Paryskie rozkosze
Nowy rok. Pora już myśleć o kulinarnych podróżach. Szykuję się do wyprawy na Wyspy Brytyjskie. Chcę odwiedzić Londyn, Edynburg i kawał kraju rozciągający się między tymi dwoma miastami. Ale to za kilka tygodni. Tymczasem wróćmy do wspomnień. Paryskich.
Od lat, każdą wizytę w tym mieście zaczynam od małej chińskiej knajpki – „New Thai San”. Nie tylko nazwa restauracji jest dziwaczna (nie jest to bowiem restauracja tajska i prowadzi ją od lat ta sama chińska rodzina) ale i adres dla szczerego Polaka może być irytujący. Lokal mieści się bowiem na ulicy Ewangelii tuż przy stacji Marxa. Specjalnością firmy są chińskie zupy. Najpyszniejsza to – zupa kacza. Gorący rosół z makaronem sojowym i zieleniną przykrywa piękne i mięsiste kacze udko przekrojone na kilka kawałków. Do tego miseczka kiełków soi w soku cytrynowym. Drugą zupą (nigdy nie jadam sam, bo prawdziwą przyjemnością przy stole jest interesująca rozmowa) był taki sam rosół z makaronem sojowym i kluseczkami podobnymi do łazanek lecz zamiast kaczki pływały w nim pierożki faszerowane krewetkami. Butelka schłodzonego różowego wina stanowiła wspaniałe zwieńczenie posiłku. Ten doskonały wstęp do kulinarnej wędrówki kosztował (z napiwkiem) zaledwie 25 euro .
Jak wiadomo w miarę jedzenia rośnie apetyt. I rachunki także. Kolejną wizytę złożyłem u Jo Goldenberga. Ta restauracja leżąca w żydowskiej dzielnicy – Marais, należąca do braci Goldenbergów, nie spełnia jednak wszystkich wymogów religijnych synów Izraela. Spokojnie można bowiem zamówić tu kiszone ogórki i kapustę, wieprzową wędlinę i inne trefności rodem znad Wisły. Są jednak i potrawy, które zadowoliłyby ortodoksyjnych mieszkańców przedwojennych Nalewek: czulent i gęsia szyjka. 35 euro nie było wygórowaną ceną za posiłek zjedzony przy stoliku, przy którym siedział jakiś czas temu wcześniej prezydent Lech Wałęsa i wcinał z apetytem, co restaurator wspomina z rozrzewnieniem, jajecznicę z macą.
W pobliżu Placu Republiki, przy Rue de la Fontaine-au-Roi, mieszczą się dwie małe knajpki należące do tego samego właściciela: Chez Fernand i Les Fernandises. Monsieur Fernand nie tylko gotuje, wita i żegna gości, a niektórych zaszczyca chwilą rozmowy lecz także sam robi masło, piecze chleb i nadzoruje dojrzewanie camembertów obsypanych sianem, pieprzem lub papryką.
Tym razem zasiadłem w Les Fernandises, na wprost fresku pokrywającego całą ścianę, a przedstawiającego barykadę Komuny Paryskiej. Cieszyłem się przy okazji, że wpływy Ligi Rodzin Polskich nie sięgają aż tu. Monsieur Fernand nie musi więc obawiać się o całość swoich ścian i spokojnie może siedzieć w kuchni. Dzięki temu zapewne udziec jagnięcy pieczony w soli i jagnięcina w czosnkowym kremie były doskonałe.
Zanim jednak podano nam popisowe dania szefa kuchni na stół wjechały ślimaki w sosie śmietanowym i rillette z kaczki. O sałacie, serach, kawie i winie dodawać nie trzeba. 70 euro za taki obiadek to godziwa cena.
Najsłynniejsza, a niektórzy twierdzą, że i najlepsza restauracja mieści się w pobliżu Łuku Triumfalnego. Rue Troyon to przecznica Avenue Wagram. Tu właśnie starają się dostać smakosze z całej Francji, ba, z całej Europy. Aby zasiąść w restauracji Guy Savoy trzeba rezerwować stolik trzy miesiące wcześniej.
