Za hiszpańskim stołem (i na stole ale nie pod stołem)

Najpierw radosna konstatacja po spojrzeniu na łazienkową wagę, na którą oczywiście wlazłem po powrocie do domu. Otóż mimo jadania wszystkiego na co miałem ochotę i popijania tego winem (z pewnym jednak umiarkowaniem) schudłem trzy kilogramy. Oto siła śródziemnomorskiej diety, powietrza, morza i wielokilometrowych wędrówek.

Śniadania były nieco monotonne bo składały się z sadzonych jajek w towarzystwie różnych serów i wędlin.

W południe bywały na ogół sałaty oraz owoce.

Paella z owocami morza dla dwójki a nawet trójki smakoszy

Dopiero wieczorem rozpoczynała się zabawa w poznawanie południowo-hiszpańskiej kuchni. Tylko raz skusiliśmy się na plaster baraniego udźca podanego tylko z pieprzem (nie zrobiło to na nas wstrząsającego wrażenia), by przez wszystkie pozostałe wieczory zmieniać dania ale zawsze  były to kombinacje z ryb i owoców morza.

Zarzuela to też porcja dla całej rodziny

Rybak wyłowił, kucharz usmażył a ja zjadłem

Małże w ostrym sosie

Bacalao czyli dorsz w panierce z jajka i migdałów

Rapa czyli żabnica w plasterkach czosnku z papryką

Sardynki z rusztu to pyszności   Fot. P. Adamczewski

Z win jedno zapadło nam głęboko w pamięć (przywieźliśmy więc parę butelek), bo tak wspaniale owocowego, cytrusowego ale równocześnie z posmakiem jabłek (niektórzy twierdzą, że i moreli) a nawet bananów dawno nie piliśmy. Dopiero po powrocie okazało się, że to wino Miguela Torresa jest w polskich sklepach (ok. 40 – 50 zł za butelkę) ale pite pod słońcem Costa Blanca smakuje inaczej czyli jeszcze lepiej. Zwłaszcza, że kosztuje połowę polskiej ceny.

Narobiwszy sobie ( a może i innym) apetytu mogę spokojnie wsiadać w samolot i lecieć (nie na urlop lecz służbowo) prosto do Lizbony i Porto. A pozostającym nad Wisłą (i innymi rzekami świata) polecam na apetyt obrazki.