Niezmordowana Elżbieta

Zacznijmy od stołu, bo tego wymaga blog. Stół był Elżbiety Dzikowskiej, z którą spędziliśmy przed paroma laty kilkanaście dni za kołem polarnym w Norwegii. I tak się narodził Klub Norweski, czyli obyczaj ucztowania w gronie kilku osób wspominających tę podróż i podejmujących (na zmianę) klubowiczów coraz to nowymi wymyślnymi daniami.

Tym razem głównym daniem były przepiórki faszerowane orzechami. Nie muszę dodawać, ze wspaniałe!

Na koniec wieczoru Elżbieta obdarowała nas swoimi dwoma ostatnio wydanymi dziełami. „Biżuteria świata” to wspaniały album prezentujący zabytkową i współcześnie robioną biżuterię przez twórców ze wszystkich kontynentów i z wielu różnych krain. Autorka nie tylko zgromadziła te cuda (często przychodzi na spotkania z niebywale egzotycznymi ozdobami), ale też te, których nie mogła kupić i wywieźć, dokładnie obfotografowała, a że jest mistrzynią obiektywu, to dzieło ogląda się z zapartym tchem. Sporo w tym zasług wydawcy, czyli oficyny Bernardinum.

Druga książka (też wydana przez Bernardinum) to „Polska znana i mniej znana”, w której Elżbieta Dzikowska oprowadza nas po różnych zakątkach kraju, pokazując jego nieznane uroki lub tak fotografując wszystkim – wydawałoby się – znane obiekty, że czytelnik chce natychmiast wybrać się w podróż, by sprawdzić, czy to na pewno w naszej ojczyźnie są te cudowne zabytki.

Przewodnik Elżbiety winien być – moim zdaniem – niezbędnym wyposażeniem tych, którzy chcą dobrze poznać nasz kraj. Tu zdjęcia uzupełnione są reporterskimi zapiskami pełnymi nieznanych historii i wspaniałych anegdot. Przytoczę tylko jedną z nich, tę z pierwszych podróży autorki, która rozpoczęła swą wędrówkę od Torunia (w tym mieście urodził się jej mąż, Tony Halik, i Elżbieta ufundowała Muzeum Podróżników, przekazując mu swoje przebogate zbiory ze wszystkich wędrówek po świecie).

Toruń w dawnej Polsce miał przednią renomę. Znane było w niej porzekadło o tym, co najlepsze w kraju: „gdańska wódeczka, krakowska dzieweczka, warszawski trzewiczek, toruński pierniczek”. Więc bez pierników o Toruniu opowiadać nie sposób, skoro – gdy rodziła się córka – rodzice od razu zagniatali ciasto, z którego miały powstać pierniki na jej ślub. Toruńskie pierniki były też znakomitym prezentem, nawet dla głów koronowanych.

Ich rodowód wyjaśnia legenda. Oto w czasach zarazy siostra Katarzyna nie miała czym nakarmić swych towarzyszek ani podopiecznych. Gdy załamywała ręce z rozpaczy, ulitował się nad nią mysi król Kocistrach, którego niegdyś uratowała przed pazurami ogromnego kota.

Z wdzięczności zaprowadził ją do klasztornych piwnic, gdzie leżakowały od pół wieku dzieże z ciastem, z którego siostra upiekła przepyszne pierniki i uratowała mieszkańców Torunia od śmierci głodowej. Na jej cześć nazwano je katarzynkami.

Resztę ci, którzy są ciekawi, będą musieli przeczytać sami, by dowiedzieć się, gdzie leży Biecz, a gdzie Giecz lub jak Gliwice stały się miastem wampirów, albo dlaczego Henryk Sienkiewicz nie przyjął bogatego spadku po Alfredzie von Olszewskim.