Guy Savoy – wielki kucharz – podporządkowuje się rytmowi pór roku. Wiosną i latem jarzyny z jego kuchni wychodzą surowawe, zimą – duszone, bądź gotowane promieniują ciepłem. Jak każdy artysta sztuki kulinarnej nie boi się zdumiewających nieraz zestawień. Oto w kremie podawanym na przystawkę łączy kawior z kapustą, do zupy z soczewicy dosypuje drobne stróżyny trufli, przyrządza sorbet z pokrzywy.
Nie opiszę wszystkiego czym Guy mnie uraczył. Dań było bowiem 16. A zaczęło się od zupy ze słodkich patatów. Potem – ryba o wdzięcznym imieniu Saint-Pierre pieczona w czosnku. I znowu zupa – tym razem z karczochów z truflami. Głównym daniem był gołąb pieczony. W chwilę później zaczęła się orgia deserów. Sorbety z pokrzywy, czekoladki inkrustowane złotem, ciasteczka i kremy. Wreszcie kawa.
Mimo niezwykłej wprost liczby dań nie wstałem od stołu ociężały. niektóre bowiem były mikroskopijne, pozwalające tylko poczuć cudowny smak. Wszystkie zaś były lekkie i wyrafinowane. Cenę całości mogłem poznać tylko dzięki temu, że dostałem od kartę dań z autografem. Wiem więc, że kosztował on (restauratora – nie mnie) 1600 euro.
(fot. WIKIPEDIA, Tomasz Mirski)
Komentarze
Panie Piotrze pozazdroscic tylko takich smakolykow!
Tymczasem przyjdzie nam dzisiaj ,zadowolic sie smazonymi ziemniakami,filetami wieprzowymi i salata na slodko.A na deser lukrowana babka.Calosc za niecale 15 euro!
Pozdrawiam.Ana
Pisać takie rzeczy w godzinach porannych. Ta oskoma, ledwo mogę wytrzymać. I jeszcz te zdjęcia.
Panie Piotrze Szanowny, w wekeendowym programie TOK FM wspomniał Pan o istnieniu w Warszawie sklepu z przyprawami sprzedawanymi na wagę. Ja pochodzę z Wrocławia i tam mamy Pachnącą Księgarnię tj. księgarnię z książkami o tematyce kulinarnej, zdrowym stylu życia i ezoterycznej, a źródłem zapachów roznoszących się ulicy Wita Stwosza są przyprawy sprzedawane tam na wagę.
Pytam tu w Warszawie znajomych o podobny sklep z przyprawami i nikt mi nie umie odpowiedzieć czy i gdzie taki jest.
Niestety Pańska wypowiedź w audycji nie dotarła do mnie w całości więc nie wiem gdzie sklep się mieści. Pozdrawiam Daria
A co ja mam powiedzieć, jak ten wpis czytałam o mojej północy z groszem… Po nocy śnił mi się Guy Savoy i pieczone gołąbki. No nic, pora na śniadanie!
Panie Piotrze,
Z tym Marksem troche Pan przesadził, bo ile znam sie na medycynie i Paryżu, stacja nazywa się: „Marx Dormoy” i nie wiele ma wspólnego z Marksem z tym co Pan wie.
Karczma przednia to fakt!
adam
dla precyzji, New Thai San, chinska, mimo nazwy restauracja znajduje sie obok stacji metra linii N° 12 o nazwie Marx Dormoy, to nie zupelnie ten sam Marx, co my go w szkolach przerabiali byli,
co oczywiscie nijak nie przeszkodzilo mi sie poslinic czytajac, jakze smaczne wspominki, serdecznie pozdrawiam
Ana
Zbierałem się od kilku miesięcy by to Ci napisać,ale nie śmiałem. Pociąga mnie Twoja rozsądna oszczędność. Bardzo mnie to do Ciebie zbliża. Też lubię rozsądnie wydawać pieniądze.75 euro za obiad wieńczący pobyt w Paryżu bym wydał. Kurcze,za noc z fado w Lizbonie zapłaciłem 130 i nie żałuję.Ale tak codzień to chciałbym jeść w chińskiej knajpie za 25 euro. Nie chodzi o to by ciułać ale forsa człowiekowi w takim bólu przychodzi. Piekielne wstawanie w ciemnościach.
