się, że zjadł kapkę, a resztę zabrał do spiżarni…
Dodam, że znam się na drobiu, mleku od krowy, robieniu masła, twarogu, jajach od kur najprawdziwszych, chodzących po podwórku, żywiących się ziarenkiem i robaczkiem, bo 20 lat przemieszkałam na wsi, a krówkę nawet pasałam! Niejedną! O, proszę! Zdjęcie stare, ale ja wtedy byłam młoda i śliczna:
http://alicja.homelinux.com/news/A-i_krowa_Minka.jpg
Minka dawała mleko o tłustości 4.6%, krowa – rekordzistka, w porywach dawała 40 litrów mleka dziennie (u krów to zależy od pory roku i rożnych takich czynników, jak na przykład świeża trawa versus siano). No ale sami widzicie, że pasterka byle czym Minki nie zbywała! I teraz to mi zazdroście – ja to nawet wiem, jak doić krowę! A Wy? W razie draki to ja sobie poradzę 🙂 Nie sztuka pojechać na Kurpie do zaprzyjaznionej gospodyni!
Nie słyszałam o tajin, ale teraz połapuję się, o jakie naczynie chodzi, u nas są w sprzedaży takie gliniane naczynia, polecane na rybne potrawy. Nie zainteresowałam się, jak to zwą.
No dobra. Troszkę tej prawdziwej kury jednak zazdroszczę…
Tak, prawdziwa kura, to prawdziwa kura i czasami chodza mi takie marzenia po glowie, jak to by Renata u siebie na wsi, w Borach Tucholskich zalozyla a to hodowle kur i kaczek, a to koze sobie sprawila – koze coby nam chevre swiezutki produkowala, bo obie kochamy swiezutki chevre na razowym chlebku. Nalezaloby oczywiscie w tym celu zainstalowac w Kasparusie (to ta jej wies) jakiegos… bo ja wiem… parobka na stale czy jak to sie tak w tym wiejskim jezyku nazywa – zeby rano wstal, koze wydoil, jajka pozbieral i umyl, a i od czasu do czasu jakas kure lub kaczke zarznal, bo przeciez nie bedziemy tego z R. robic wlasnymi recamy.
A my bedziemy dojezdzac do Kasparusa – ona z Gdyni, ja z Londynu i zgarniac co tam nasz parobek urobil pod nasza nieobecnosc.
Nie musi byc zreszta parobek, Moze byc dziewka, byle czysta i pozadna….
Jajek się nie myje, Heleno…
Tych prawdziwych jaj. Kurom się podsypuje trochę słomy do gniazd, to wystarczy, ręczę słowem własnym.
„Parobki” i „dziewki wiejskie”, to troche pomiatanie ludzmi, którzy naprawdę wiedzą, co w życiu jest potrzebne, żeby życie przeżyć… Przede wszystkim, żeby żyć, trzeba jeść 🙂
Ja się uważam za dziewkę wiejską w takim razie (porządną, oczywiście!), bo napisałam powyżej, że znam się na rzeczy.
Cos Ty, Alicjo, moje parobki i dziewki chodziliby w jedwabiach i paszminach.
Moja Pani Dochodzaca (od 21 lat) uwaza, ze jestem cat’s whiskers.
Dwa lata temu mialysmy parobka w Kasparusie, Zajmowal sie glownie zbieraniem drzewa do ogniska i czasami podlal fasolke. Reszte czasu palil, pil piwo i sie opalal na polance.
Ktoregos dnia wrocilysmy z R. z pobliskiego miasteczka o malo wdziecznej nazwie Skorcz (przez u kreskowane) przywozac z rybiarni dwa szczupaki. Rzekomo zabite. Jednak gdy rozlzylam szczupaka na gazecie i przygotowalam sie do obierania z lusek, szczupak zaczal skakac, groznie rozdziawiajac paszcze. Krzyknelysmy obie naraz rodzierajacymi glosami i wybieglysmy na podworko, gdzie parobek zapalal wlasnie papierosa i mruzyl oczy do zachodzacego slonca.
Kazalysmy mu natychmiast isc do kuchni i zabic szczupaki. Troche sie stawial, ale w koncu polecenie wykonal.
Wtedy pierwszy raz w zyciu pomyslalam sobie jak dobrze jest miec parobka. I zdania tego nie zmienie.
Jajek sie nie myje? Wow.
