Dobre wina nie muszą być drogie

 

Ta banalna prawda przyszła mi do głowy podczas zakupów robionych w Makro. Kupowałem tam produkty gdzie indziej trudno osiągalne albo nawet nieosiągalne. Wielkie krewetki, świeże dorady i ośmiornica, baranie kiełbaski mergez, zajęcze skoki i włoska oliwa. Szykuję bowiem kolację, na którą zapowiedziały się dwie nasze przyjaciółki z czasów szkolnych, mieszkające od kilkudziesięciu lat w Wielkiej Brytanii i Australii.

Po wyjściu z tego magazynu-giganta miałem odwiedzić swój ulubiony sklep z winami, bo warszawska winiarka opustoszała. Wszystko co w niej leżakowało przewiozłem na wieś. Tam bowiem spędzamy większą część tygodnia. Już podchodziłem do kasy gdy zobaczyłem wielki plakat nad działem z winami, reklamujący produkty z Valpolicelli czyli regionu o którym ostatnio sporo tu pisałem. Nie oparłem się pokusie i wszedłem do wnętrza. I tu radosna niespodzianka. Na półkach te same wina, które kupuję w renomowanych sklepach winiarskich tyle tyko, że za znacznie mniejsze pieniądze.

Co zasiliło mój zbiór w płynie można zobaczyć na zdjęciu. Na pierwszy ogień poszła piekna butalka Valpolicella Classico z dodatkowym napisem Ripassa. A to jak wiecie oznacza powtórną fermentację i to z udziałem skórek winogron, z których powstało Amarone. Valpolicella Classico Ripassa po drugiej fermentacji leżakuje jeszcze półtora roku w beczkach i dopiero wtedy trafia do butelek i na sklepowe półki.

Moje nowe wino trafiło na stół z mocno krwistym befsztykiem i wypadło w tej konfrontacji wspaniale. Myślę, że warto kupować je częściej niż Amarone. Ma dość podobny bukiet, długość (czyli czuje się smak na języku wiele minut po przełknięciu ostatniej kropli) i przede wszystkim kosztuje jedną trzecią ceny swego szlachetniejszego brata.

O pozostałych winach z mojego trawnika opowiem przy kolejnych okazjach. Tymczasem wracam do ostatniego kieliszka Valpolicelli.