Pozdrawiam serdecznie
Heleny nie ma i nie mam się komu pożalić, że baba sprzątneła mi sprzed nosa paszminę w pożądanym przeze mnie kolorze za jedyne 20$m i to kanadyjskich! Sprawiedliwości nie ma na świecie 🙁
Te chińskie pierożki nazywają się wontony – w azjatyckich sklepach można dostac gotowe ciasto, wykrojone na okrąglo lub w kwadraty różnych rozmiarów, w plastykowych opakowaniach. Tego należy szukać w zamrażarkach.
Jak mi się bardzo nie chce robić pierogów „na piechotę”, oszukuję i kupuję ciasto na wontony i klei się to biegiem, a jak wiadomo, najwięcej roboty zabiera wałkowanie i wykrawanie ciasta. Troche cienkie to ciasto, ale bardzo delikatne. Na ruskie i każde inne pierogi wolę domowe oczywiście, ale wydaje mi się, że to chińskie wyjatkowo nadaje się na pierogi z owocami (wczoraj robiłam z czereśniami, wiec wrażenie mam na świeżo). Skoro w moich azjatyckich sklepach ciasto na wontony jest, to znaczy, że jest w każdym azjatyckim sklepie wszędzie na świecie, bo to podstawa w kuchni jak ryż i soja. Polecam, a przynajmniej spróbować.
A tej babie, co to mi moją paszminę sprzed nosa sprzątneła życze, żeby ją zgubiła! Albo jakaś inna plaga egipska ją dopadła.
P.S. No dobra, odpuszczam babie. Niech sobie ma.
Hej, już jestem tyle, że przy pożyczonej aparaturze. Nasz komputer ponoć w pracowni infomatyka „chodzi” jak szwajcarski zegarek, co wskazuje, że „boli ” go jakieś urządzenie peryferyjne. Póki co, mamy pożyczony. Torlinie – Bóg Ci zapłać za dobre rady, ale nie mam Twojego syna pod ręką. Mnie rzeczywiście wystarcza proste urządzenie typu lepsza maszyna do pisania z dostępem do internetu, ale moje dziecię ( i właścicielka tego cudeńka) to geolog, geograf i ekonomista w jednym i jakieś tam tabele, mapy i inne takie fidrygałki są jej potrzebne. Na dodatek obraziło się dziwczę polskie przeczytawszy mój ostatni wpis – bo to najpierw sama nauczyła Seniorkę z urządzenia korzystać, a teraz niecna rodzicielka nie dość, że ją obszczekuje, to jeszcze wpycha się i przeszkadza w uczciwej pracy. Cóż począć ? Poczekać aż znowu pojedzie liczyć kamyki w Tatrach? Pozdrawiam. O wpisie p. Piotra w ogóle niuc nie napiszę, bo On się nade mną ( i innymi łakomczuchami) niecnie znęca! Pozdrawiam.
Nawiązując rozważań gospodarza z wcześniejszych wpisów, pozwalam sobie załączyć link do artykułu w Przekroju, na który miałam okazję się natknąć.
http://www.przekroj.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=2581&Itemid=50
Pozdrawiam,
Ewa
Pyra….
to Młoda geologiem jest? Ehum… w rodzinie mam dwóch, jeden całkiem młody z Poznania, drugi – a wlaściwie pierwszy (bo przyboczny przez lata) tutaj przy boku, a ja niedokończona trochę, ale co to szkodzi 🙂
Powinna Młoda poszukać jakiegoś kolesia z informatyki, żeby Tobie poskładał do kupy urzadzenie proste i niedrogie. I wtedy byłaby Pyra zadowolona, i Mloda cała. A informatykowi można piwo postawić plus golonkę, niech się chłopak naje
(jestem starej daty, przez żołądek działa, mówcie co chcecie!). Tym sposobem przywiążesz go do domu i w razie draki zawsze można będzie podzwonić, że goloneczka przypadkiem jest, piwo chłodne także zarówno, tylko komputer zakaszlał i może trzeba mu zajrzeć do gardełka i podregulować to i owo 🙂
No, to do dzieła! A Młoda w czym się specjalizuje z tych kamieni?
Najpierw sprawa zasadnicza: kiszone ogorki i kapusta sa jak najbardziej koszerne. Do tego stopnia, ze w Ameryce uchodza za klasyczne jedzenie zydowskie. No chyba, ze ogorki i kapusta okraszone sa wieprzowina z jogurtem.
