Nauka dobrych manier: wersja gruzińska

Wybieram się do Gruzji. Będzie to oczywiście podróż w poszukiwaniu tamtejszych smaków. Mam jeszcze czas, bo zima nie jest najlepszą porą na wędrówki po Kaukazie. Czekając więc na wczesna wiosnę czytam o miejscach, które mam zamiar odwiedzić. Pierwszą lekturą jest wspaniala książka Wojciecha Materskiego „Gruzja”. Z niej uczę się długiej, burzliwej i fascynującej historii tego kraju. A druga, którą wertuję już po raz kolejny to książka Anny i Marcina Mellerów „Gaumardżos”. I to z rozdziału napisanego przez Anię zaczerpnąłem obfity cytat instruujący przyszłego biesiadnika o zasadach obowiązujących za gruzińskim stołem:
To, jak wygląda gruziński stół, zależy od tego, w której części kraju się znajduje lub też raczej z której części kraju pochodzi osoba przygotowująca stół. Marica jest z Megrelii, czyli z regionu, gdzie dba się o wszystkie drobiazgi, gdzie obejścia domów przypominają bardziej te w Austrii czy Bawarii niż te w Tbilisi, gdzie podczas posiłku nie jest ważne jedynie to, co jemy, ale również to, jak jemy i z czego jemy. Wszystko bowiem musi być przygotowane na sto procent normy. To również oznacza, że ci, którzy przybędą do domu megrelskiej gospodyni, od momentu wkroczenia na jej teren nie będą mogli nic robić poza siedzeniem i patrzeniem, jak ich ktoś obsługuje. Próba wyniesienia brudnego talerza do kuchni może skończyć się obrazą, a co najmniej głośnym ofuknięciem: „Cóż ty wyprawiasz, wracaj na miejsce!”.
Dla Megrelów stół to sztuka podawania. W przeciwieństwie na przykład do Swanów czy Adżarów, którym jest wszystko jedno, jak zostanie podane chaczapuri, bo przecież i tak zaraz zniknie, Megrelowie dbają o to, jak stół wygląda, o najdrobniejsze rzeczy, ot choćby o podstawki pod talerze, serwetki, równo ułożone sztućce. (…) Rolą gościa zaś jest w takiej sytuacji siedzieć cicho i nie wtrącać się, jesteśmy niczym małe bezwolne dzieci i tak mamy się zachowywać zgodnie z niepisanym protokołem gruzińskiej gościnności.
Jednym z najlepszych pretekstów do zrobienia supry jest dla Gruzinów spotkanie z człowiekiem, który przyjechał odwiedzić ich kraj, ich miasto, ich wieś. Być gospodarzem to narodowe hobby i ulubiona rozrywka Gruzinów. Górecki pisze: „Gruzini traktują gości jak dzieci”. Wspomniany już socjolog gruziński Merab Paczulia ma na to swoją teorię, którą zaprezentował nam podczas supry, jaką urządził na naszą cześć w jednej z tbiliskich restauracji: „Wszyscy myślicie, że my, Gruzini, jesteśmy tacy gościnni i wspaniali, bo chcemy wam, gościom, sprawić przyjemność. A to nieprawda. My chcemy sprawić przyjemność przede wszystkim sobie samym. Nas to bawi, nas to cieszy, nam to poprawia humor. Mógłbym użyć tu metafory pana, który prowadzi psa na smyczy. Wy, goście, jesteście tym psem, który biegnie przodem i cieszy się, hohoho, biegnę sobie z przodu, jestem taki ważny!, a my, gospodarze, jesteśmy tym panem, który was prowadzi na smyczy i kieruje każdym waszym krokiem”.
