Więcej dla ciała, mniej dla ducha

Trzy i pół dnia w Berlinie minęło jak jedna chwila. Wszystko dopisało – włącznie z pogodą, która nie słuchała prognoz mówiących o opadach deszczu ze śniegiem i podarowała nam słońce (choć czasem przez chmury).

Berlin nocą                       Fot. Bogdan Durbajło

Spacerowaliśmy po najbardziej ruchliwych częściach miasta przenosząc się z jednej dzielnicy do drugiej U-bahnem bądź S-bahnem korzystając z tzw. biletów grupowych. Wprawdzie bilety takie można kupić gdy grupa liczy 5 osób a nas było tylko czworo ale poradzono nam w Informacji Turystycznej byśmy (w przypadku kontroli) tłumaczyli, że piąty członek wycieczki odpoczywa właśnie w hotelu. Na szczęście kontroli nie było więc nie musieliśmy kłamać.
Pierwszą kolację zjedliśmy w małej włoskiej knajpce „Ars Vivendi” mieszczącej się obok domu przyjaciół i hotelu, w których nasze wędrowne Barbary (no i my ich mężowie oczywiście) zamieszkały. Kolacja była dobra i niedroga, co samo w sobie stanowi zaletę. A że była podlana naszym ulubionym winem primitivo to nie narzekaliśmy ani trochę. Najbardziej chwaliliśmy całe tuszki kalmarów podane wprost z grilla.
Prawdziwe rozkosze kulinarne dopiero nas jednak czekały nazajutrz. Jako że to okres przedświąteczny – Św. Mikołaj za progiem a i Wigilia tuż, tuż –  wybraliśmy się po prezenty dla obu licznych rodzin do KaDeWe czyli gigantycznego domu towarowego porównywanego z londyńskim Harrodsem. Prawdę mówiąc był to nasz męski podstęp. Wiedzieliśmy bowiem, że na szóstym i siódmym piętrze gmaszyska jest królestwo smakoszy. Wjechaliśmy  na VI p. i wylądowaliśmy wprost… w barze ostrygowym. Zaproponowaliśmy więc Barbarom, by same poszły na przegląd i ewentualne kupno prezentów, a my jako zawalidrogi, pozostaniemy tu i cierpliwie będziemy czekać.
Po pół tuzina cudownych ostryg plus duży kieliszek zimnego sancerre dla każdego pozwoliło nam siedzieć i nie niecierpliwić się, że to tyle trwa. Wielkie, świeżutkie i pyszne ostrygi popijane równie wspaniałym winem wynagradzały nam całkowicie brak damskiego towarzystwa.
Ten sam sposób spędzenia południowych dwóch godzin zastosowaliśmy i nazajutrz. I potwierdzamy: to najmilsze tracenie czasu w Berlinie. Dopiero trzeciego dnia daliśmy się zwabić do Galerie La Fayette choć nie byliśmy pewni co tam zastaniemy poza eleganckimi sklepami z kosmetykami, odzieżą, biżuterią. Nasza uległość została jednak nagrodzona. Tym razem jednak bar ostrygowy mieścił się nie pod samym dachem lecz głęboko na dnie szklanego gmaszyska. No i sancerre musieliśmy zastąpić chardonnay, ale reszta czyli ostrygi były takie same znaczy –  arcysmaczne.
Wtorkową barburkową kolację zjedliśmy w znanej toskańskiej restauracji Bacco (po polsku Bachus) przy Marburger str. To była prawdziwa uczta. Zaczęła się  oczywiście od ciepłego chleba maczanego w ostrej oliwie. Przekąskę stanowiło sześć niedużych półmisków z różnymi rodzajami carpaccio: z miecznika, ośmiornicy, wołowiny a także z pomidorami z mozzarellą oraz krewetkami. Prawdę mówiąc – mimo iż  półmiski naprawdę były nieduże – mogło to wystarczyć za całą kolację. Ale przecież nie spieszyliśmy się więc po kilkudziesięciu minutach już mogliśmy jeść dalej: spaghetti z truflami, doradę z grilla, ricca griglia di pesce mediterraneo czyli kilka gatunków ryb i krewetek, które spędziły czas pewien też na grillu.
Kolejnych posiłków już nie opiszę, bo wzbiera we mnie chęć szybkiego powrotu nad Szprewę.
Na koniec pobytu miała miejsce wyprawa kulturalna, nie do końca udana. Postanowiliśmy zwiedzić dwa usytuowane obok siebie muzea – Berggruen i Brohan. W pierwszym zgromadzono kolekcję dzieł Picassa a w drugim kolekcję sztuki secesyjnej i art deco. Los jednak nie był łaskawy – oba muzea objęto pracami remontowymi. Z rozpędu więc przeszliśmy przez jezdnię i wylądowaliśmy w pałacu Charlottenburg. Tyz piknie – jak mawia nasz ulubiony sąsiad Owczarek.