O tej restauracji Goldenberga ktos mi opowiadal, ze byl przed laty, ze wystepowala tam spiewaczka spewajaca z estrady standardy w idisz, ale kiedy dowiedziala sie, ze przy jednym stoliku siedza Polacy, podeszla i przez godzine recytowala… Milosza! Wszystkie wiersze przedwojenne!!!Bylo to pare lat przed Noblem dla CM.
Alicjo, w sprawie paszminy. Rozumiem bol. Paszminy sa tak dobre na dusze jak fado, za ktore Wojtek z Przytopa zaplacil straszne pieniadze (mam nadzieje, ze byla to Mariza albo ktos rownie dobry).
Paszmina jeszcze sie pojawi – w wymarzonym kolorze. Jest pora wyprzedzay poswiatecznych i nalezy po prostu udac sie na polowanie. Dzis tak wlasnie uczynilam i moge isc spac spokojnie, ze nie znalazlam nic do kupienia.
A wracajac do paryskich restauracji/ Przed laty bylam zaproszona do jednej bardzo drogiej z okna ktorej widac bylo wieze Eiffle’a. Nazywala sie bodaj Chez les Anges, albo bardzo podobnie. Po zjedzeniu tam moich ukochanych slimakow po bretonsku dostalam takiej salmonelozy, ze o malo nie wyladowalam na tamtym swiecie. Umieralam przez siedem dni.
A zeby bylo smieszniej do restauracji bylam zaproszona ( z Ojcem) przez dyrektora Instytutu Pasteura, czyli jakby glownego mikrobiologa w calej Francji. Bardzo sie nazajutrz tlumaczyl.
Niestety, rozne ladne rzeczy mozna o Francuzach powiedziec, ale sa to brudasy i z tym przekonaniem pojde do grobu.
Wojtku z Przytoka,czasami warto zaszalec.Nam tez sie to zdarza,chociaz dosc rzadko.Czesto trzeba wybierac,czy zwiedzic piekny zabytek,czy spozyc kuszacy obiadek! Ach zycie………
Heleno nie Ty jedna pojdziesz z takim przekonaniem do grobu.Ja rowniez.
Swego czsu zwiedzalismy Francje wzdluz i wszerz.Takiego brudu i flejtuchow nigdzie nie widzialam.Smutno mi sie zrobilo,bo mialam zupelnie inne wyobrazenie o tym pieknym kraju!
E tam… co to znaczy – piekny kraj? Pozamiatany, trawniki przystrzyżone? Byłam raz w Paryżu, 3 dni i noce, nie miałam czasu spać, bo kto śpi w mieście, które nigdy nie śpi?! Nie spałam!
Zdumiałam się, kiedy w kafejce Cristal obok Luku Triumfalnego zeszłam do podziemi, bo tam była toaleta. Nóżki na boki, dziura w ziemi. Bardzo higieniczne, jak się tak zastanowić 🙂
Znam to z tzw. Ziem Zachodnich, gdzie się urodziłam, i tam tez tak bylo na dworcach kolejowych – to bylo po Niemcach (poniemieckie).
Flejtuchostwo Francuzów mi nie przeszkadza, przeszkadza mi ich przekonanie, że oni sa panami swiata, a ich kultura to nie wiadomo co, po prostu świetna. To samo Brits… 🙂
A to się wszystko bardzo miesza ostatnio, i bardzo dobrze!
Do Alicji – Kochana, moje dziecko zrobiło sobie taką już dzisiaj nie istniejącą specjalizację – geomorfologia i geologia czwartorzędu – a specjalizuje się od ładnych paru lat w belferce. Jest pasjonatką zawodu ( i owej geomorfologii i belferki), a że młodocianych gamoni w szkołach coraz mniej, aż grozi utrata godzin nauczania, to i ekonomię zrobiła i teraz dodatkowo uczy podstaw przedsiębiorczości. Nie ma wielkiego serca do onej przedsiębiorczości, co prawda, to prawda. Natomiast w zawodzie podstawowym bawi się w cudeńka – od kół miłośników mineralogii, badań terenowych dla dzieciaków z pozostałści lodowcowych po tkwienie całymi nocami w internecie by znaleźć fajny materiał do projekcji multimedialnych. Taki świr osobisty. Zdarza się.