Święte słowa, Heleno, dobrze jest mieć parobka, a i dziewka porządna też by się nadała. Alicjo, Ty nie jesteś dziewka wiejska, jeno dworkowa panienka, taka Zosia z ‚ Pana Tadeusza’.
Mam wrażenie, Heleno, że miałyśmy podobne ciągoty i pomysły – mieć zdrową żywność, tylko niech ktoś ją uzdatni do spożycia. Mam wrażenie, że udało Ci się podobnie, jak mnie. Pomysł ‚odgapiłam’ od mojej mamy, która hodowała kury u znajomego. Pięć ich było, wszystkie zeszły ze starości, żadnego rosołu nie było. Do dzisiaj wspominamy ‚Dom Spokojnej Starości dla Kur’ ze śmiechem,i bez złudzeń, że którejś z nas mogłoby się udać lepiej.
Alicjo, nie widzę nic uwłaczającego w określeniu ‚parobek’. Zawód, jak każdy inny, chyba że to taki zawodnik, jak u Heleny. Pozdrawiam.
Jaj sie nie powinno myć. Jak się podrzuci wystarczająco dużo słomy do gniazda kury, to jaja są czyste „by default”. Ja to wiem… z doświadczenia 🙂
A co do szczupaków, kur i tak dalej, to miałabym wiele do powiedzenia, będąc wiejską dziewką. Mnie tam żaden parobek nie zaimponuje! Nawet ten, co to szczupaka zabija. Na ryby chodziłam o świcie z moim Dziadkiem, o czwartej rano, jako bardzo smarkata. Babcia udawała kobietę wrażliwą wielce, blue blood i te rzeczy, a na mnie to wcale a wcale nie robiło wrażenia. Ryba była złowiona, trzeba ją było walnąć umiejętnie w łeb w odpowiednim miejscu tępym kantem dużego noża, potem odciąć łeb, rybę sprawić i tyle. Na ochy i achy nie ma miejsca w tym blogu – tu się je nie tylko warzywka, ale i rybki, i zwierzątka. Ktoś je musi zabić, żeby zjeść mógł ktoś, czyż nie?
A było mnie zaprosić do tych Skórcz! 🙂
Ależ oczywiście, Alicjo, że i zwierzątka, i rybki. Dlatego potrzebny parobek – jak robotny i opalony, to mnie tam zaimponuje, a jak jeszcze potrafi uzdatnić jedzonko, to ho ho…
O! Ja wam zaraz powiem, Heleno i TeżAlicjo – jesteście leniwe baby i tyle! Hrabianki, psiakość!
Piszę to bez złości, zaznaczam, bo jakby jakaś katastrofa, to ja Was uratuję, szczupaka złowię, zabiję, sprawię i usmażę, i zajmę sie wszystkim innym. A Wy będziecie siedzieć otulone w paszminy i co?! Ano, zależne ode mnie 🙂
„Parobek” to nie jest zawód, TeżAlicjo, podobnie jak wiejska dziewka, powiedziałabym, że to jest określenie bliżej niesprecyzowanego zajęcia związanego ze wsią, jedno i drugie pejoratywne raczej.
Alicjo, jam nie hrabianka, ale leniwa baba i owszem! Bardzo mi się podoba wizja mnie samej(może być z Heleną) otulonej w paszminy i patrzącej na Ciebie, jak to się zajmujesz wszystkim innym. Przybywaj!!!
Nie czepiaj się nazewnictwa – dziewka nie musi być koniecznie wiejska. Na mój rozum, to mało wykwalifikowana pomoc domowa. Dla mnie określenie umiejętnośc i i możliwości, nic pejoratywnego, np. ja w wojej kuchni robiłabym za dziewkę, czyli podkuchenną (gdybym nie była taka leniwa i gdyby to nie było tak daleko). Pozdrowienia.
Faktycznie nasz parobek mial blizej nie sprecyzowane zajecia, albo tak mu sie wydawalo. Mial natomiast absolutnie precyzyjnie ustawiona pensje plus napiwki od uroczej pani z Londynu. Ale nie zaluje przeciez.
