Gorące lato nad Zalewem Zegrzyńskim

Na zalewemFot. P. Adamczewski

Uczestnicy II Zjazdu Gotuj się! kończyli swoje spotkanie w Serocku w wiejskiej restauracji „Chłopska zemsta”. Ta stylowa drewniana budowla była po odbudowie, ponieważ w niewyjaśnionych okolicznościach się spaliła.

Minęło kilka lat i „Chłopskiej zemsty” znowu nie ma na mapie gastronomicznej nad Zalewem. Znów ogień strawił znaczną część budynku. Wprost trudno uwierzyć, że to przypadek. Tym razem nie widać też, by szykowano ponowną rekonstrukcję. A szkoda, bo nie była to najgorsza z przydrożnych karczm, którymi upstrzona jest Polska.

W Serocku zaś restauracji jest w bród. Tuż obok jest „Złoty lin”, z drugiej strony miasta kusi równie „Złoty okoń”, miłośnicy poezji mogą udać się do „Pana Tadeusza”. Jest też lokal słynący z luksusu i tego, że stołeczna elita urządza w nim wystawne przyjęcia.

Wprawdzie supernowoczesne dzieło architekta pełne szkła i stali nie przypadło mi do gustu, bo do pejzażu nad Zalewem Zegrzyńskim pasuje jak stojące w okolicy także góralskie chaty, ale po lekturze karty dań i stwierdzeniu, że szefem kuchni jest Witold Iwański, postanowiłem przełamać niechęć i zjeść tam coś z przyjaciółmi.

Pierwsze wrażenie było sympatyczne, bo wejście z tropikalnego upału do wychłodzonej (nieprzesadnie, więc nie było obawy zaziębienia) sali dawało pewną ulgę. Restauracja nosi nazwę egzotycznej ryby, więc na jednej ze ścian można podejrzeć akwarium, którego mieszkańcy ożywiają atmosferę.

Lokal jest bardzo elegancki, eleganccy są też na ciemno odziani kelnerzy, którzy doskonale znają się na swoim fachu. Opiekuńczy, lecz bez nadmiernej, nachalnej troskliwości, co często charakteryzuje źle wyszkolonych pracowników wielu lokali. Potrafią doradzić i objaśnić kartę, w której figuruje parę bardzo oryginalnych pozycji. Porcje są na ludzką miarę, czyli trzydaniowy lunch nie powoduje uczucia obżarstwa i pozwala długo pamiętać smak potraw.

Mnie wbiła się w pamięć przekąska podana w zamkniętym słoiku, z którego po zdjęciu pokrywki wydobył się lekki obłok dymu wędzarniczego. Wewnątrz zaś było jajko w koszulce poddane właśnie procesowi wędzenia, leżące na okruszkach ciemnego chleba, w towarzystwie skwarek z grasicy i rzeżuchy. Całość była pyszna i niezwykle delikatna. Wiem oczywiście, że ów słoik i wydobywający się z niego dymek to sztuczka szefa kuchni mająca oddziaływać na moje zmysły, a nawet lekko je oszołomić. Uważam jednak, że stół to scena, a gość uczestniczy w spektaklu mającym go doprowadzić do ekstazy i – oczywiście – wzmocnienia organizmu posiłkiem.

Pozostałych dań nie będę opisywał aż tak szczegółowo, tylko je wymienię. Było m.in. risotto (płynne, tak jak robią to Włosi, a nie sypkie na polską modłę) z warzywami z restauracyjnego ogródka, podlaskim kumpiakiem (wędzona i suszona szynka), polane olejem grzybowym; policzki wieprzowe duszone w winie z młodą kapustą, morelą i pierożkami tortellini nadziewanymi „ruskim” farszem; sandacz mazurski z chrupką skórką, młodymi warzywami, borowikami i oliwą lawendową; gotowana sola niebywałej delikatności; lody z kruszonką orzechową polane topionym masłem i sosem nugatowym; wybór sorbetów; na koniec zaś pachnące Italią sorbety.

Wprawdzie koszt lunchu (i to bez wina, a z wodą mineralną, którą pijają kierowcy) był wysoki, bo wypadało po 150 zł za osobę, ale taka uczta i w takim miejscu była zdecydowanie tego warta.
Teraz, myśląc o kolejnej wyprawie do nieznanej restauracji, muszę dać nieco odsapnąć mojemu portfelowi.