Namówiony przez Alicję przekopiuję część swojej odpowiedzi do Pana ze swojego blogu, szkoda, że dotyczy Niemiec, a nie Francji:
Panie Piotrze!
Uwielbiam chodzić po wysokich górach, czuję się tam wolny, swobodny. A ponieważ chodzę w ten sposób od dzieciństwa, nie mam w górach lęku przestrzeni. Napisałem w górach, bo u ojca nie mogę się wychylić z X piętra.
Lubię również posiedzieć na dole w Kneipen przy piwie Maibock z browaru Hofbräu wśród mężczyzn z kuflem tego samego gatunku piwa w ręce, ubranych w skórzane spodnie do kolan i ciemnozielony, filcowy kapelusik z piórkiem oraz panie w śnieżnobiałych, ręcznie haftowanych fartuszkach, nałożonych na kwieciste sukienki. A do tego tłusta, gotowana w piwie, pieczona, chrupiąca golonka, knedle ziołowe do piwa, znakomita monachijska sałatka ziemniaczana. Ale najbardziej lubię posiedzieć na tarasie schroniska z kuflem w dłoni podczas zapadającego zmroku. Jeżeli jest ładna pogoda i słońce zachodzi, to górowłazy na tę scenerię jak z bajki mówią, że to „góry płoną”.
pozdrowienia
Ps. Może to będzie dla Was zaskoczeniem, ale Bawarczycy są o niebo sympatyczniejsi od Tyrolczyków
Torlinie, byłem w Pana blogu ale patrząc na zdjęcia cały czas się bałem (powiedzmy, że o wędrowców na zdjęciach) i nie mogłem do końca napawać się pięknem. Zbyt groźne.
Torlin – góry na Twoim blogu przepiękne, ale ja mam zawroty głowy kiedy przechodzę przez most – zwykły, nad Wartą. Przechodzę oczywiście, ale tylko ja wiem ile mnie to kosztuje. Popatrzeć na filmy i fotografie mogę. Podziwiać, mogę. I tak, jak w starej piosence Wysockiego wiem, że są gdzieś góry, które na mnie czekają. Piękne. Więc niech Cię spotka Twoja wymarzona góra, a ja sobie potem fotki na blogu obejrzę.
Pyro,
sedymenty Nysy Kłodzkiej się tu kłaniają (czwartorzęd i owszem! nuuuuuuuuuuuuuda!) a z Poznania petrografia. Ja z tego wszystkiego mam najlepsze, bo kamienie:
http://alicja.homelinux.com/news/Minerals/images.html
I miedzy innymi dlatego nie posiadam diamentów. Oj, chyba będę musiała w tym porządek zrobić, bo zbiorów przybylo… Tak czy owak, na szyi tego się nie da nosić, tylko niektóre malachity i topazy. A najlepszy „minerał” to jest Berlin Wall, zgarnięty spod ściany w 1990 roku 🙂
Alicjo. Młoda właśnie wróciła z kursu i pokazałam jej wpisy – Alicji i Torlina. Góry, jak góry – minerały przyprawiają pociechę o zachwyty. Kiedy idzie na giełdy i wystawy mineralogiczne, to krzyczy do znajomych, żeby jej pieniędzy nie pożyczali, uczniowie przywożą „w darze” z wakacji, no i jest (na nasze nieszczęście finansowe) internet i w ten sposób rośnie w domu stos kamieni. Kiedyś młodą zasypią. Ona właśnie krzyczy, że nie kamieni tylko kineralów, że kamienie są w ogródku. A niech tam. Ja idę smażyć dzisiejsze kotlety karkowe (+ buraczki z chrzanem + brunatny reyż zasmażany) Cześć.
Pyro,
ja się świetnie ustawiłam, jeśli chodzi o minerały. To do mnie znoszą 🙂
Część zawiozłam do macierzystej uczelni, U-Wrocław, muzeum mineralogiczne, ale co lepsze kąski trzymam w domu. Cieszy oko. Natura jest nie do pobicia.
U mnie łupki wapienne – kiedyś łażąc po lesie na moim pagórku znalazłam bydle takie paskudne skamieniałe z syluru, które to bydle ochoczo i z radościa zabrał profesor Małecki, paleontolog. Młoda na pewno zna to nazwisko, a mnie się przypomniało, że profesor był wiekowy już wtedy, i że powinnam do niego napisać.
