Kromka chleba

Chleb z mojego prodiża, z ziarnami i ziołami, już widzieliście ale chyba warto spojrzeć ponownie…

Wróciłem z Niborka pod Nidzicą po trzech dniach opowiadania o historii kuchni i wina oraz wspólnego gotowania z grupą młodych specjalistów tzw. komunikacji wewnętrznej i zewnętrznej pewnej wielkiej firmy  światowej. To było fajne i pouczające doświadczenie. Opisze je  niebawem. Dziś muszę zrobić sobie dzień wypoczynkowy. Mam więc tylko do przygotowania 10 kolejnych felietonów do radia TOK FM i… tego wpisu blogowego.

Dla ułatwienia sobie życia (mam nadzieję na rozgrzeszeni u nawet najsurowszych czytelników blogu) sięgnąłem do magazynu opowieści różnych. Usiłowałem też sprawdzić czy już tej historyjki nie publikowałem. Po trzech pytaniach zadanych komputerowi i trzech odpowiedziach, że nie – ryzykuję. A temat wybrałem taki, ponieważ jadłem na Mazurach na śniadania i kolacje pyszne miejscowe chleby.
Opowiastkę zacznę od starożytnych Greków. Ruchliwi potomkowie Odyseusza przemieszczali się w basenie Morza Śródziemnego po wszystkich zakamarkach. Wszędzie też wieźli z sobą beczki z winem ( była to dzisiejsza retzina, bo beczki uszczelniano sosnową żywicą) i umiejętność wypiekania chleba. Tak właśnie chleb dotarł do Rzymu a potem dalej czyli do Galii.

W starożytnym Rzymie około 30 roku przed naszą erą, było to za panowania cesarza Augusta, doliczono się w mieście 329 greckich piekarni. Gdy Rzymianie rozsmakowali się w greckim chlebie zezwolili piekarzom na założenie stowarzyszenia zwanego kolegium zrzeszającego mistrzów tego fachu. Organizacja ta miała wszelkie cechy związku zawodowego i?sekty religijnej. Członkostwo w niej przechodziło z ojca na syna, nie dopuszczano ludzi z zewnątrz. Ale też członkom nie zezwalano na porzucanie zawodu. Piekarz mógł opuścić kolegium tylko w przypadku dokonania wyjątkowo bohaterskiego czynu. Mówiło się, że co najmniej uratowania cesarstwa.  Wtedy zaś jego majątek przejmowało stowarzyszenie piekarzy a bohater goły i bosy mógł rozpocząć nowe życie i nową karierę od początku.

Wszyscy rozsądni władcy europejscy dbali o swoich piekarzy. Co nie znaczy, że nie utrudniali im życia. Francuski monarcha Karol Wielki ( VI wiek naszej już ery) ustanowił precyzyjne prawo obowiązujące piekarzy i młynarzy, które miało utrudnić im wszelkie oszustwa i – przy okazji –  zapewnić bezpieczeństwo miast. Piece piekarnicze budowano więc poza murami i koniecznie w pobliżu rzek. Miało to zapobiegać licznym przecież przy drewnianym budownictwa pożarom.

W 1415 roku rozdzielono młyn i piekarnię. Kolejny król bowiem uznał, że łączenie tych dwóch zawodów w jednym ręku umożliwia nadużycia, spekulacje i najzwyklejsze oszustwa.

Gdy budownictwo kamienne wyparło drewno piekarzom zezwolono budowanie pieców chlebowych przy sklepach mieszczących się już wewnątrz murów miejskich. Produkcja chleba ruszyła na całego. I co kraj to obyczaj. Bo przecież chlebem jest francuska bagietka, prowansalska pissaladier, włoska pizza i w końcu (choć to moim zdaniem najlepsze wyroby piekarnicze) polskie  chleby razowe, pszenne, żytnie i wszelkie inne.
I te mazurskie!