Koniec tygodnia w małej wsi nad Narwią

Dość chłodno choć słonecznie. Zieleń wybuchła przed kilkoma dniami. Pąki liściowe na kasztanie i na buczynie. Będą w tym roku kwitły rododendrony. Żurawie wrzeszczą, trznadle ćwierkają, słowem wiosna w całej pełni.

W oborze sąsiadów przybyły trzy cielęta a będą i następne. Ogier – wielki, ciężki, podlaski o imieniu Gazda – też odczuwa tę piękną porę roku. Miał dziś aż trzy klacze i do każdej rżał jak by była pierwszą i jedyną. Prawdę mówiąc w sobotę o świcie obudziły nas te końskie zaloty, bo stanowisko ogiera jest tuż za naszym płotem.

Ważniejsze dla nas jest to, że kury też się ożywiły. Znoszą jaja na potęgę. Zabrałem do Warszawy 150 sztuk, a to wcale nie tak dużo na naszą rodzinę (żarłoczne szczeniaki coraz bardziej, bo rosną) oraz na najbliższych przyjaciół, którzy już przywykli do tych prawdziwych jaj i sklepowych nie chcą.

Postanowiliśmy spędzić ten weekend spokojnie, bez nadmiernej pracy, starając się zrzucić z siebie wszelkie emocje i wyciszyć. Bo kto wie co nas znowu czeka w kolejnym tygodniu miejskim.
Słuchaliśmy więc dużo (i głośno, bo nikomu to nie wadzi) muzyki klasycznej: Mozart, Beethoven, Ravel, Dworzak, Strauss – słowem misz-masz  muzyczny z ulubionych utworów wnuka.
Trochę czytaliśmy ale każdy co innego. Ja np. zabawną książkę amerykańskiej eseistki Anne Fadiman „Exlibris”. To szkice o miłości… do książek. Podzielam to uczucie.

Najwięcej czasu spędziłem jednak w kuchni. Nic mnie tak nie rozładowuje i uspokaja jak gotowanie. Zabrałem się po raz pierwszy do ogona wołowego. Od dawna opowiadam o wspaniałej kolacji w rzymskiej knajpce położonej obok Stazione Termini a nazywającej się „Gemma e Lupa”, w której zjadłem danie o pięknie brzmiącej nazwie: coda alla vaccinara. To właśnie ów ogon wołowy zrobiony według przepisu rzeźnika. Mam ten przepis od dawna ale trochę się go bałem. Niby prosty a jednak..

Tyle jednak było tego gadania, że w końcu zostałem zmuszony do zajęć praktycznych. Spory ogon przystosował do gotowania rzeźnik z sąsiedztwa. Ja umyłem dokładnie pocięte kawałki, osuszyłem na papierowym ręczniku i obsmażyłem na smalcu. Gdy ogon był już złocisty, wrzuciłem go do wielkiego garnka z wrzątkiem oraz pokrojoną na ćwiartki cebulą i trzema ząbkami czosnku. Po pół godzinie wrzątek posoliłem, doprawiłem pieprzem, wlałem szklankę czerwonego wytrawnego wina (i to nie podłego jak widać na zdjęciu) i dużą puszkę przecieru pomidorowego. Zmniejszyłem grzanie i zostawiłem bulgoczący gar na trzy godziny.

Fot. Piotr Ad.

Co jakiś czas zaglądałem jednak pod pokrywkę i próbowałem smak wywaru. Z każdą godziną był intensywniejszy i lepszy. Po trzech godzinach w drugim rondlu obgotowałem pokrojone dwie duże marchwie i trzy łodygi selera naciowego. Przelałem zawartość tego garnka do gotującego się nadal ogona i pogotowałem razem  kwadrans. Przed podaniem na stół wrzuciłem jeszcze posiekaną natkę pietruszki.
No co ja będę się chwalił. Wystarczy, że powiem tyle: nie został ani jeden kawałek. Nawet kości zniknęły. Te zjadł z apetytem pies naszych wnucząt Rudolf, dzieląc się niechętnie z Lolkiem z sąsiedztwa.
Coda alla vaccinara wejdzie na stałe do mojego repertuaru.

Do Warszawy wróciłem dziwiąc się, że nigdzie nie widzę bramy triumfalnej. Nawet przed moim własnym domem.