A jak już przy geolo jesteśmy, słynna tarcza kanadyjska jest jakies 30 km na północ ode mnie.
Klonuje sie, bo siedze przy komputrze w departamencie geologii na Queens Uni, ten geolog przyboczny konczy jakies analizy przeokropne cholera wie czego (kamienia!), a potem jedziemy do znajomych na party-party.
Heleno! Swiat jest sprawiedliwy! Jadac tutaj, wstapilam do sklepu – co prawda nie w pozadanym przeze mnie kolorze (gleboka morska zielen, ni to zielone, ni to niebieskie), ale paszminy byly i kupilam dwie, bo druga za pol ceny, w sam raz dla przyjaciolki i nawet kolory jej. Moja zielen jest kapusciana, ale i tak ladna, jak wroce do domu, to zrobie zdjecie i wrzuce tutaj.
Heleno,
paszmina na zdjęciach poniżej:
http://alicja.homelinux.com/news/Paszmina.jpg
Przepiekne obie! Kazda kobieta powinna miec co najmniej jedna rozkoszna paszmine, a najlepiej kilka – tak twierdza Pickwick i Micawber, moje 17-letnie koty, ktore przepadaja za kaszmirowymi szalami.
Jutro ( w poniedzialek) ide na zakupy spozywcze i kupie wszystko potrzebne do kurczaka po zanzibarsku, ktory w telewizji wygladal rewelacyjnie. Kurczakiem po zanzibarsku beda karmieni goscie z Polski (bardzo starszy mily Pan z Corka) przyjezdzajacy na dwa dni na wystawe Velazqueza. Zrobie zawczasu, abysmy mogli pojsc na wystawe razem, a potem tylko odgrzac. Rozdziewicze nowa zeliwna polewana kokote, bo wlasnie w takim garnku byl w telewizji robiony kurczak przez rodowitego Zanzibarczyka. Oto przepis na Chicken Zanzibar:
Ingredients
groundnut oil
1 chicken, jointed, skin on
2 onions, peeled and finely chopped
3 cloves of garlic, peeled and crushed
2 long green chillies, seeds included
3 green tomatoes, finely chopped
? tsp ground turmeric
? tsp cumin seeds
? tsp coriander seeds
8-9 cardamom pods
300ml (? pint) coconut cream
800ml (1? pints) coconut milk
? lime
salt and pepper
To serve
150g (5oz) cooked green beans, sliced into 3
1 green chilli
bunch of fresh basil
naan bread
Method
Heat some groundnut oil in a large, thick-base pan and fry the chicken pieces for 4-5 minutes until light golden. Remove from the pan.
Fry the onion, garlic and 2 green chillies until softened. Then add the chopped tomatoes and stir.
Add the coconut cream and coconut milk and bring to a simmer.
Grind the spices together in a pestle and mortar and stir into the mixture.
Replace the chicken, squeeze in half the juice from the lime and season to taste.
Simmer for 45 minutes without a lid. Check that the chicken is cooked through.
To serve
Add the cooked green beans to the pan to heat through.
Grind the green chilli, basil and the rest of the lime juice in a pestle and mortar.
Sprinkle the mix into the chicken before serving with naan bread.
Tam gdzie powychodzily znaki zapytania powinno byc pol lyzeczki.
Helenko, Twój wpis dot. kurczaka po zanzibarsku wprawił mnie w znakomity humor od białego rana. Przy okazji pytania : co to jest żeliwna kokota? I co to jest paszmina, o której piszecie i Ty i Alicja?
Kokota w kuchni (nie mylic z kokota w sypialni) to taki duzy zeliwny garnek z przykrywka, polewany i najczesciej owalny, ale moze byc tez okragly, jak moj. Mozna w nim obsmazac, a potem gotowac. Francuzi takie produkuja na potege.
Zasie paszmina (takze paszma) to hinduski szal, najczesciej kaszmirowy, lub kaszmirowo-jedwabny, moze byc gladka, a moze byc w takie indyjskie „ogorki”, wtedy nazywa sie to czasami w Wlk Brytanii paisley (od szkockiego miasta, gdzie zaczeto takie szale produkowac w okresie koloniualnym) . . Stare paszminy w indyjskie wzory sa nieslychanie drogie, bo rzsekomo byly tkane recznie.