„Jedziecie do Gruzji? A czy tam nie jest niebezpiecznie?” – oto najczęściej zadawane pytanie o Gruzję. Oj, jest niebezpiecznie. Naprawdę. Niebezpiecznie jest iść przez ten kraj i robić pamiątkowe fotografie przydrożnych domów albo drzew. Zawsze bowiem można trafić na gościnnego Gruzina, a wtedy sprawy mogą potoczyć się własnym niespodziewanym torem. Spotkaliśmy Wissariona, lat 50 z kawałkiem, głowa jak piłka, brzuch jak piłka lekarska. Wissarion mieszkał w jednym z tych prześlicznych drewnianych tbiliskich domów, nadgryzionych zębem czasu i przez korniki. Dom ten postanowił sfotografować Marcin i gdy przymierzał się do zdjęć, zza węgła wynurzył się Wisssarion i na wieść, że jesteśmy z Polski, natychmiast zaproponował, abyśmy spróbowali koniecznie wina, jakie ma w swojej marani, czyli piwnicy. I już miał nas na swojej smyczy. Weszliśmy grzecznie po schodkach do wnętrza drewnianej willi, Wissarion pognał do marani, skąd przyniósł zakurzone butelki. Przywołał żonę, na oko o połowę od niego młodszą, która trzymając na jednej ręce niemowlę, poczęła przygotowywać stół, przy?nosząc orzechy, owoce, bakłażany, ser, chleb, ukraińskie czekoladki z likierem wiśniowym, a nawet smutno wyglądający świński ryjek. Mieszkanie składające się z kilku pokoi zajęte było przez Wissarionów, ich pomocnika, który miał długi zagięty pazur na małym palcu lewej ręki, jakby stworzony do tego, by nim sobie grzebać a to w nosie, a to w uchu, dziecka domagającego się banana ( „Dziecku banan szkodzi, nie dawać mu banana”, zarządził Wissarion), pojonego winkiem („Patrzcie, jak ciągnie”, mówił z dumą ojciec) oraz jakiejś leżącej w sąsiednim pokoju na łożu bliżej niezidentyfikowanej młodej kobiety, którą początkowo wzięłam za umierającą matkę naszego gospodarza. Widziany przez nas po raz pierwszy w życiu Wissarion nalewał od serca, wino z zakurzonych butelek smakowało świetnie, dziecko przewędrowało niepostrzeżenie z kolan ojca na moje i tam już zostało do końca wizyty, szponiasty łupał orzechy, żona siedząca przy łóżku chorej posyłała nam uśmiechy, Wissarion obierał wielkim nożem jabłka i podawał nam kawałki, wznosił długie toasty za „lubow” i za „drużbu”, „za Polszu i za Gruziju”. Życie było piękne, widok coraz bardziej się zamazywał, język rosyjski, którym mówiliśmy, stawał się coraz bardziej poetycki, a opuszczenie tego domostwa wydawało się coraz bardziej niemożliwe. Dużo później, po długich negocjacjach i wielu ostatnich kieliszkach, chwiejąc się na nogach, wyszliśmy wycałowani przez całą rodzinę ogołoconą z zapasów wina, dzierżąc w rękach ceramiczną stągiew – Wissarion bowiem hobbystycznie parał się garncarstwem.
Zwykle dużo łatwiej idzie opanowanie sztuki bycia zapraszanym do stołu niż wychodzenia z supry. Z tym chyba trzeba się urodzić. Idąc przez miasto, zaśmiewając się z siebie samych i naszego stanu, wpadliśmy prosto na wielki plakat przedstawiający najsłynniejszy obraz Pirosmaniego, malarza, który niczym nasz Nikifor, malował jak potrafił, a po śmierci zyskał wielką sławę. Uczta w pergoli to dzieło, którego reprodukcje w Gruzji znajdziecie wszędzie. Obraz, na którym trzej mężczyźni siedzą za zastawionym stołem, to symbol tego kraju, taki jak naszego Bitwa pod Grunwaldem. Przyznajmy uczciwie, że wspaniała jest kultura, która na swoich najważniejszych obrazach umieszcza nie pola bitew, nie zwłoki rycerskie i połamane chorągwie, ale ucztę, ludzi, którzy są szczęśliwi, wino i jedzenie. I psa. Tego popołudnia, wracając z uczty u nieznanego mi i nigdy więcej już niespotkanego Wissariona, czułam się, jakbym właśnie wyszła z tego płótna. Wolę wychodzić z Uczty w pergoli niż z Bitwy pod Grunwaldem.
I tyle byłoby pierwszej, acz nie ostatniej, lekcji gruzińskiego savoir vivre’u.