Z zabijaniem ryb rzeczywiscie w naszych kregach nie bardzo… Cztery lata temu sprawialysmy z R. karpie na wigilie, ktora wypadala nazajutrz. Karpie byly przywiezione z hodowli rano, lezaly caly dzien zawiniete w gazete na balkonie, temoeratura byla gleboko ponizej zera, kolo polnocy postanowilysmy je sprawic i wtedy okazalo sie, ze te diably zyja!. O pierwszej w nocy R. leciala z tasakiem na platny parking i blagala pana parkingowego, aby dokonal egzekucji na karpiach. Od tego czasu nie robilysmy karpi, zadawalajac sie rybami, ktore wystepuja w przyrodzie w stanie pofiletowanym.
Jesli natomiast chodzi o lowienie ryb, to lowie je od glebokiego dziecinstwa: najpierw w Dnieprze na Ukrainie, potem w Baltyku, potem na glebokich wodach Hampton Bay gdzie rodzice mieli domek letni i motorowke, a ostatnio , na Florydzie, ale to nie to samo, co Hamptons. Nadzieje robaka na haczyk, ale z zabijaniem to sorry, no way. I tak to juz zostanie,
Drogie leniwe, acz poczciwe kobity do kości kobity, Heleno i TeżAlicjo,
rozgadałam się w najleppsze z Wami, a tu mnie małżonek za kołnierz wyciągnął sprzed maszyny, że na kolację nam trza do rodaków. Wino było włoskie, ale mało, bo pan gospodarz skąpy pod tym względem, najchętniej by się chwalił piwniczką i jej zawartością, ale nie polewał. A na cholerę mi oglądać czyjąś piwniczkę z całą nienaruszalną zawartością! A niech mu skiśnie… mam w domu D’Abruzzo, właśnie po lampce sobie nalaliśmy po powrocie.
Pofiletowany stan ryby jest najlepszy, to prawda, bo nawet mój małżonek patrzył na mnie jak na morderczynię okrutną, kiedy złowił ileś tam płoci kiedyś, a potem ja to musiałam, ehum…
Ale jeść, to i owszem, owszem, zjadł ze smakiem. Meżczyzni… Oczywiście, nie wszyscy, nie wszyscy! (Tu ukłon w stronę Gospodarza !)
A tyś się po świecie niezle nawłóczyła, Heleno z tego co piszesz. Z nadziewaniem rosówki na haczyk też mialam problem, ale Dziadek mi to jakoś mądrze wytłumaczył, że taka rosówa nie ma nerwów tych od bólu i nic ją nie boli. Nie odważyłam się podważać mądrości Dziadka i na lekcjach biologii na wszelki wypadek byłam głucha, jak było o robakach i tym podobnych dżdżownicach.
No dobra… ja tam się nie znam, ale jak TeżAlicja pisze o tych parobkach młodych i opalonych, a jeszcze robotnych, to może ja się zastanowię i porozglądam? Tylko skąd tu wziąć parobka!?
Rozbisurmaniłam się (dzieki Gospodarzowi) w kuchni okropnie, ale wyniki są dobre, czyli warto się bisurmanić!
http://alicja.homelinux.com/news/Food/Tilapia/
Filety tilapii, brokuły, kalafior, brzoskwinia, parmezan plus cheddar, pieprz, kapkę oliwy, 40 minut w piekarniku 200C. Brzoskwinia przyszła mi do głowy przy okazji koktajlu z krewetek – jest akuratnie kwaskowata, żeby dodała tego „czegoś” do dania. Zniknęło wszystko z talerzy…
Tien, Alicjo, powinnas zafundowac sobie tien. To okragle plaskie naczynie z brazowej lub rudej ceramiki, ktore sie wstawia do pieca i ktore bedzie sie nadawalo idealnie do niemal wszystkich potraw zapiekanych czy grylowanych w piecu. Wysokosc scianki ok. 5 cm. Srednica ok 30-32 cm. Pochodzienie – prowansalskie, robione czesto w Hiszpanii, cena ok. 18 amerykanskich dolarow, ale w tanich sklepach kuchennych mozna zdobyc za grosze. . Nagrzewa sie bardzo rowno i wsystklo na nim pieknie wyglada – grylowane jarzyny, zapiekane kawalki ryby czy drobiu, wszystko. Jest to najczesciej przez mnie uzywane naczynie do pieca, bo czesto nie musze przekladac na polmisek, gdzyz ta ceramika rustykalna jest nader atrakcyjna.
. POlecam, bo czlowiek jakos strasznie sie do tego tiena przywiazuje…. Aha, latwo sie myje, wiec nie musisz uzywac srebrnej folii. Wymawia sie tak jak sie pisze.
