Kogo lubię, kogo kocham, kogo…?

Dwumiesięcznik przeznaczony dla miłośników jedynego wspaniałego trunku dla smakoszy znów ukazał się na rynku i w moim domu. Znalazłem w nim i tym razem parę tekstów, które zainteresują większe grono smakoszy. Oto jeden z nich:
„Kiedyś (z ogromną radością) przeczytałam rozmowę z Janem Nowickim – pisze Justyna Nowicka-Bednarek w najnowszym numerze „Czasu Wina” – który powiedział, że prawdziwa kobieta musi lubić jeść. Jak lubi – znaczy, że jest fajna. Całkowicie podzielam opinię Wielkiego Aktora: wychudzone nieszczęśnice o ustach zaciśniętych w ascetyczną kreseczkę nigdy nie budziły mojej sympatii ani zaufania. Mam też swój „symetryczny” pogląd na temat mężczyzn: ci fajni – lubią pić. Nie, żeby tam od razu urżnąć się w trupa – sączyć, ciesząc się, że butelka jeszcze jest do połowy pełna.
Prosty przykład, jak działa upodobanie do wina: jak ktoś lubi pić, to powie, że czerwone wino korzystnie wpływa na serce. A białe? Też dobre na serce. Natomiast jak ktoś pić nie lubi, to zaraz wytłumaczy, że mu to szkodzi. Pierwszy jest optymistyczny, skupia się na budowaniu tężyzny fizycznej, drugi – wszędzie szuka pułapek i w dodatku hipochondryk. Z kim wolelibyście spędzić czas?
Czas, czas… Ten jest ostatnio trudny. Po pierwsze – go nie ma. Po drugie -jest go za mało. Po trzecie – uporczywe maszynki mielą go na pieniądz, pozostawiając jakieś marne okruszki, w których trzeba zawrzeć cały smak życia. Ale – dobre i to. Jak mówią: nieważne, co masz, ważne, jak umiesz to wykorzystać. Jeśli akurat nie wiesz, co robić, możesz pić wino i czytać Villona.
Dla mnie najciekawsze w jego historii jest to, że nikt nie wie, jak się zakończyła. Bo o jej początku i środku coś tam jednak wiemy. Choćby to, że urodził się w 1431 roku i naprawdę nazywał się    Francois de Monteorbier, a przydomek „Villon” przybrał, by uhonorować swojego opiekuna Guillauma de Villona, kapelana w przylegającym do  Sorbony kościele Saint Benoit le Betourne.  Matka – sama bardzo biedna i niepiśmienna – oddala chłopca mistrzowi Guillaumowi. który musiał go bardzo polubić, bo nie raz i nie pięć wyciąga! z tarapatów. I to niemałych.
Na początku jednak wszystko szło po bożemu. Francois ukończył pierwszy poziom edukacji, potem drugi i został klerykiem. Niesamowity awans społeczny! W dodatku talent do tworzenia zgrabnych rymów dał mu wstęp na salony i zjedna! przychylność kobiet (w tym, zapewne, po wielokroć wspominanej w Wielkim testamencie pięknej Kasi…).
Niestety w 1453 roku w wyniku konfliktu między królem Karolem XVI a władzami uniwersytetu na Sorbonie wybuchły zamieszki: ludzie wiedzy regularnie tłukli się z ludźmi władzy, co doprowadziło do tego, że między 1453 a 1454 zakazano zajęć, a Francois, który aktywnie brał udział w bójkach, rozsmakował się w dzikim życiu i rzucił naukę. Bądźmy szczerzy: któż z nas wybrałby łacińskie księgi, gdyby miał do wyboru kobiety, wino i poezję. Zwłaszcza w wieku 20 lat…?”
Całego artukułu nie przytoczę, by nie odbierać pismu czytelników. Tylko dodam, że  tekst pławi się w winie i udowadnia tezę o ludziach sympatycznych przytoczoną we wstępie. Autorka wie kogo wybierać na towarzysza uczt. A może i życia. Tylko miłośnika wina!