Na pułtuskim bruku
Relacja z Pułtuska wzbudziła fajną wymianę zdań. Pyra na przykład woli anonimowość w wielkim mieście niż życie pośród ziomków z miasteczka parotysięcznego. Sądzi, ze unika w ten sposób sąsiedzkich złych spojrzeń, ocen i takichże plotek. Sądzę, iż jest w błędzie. Złych oczu i niesympatycznych sądów nikt nie uniknie nawet ukrywając się na Osiedlu Tysiąclecia.
Arek natomiast woli hałas Berlina niż harmider pułtuski. A ja lubię i to, i to. Tyle, że w Pułtusku bardziej czuję się u siebie. Oczywiście rozumiem Nemo, że inaczej żyje się pod Pułtuskiem gdzie tylko (prawie codziennie) bywam, niż gdybym miał tu mieć dom na stałe. Choć – sądząc po pułtuskich znajomych – pewnie dał bym sobie tu radę. I jeszcze słowo o zwrocie: „Zobaczyć Neapol (u Arka Pułtusk) i umrzeć”. Wszyscy są przekonani, że chodzi tu o nadzwyczajny urok Neapolu, którego zaznawszy można już kończyć życie. Tymczasem porzekadło owo powstało z powodu niezwykłego smrodu panujące w tym mieście w Kampanii, w którym przed kilkuset laty rynsztoki zapełnione były odchodami i gnijącymi odpadkami. Przyjezdni więc nie byli w stanie wytrzymać fetoru i ginęli jak muchy. Ostatnio, dzięki działalności camorry, sytuacja się powtarza.
Nawiasem mówiąc władze pułtuskie przewidziały krytykę obywatela Berlina i rozpoczęły gruntowną przebudowę ulic prowadzących z Warszawy do Ostrołęki przez centrum Pułtuska oraz parę innych też. Lato więc mamy z głowy. Chyba że będziemy jeździć na zakupy rowerami (w kaskach) co nie jest niemożliwe.
Do sklepów z odzieżą nie chodzę więc nie mogę zaspokoić ciekawości pytającej o to Danuśki. Znam natomiast miejscowe restauracje i zdam relację z wizyty w Zamku, bo tam właśnie wybieramy się na sobotni obiad po dyżurze w księgarni.
Już sobotnie popołudnie. W ciągu dnia padało a teraz – co za złośliwość losu – wylazło słoneczko. Mimo kapania z nieba gości w księgarni było sporo. Podpisaliśmy jeden egzemplarz „Kuchni żydowskiej wg. Rebeki Wolff”, jeden „Rodaku czy ci nie żal” i chyba dziesięć „Wędrówek po stołach Europy”. Część odwiedzających ograniczyła się do rozmów (bardzo miłych i często ciekawych) oraz konsumpcji rożków z konfiturą, które upiekliśmy poprzedniego dnia wieczorem.
Większość wizyt spowodowana była felietonem red. Dzierżanowskiej w
„Tygodniku Pułtuskim”, która opisała naszą książkę i niezbyt udane spotkanie z ubiegłego tygodnia. Prasa regionalna to potęga!
Podobne wizyty w księgarniach odbędziemy w następne soboty – w Wyszkowie i później w Serocku. Pani Monika (właścicielka księgarni na pułtuskim Rynku) ma bowiem swoje placówki i w tych miasteczkach.
Cztery godziny w księgarni nie zmęczyły nas lecz zdążyliśmy przez ten czas zapomnieć o śniadaniu i nabraliśmy apetytu na wczesny obiad. Już przed 15 rozsiedliśmy się przy stole w jednej z zamkowych restauracji – w „Turkusowej”. Dotarliśmy tam z pewnymi kłopotami ponieważ kelnerska praktykantka przegoniła nas po schodach raz w górę, raz w dół zanim wskazała właściwą salę. Oba lokale bowiem „Turkusowa” i „Karmazynowa” miały gości (chyba ze trzystu), którzy w zamku biskupim spędzali kilkudniowy Zjazd Anestezjologów. Uznaliśmy to za dobry znak: w razie czego opieka lekarska i wybudzanie zapewnione. Na szczęście okazało się to niepotrzebne.
Gdy tylko zasiedliśmy za stołem ze świecznikami, przykrytym śnieżnie białym obrusem i z eleganckimi sztućcami dostaliśmy dwa malutkie kieliszki z rubinowym płynem. – To nalewka, która państwa wzmocni po tej niepotrzebnej bieganinie po schodach – wyjaśniła pani kelnerka przepraszając nas za nieporozumienie. I poczuliśmy się miło.
Z bogatej karty wybraliśmy dwie gorące przekąski, bo dzień był dżdżysty i zimny: kołduny gotowane w rosole i podsmażone na maśle oraz blin żmudzki czyli placek kartoflany z borowikami w śmietanie. I jedno, i drugie świetne.
Zupy odpuściliśmy, bo znamy tę zamkową kuchnię i wielkość podawanych tu dań. Baliśmy się więc, że nie damy rady trzem daniom a koniecznie chcieliśmy zjeść i deser.
Zamówiliśmy więc jesiotra w sosie koperkowym z warzywami gotowanymi na parze oraz pieczeń królewską z jelenia w sosie śmietanowym z buraczkami i pyzami. Ryba była daniem delikatesowym. Miała chrupiącą skórkę mimo, że była polana sosem. Jeleń – kruchy i aromatyczny dzięki doskonałej marynacie. A pyzy okazały się śląskimi lub jak to się nazywa w naszej kuchni dziadowskimi kluskami, co było znacznie lepsze niż prawdziwe robione z ziemniaków.
A na deser, bo jednak daliśmy mu radę, były pierożki lemieszki. Czyli pierogi z mąki gryczanej faszerowane białym serem z orzechami w miodowym sosie. Pycha nad pychami.
I mimo niemałego rachunku, bo restauracje w pułtuskim zamku należą do lokali drogich, zachęcamy wędrowców do wizyt za tutejszym stołem. Przecież nie trzeba stołować się w „Turkusowej” przez całe wakacje. Ale zjeść coś tak pysznego co jakiś czas należy. Zwłaszcza jeśli się jest prawdziwym smakoszem.