Za dużo

Zaczynam mieć obsesję, że ogromne ilości jedzenia się marnuje. Może to jeszcze nie ten etap, żebym została freeganką, bo jednak się brzydzę. Choć ludzie, którzy ratują dobrej jakości jedzenie ze śmietników pod supermarketami zdecydowanie budzą moją sympatię.

Staram się kupować mniej, wykorzystywać resztki (na szczęście w domu są dwa psy, które w tym pomagają). Gorzej, kiedy idzie się do restauracji, które serwują często tak duże porcje, że człowiek albo musi się przejeść, albo zostawić.

Jesteśmy właśnie po uroczystości rodzinnej w bardzo miłej restauracji Halka na Puławskiej w Warszawie. Wszystko było udane, przyjemny wystrój i atmosfera, miła obsługa, tylko ta ogromna ilość jedzenia. Pół kaczki na osobę, już to mogło wykończyć większość osób. Ale oczywiście oprócz tego mnóstwo przystawek, zupa, desery…

Oczywiście sami na takie menu przystaliśmy, bo łatwo ulec histerii, że przecież goście nie mogą wyjść głodni. Teraz mamy pół lodówki zapakowanych resztek, oraz przekonanie, że mnóstwo pysznego jedzenia się zmarnowało. Na przykład nadjedzone porcje kaczki.

Nie ma oczywiście dobrego wyjścia, bo gdyby było dużo mniej, to byśmy się denerwowali, że nie starczy. Tak jak bywa przed każdym przyjściem gości do domu. Najpierw obiecuję sobie, że tym razem nie zrobię za dużo, a potem zaczynam się bać, że nie starczy, szykuję więcej i więcej, a w końcu rodzina je resztki przez tydzień. Na określenie wyjadania resztek używamy w gwarze domowej słowa „skarmiać”. Czy istnieje dobre rozwiązanie tego wcale nie bagatelnego problemu? Czy ktokolwiek ma pomysł na to, jak w naszych obecnych warunkach gospodarować, aby dostatek nie oznaczał nadmiaru i marnotrawstwa?