A w Polsce takie naczynie jak się nazywa? Może Gospodarz wie, gdzie to kupić?
Nie wiem czy jest specjalna polska nazwa na to, ale sadze, ze kazde ceramiczne naczynie o sciankach raczej niskich (zeby potrawy sie nie gotowaly, tylko piekly), okragle lub kwadratowe nadaje sie. Przeszukalabym cepelie, ale takze bazary na ktorych sprzedawana jest prawdziwa ceramika ludowa. Albo poprosilabym jakiegos wypalacza garnkow aby mi takie naczynie wylepil. A moze Pan Gospodarz wie gdzie mozna kupic w Polsce cos na podobienstwo tiena? Albo wrecz tiena?
Piec oczywiscie mozna na byle czym, ale sczegolna atrakcyjnosc tiena polega na tym, ze wyciagasz z pieca i mozesz odrazu postawic nawet na dosc uroczyscie zastawonym stole. W dodatku (nie wspomnialam o tym?), tien pieknie sie starzeje, dostaje takiej jakiejsc smacznej patyny i pare zaczernien od ognia tu i tam wcale mu nie przeszkadza, wrecz dodaje uroku. Moj tien ma juz z 7-8 lat, poprzedni mialam z 15 lat, zanim stlukla pani dochodzaca – miotala nim o prog, czy co?….
Udałem się po konsultacje do wybitnej znawczyni kuchni francuskiej, w tym i prowansalskiej, autorki książek kulinarnych z tego regionu – Basi Durbajło i usłyszałem co następuje: tian (tak się to pisze a wymawia tię)to ceramiczne naczynie do zapiekania. Może być każda dobrze wypalona glinianka. Byle z dobrej gliny i z niskimi brzegami. Jest to poprostu rodzaj brytfanny. W tym naczyniu doskonale udaje się np. cassoulet czyli zapiekana kiełbasa, gęsina, kacza noga, fasola, wieprzowina, warzywa z gęsim smalcem. Przepis kiedyś podawałem. To danie na zimne dni w Prowansji. Pyszne choć ciężkie.
W Polsce autentycznych tian nie ma, ale nadają się gliniane brytfanny ludowej produkcji. Tyle tylko, że nie są tak trwałe jak te autentyczne.
Aha? Tian? No popatrz – wiek ziwi, wiek uczis’.
Ja w moim tianie robie tez szu krut (boje sie juz to pisac en franacais), ale jest to rodzaj ichniego bigosu – czyli przeplukana kiszona kapusta na ktorej wylozone sa rozne miesa – kaczka, kielbasy, grube plastry wedzonego bekonu, te rzeczy, podlane czerwonym winem. Bardzo pyszne.
Wszystkich zachecam do nabycia tiana. U mnie tian ciezko pracuje na swoje utrzymanie.
PS. Moje dziewczynki z Gdyni, w tym Renatka, wrocily wlasnie z Rzymu, zachwycone rzecz jasna. W „Aniolkach” obchodzily urodziny Zosi i bardzo im wszystko smakowalo. Szczegolnie deser: figi z orzechami w jakims czekoladowym bodaj sosie , nazwa: turina de costam.Chcialyby zdobyc przepis, ale bardzo watpie.
Pana Wiktora tam niestety nie bylo, byl na urlopie, ale poznaly jego syna.
Bardzo sa wdzieczne za wskazanie restauracji. Jeszcze tam kiedys wrocimy.
Bardzo się cieszę, że jestem przydatny w tak ważkich sprawach jak urodziny. A Renacie chętnie podam adresy i w innych znanych mi miastach. Jaka szkoda, że nie mogliśmy się wymieniać tymi adresami gdy byliśmy razem na Uniwersytecie. Ale wtedy stać nas było raczej na leniwe niż na gnocchi. Nawiasem mówiąc choucroute uwielbiam na przedwiośniu. Właśnie teraz, gdy zino wieje. A do tego lekki burgund. Pycha. Chyba jutro zrobie. Dziękuję za podpowiedź.
Bardzo dziękuję Helenie i Panu Redaktorowi za wyjaśnienia. Chyba miałam podobne naczynie, ale szybko pękło. Będę szukać.
niezłe dania raz też prubowałam zrobić jakieś danie francuskie ale jak zwykle skończyło sie poraszkom musiałam tylko sprzątać a nic z tego nie zjadłam