Safari na stole pod… Serockiem

 Od dwóch a może nawet od trzech lat przy drodze do mojej wsi mijam wielkie tablice reklamujące restaurację o sympatycznie swojskiej a jednocześnie z cudzoziemska brzmiącej nazwie: „Żur a’ vina”. Restaurator zachęca podróżujących ze stolicy na Mazury do spróbowania afrykańskich frykasów takich jak krokodyl, pyton, zebra, struś czy antylopa. Na pograniczu Mazowsza i Kurpi brzmią te nazwy obco a nawet szokująco. Ponieważ w pierwszym tygodniu lipca zapanowały nad naszym fragmentem Polski prawdziwie afrykańskie upały, to uznałem, że klimat sam wskazuje co powinno znaleźć się na moim talerzu.

Prawdę mówiąc gdyby ktoś ze względów patriotycznych ( a to dziś bardzo w modzie) chciał utrzymać się w piastowsko-jagiellońskim menu, to w „Żur a’ vinie” może to osiągnąć z powodzeniem. Są tu bowiem liczne pierogi różnistym farszem, jest tytułowy żur, są ryby słodkowodne gotowane jak prapolski Pan Bóg przykazał, jest placek zbójnicki i inne wyroby kartoflane zadowalające nasze nadnarwiańskie podniebienia. Ja jednak jako człek żądny przygód i nieznanych smaków zamówiłem obiad jaki bym zjadł po zakończeniu kenijskiego safari. Wjechała więc na stół antylopa z warzywami i czerwonym ryżem oraz zebra w sosie peperonata. Oba dania pięknie podane a ich wygląd absolutnie dorównywał wspaniałości smaku. Mięso obu zwierząt do niedawna ganiających po sawannie było kruche i delikatne. Jego wielka zaletą był także całkowity brak tłuszczu. A sos peperonata ( przypadku zebry) nadawał potrawie wspaniałej ostrości.

Dwie próbowane podczas tego lukullusowego safari zupy choć były całkowicie różne, to łączyła je niezwykła pikanteria. Zupa balatońska (ukłon pod adresem węgierskich bratanków przesłany znad Zalewu Zegrzyńskiego nad Balaton) z kilku gatunków ryb przypomniała o pierwszych wyjazdach zagranicznych w jakże odległej epoce PRL; zaś zupa orientalna z kurczakiem, krewetkami i mleczkiem kokosowym nawiązywała do bliższych czasowo wypraw na Daleki Wschód, gdzie ostrość dań przebija nade wszystko.

Ponieważ ciągnie wilka do lasu , to nie ominąłem działu pt. Owoce morza i zamówiłem krewetki królewskie oraz kalmary w chrupiącym cieście. Warto było!

Sam lokal leżący przy drodze z Warszawy do Ostrołęki i dalej na Mazury na wysokości pięknego Serocka nie jest zwykłym przydrożnym zajazdem ani pseudoludową karczmą. To prawdziwa restauracja z eleganckim wystrojem, świetnymi i wygodnymi meblami oraz – co nie jest zbyt częste – fachową, sympatyczna i urodziwą załogą.

To nie była incydentalna rutynowa wizyta w lokalu do opisania. Safari na stole musi być powtarzane, bo zostało jeszcze parę zwierząt do spróbowania. Po pierwsze – pyton!