Wikingowie na Kurpiach

Torcik_polny.JPG 

Zimno, mokro, wietrznie i ogólnie rzecz biorąc okropnie. Tak było na Kurpiach przez cztery dni tzw. długiego weekendu. Ale i tak bez względu na pogodę lubię tam jeździć. A to złowi się parę rybek, a to spotka się rodzinę lisów (jeden malutki lisek zginął pod kołami czyjegoś samochodu; żal taki sam jak by wypadkowi uległ ktoś znajomy), krzyczą cały dzień żurawie – słowem sielsko i anielsko.

Na dodatek Pułtusk dostarcza wiele atrakcji. Tym razem najpiękniejszy i najdłuższy rynek w tej części Europy w połowie był odgrodzony i wyłączony z ruchu. Z samego rana w sobotę, gdy tylko przyjechaliśmy po świeże pieczywo, obeszliśmy tę zamkniętą część by zobaczyć co to będzie. Okazało się, że zjechali tu Wikingowie i mają w południe stoczyć bój ze Słowianami. Przed tą walką ( a potem okazało się, że i po niej) rozstawiono kramy z kurpiowskimi wyrobami. Były więc gliniane misy i dzbany, były panie koronczarki i hafciarki ze swoimi wyrobami, byli pszczelarze i przewspaniałe miody ( w tym także i pitne). Aż trzy stoiska sprzedawały to co kurpiowscy najlepsi piekarze przez noc upiekli. Były więc chleby pszenne i żytnie, z formy i okrągłe, z pestkami słonecznika i dyni a także z makiem. A wszystko pachnące i chrupkie.

Miłośnicy sztuki rzeźbiarskiej mogli kupować figurki zwierząt i ludzi, z drewna i z gliny. Bardziej wojowniczo nastawieni mieli okazję do kupienia uzbrojenia czyli rycerskich hełmów ze stali, mieczy, kolczug, łuków ze strzałami i dzid.

Grała przy tym muzyka choć wcale nie kurpiowska ani wikingowska tylko łupanka w stylu disco. Ale i to dobre, bo kupujący rytmicznie podrygiwali.

I wszystko było by cudnie, zostalibyśmy do zmagań rycerskich by kibicować naszym przeciwko zbójom zza Bałtyku gdyby nie jedno ale… W tej części rynku gdzie rycerze przyjezdni rozbili namioty i ostrzyli swe miecze słychać było jedno znane i na Kurpiach słowo, które gęsto padało z ust Wikingów: KURWA. Zastępowało to słowo znak zapytanie, wykrzyknik i okrzyk radości. A nas wypłoszyło z rynku. Podejrzewaliśmy bowiem, że w ferworze walki to słowo będzie tylko przecinkiem rozdzielającym i inne rycerskie zapewne równie ordynarne zawołania.
Kupiliśmy co trzeba i wróciliśmy do swojej wsi.

A u nas na narożnikach pól zieleniących się żytem wyrosły kopczyki przypominające torty i umajone różnymi kwiatami. W tę sobotę bowiem święcono w naszej gminie pola. Ten wywodzący się z czasów pogańskich obyczaj  przetrwał i został zaakceptowany czy raczej zaanektowany przez kościół. Ksiądz proboszcz w towarzystwie sołtysa (naszego sąsiada i przyjaciela, od którego kupiliśmy te nasze dwa hektary majątku) objeżdżał wszystkie sąsiadujące z nami wsie, „torciki” polne i kapliczki były błogosławione, a w świetlicach odbywały się msze. Na koniec u sołtysa w towarzystwie paru sąsiadów podjęto proboszcza kurpiowskim poczęstunkiem.

I o plony już nie musimy się martwić. Na pewno będą dobre.

A wieczorem w naszej wsi ( a właściwie tuż za moim płotem i tym razem z naszym czynnym udziałem) odbyły się piękne urodziny pewnego filmowego Grigorija. No tego, wiecie, z „Czterech pancernych”. Nie powiem ile skończył lat ale sami możecie policzyć ile ich minęło od premiery. Gości było huk, jedzenie wspaniałe i do tego było gruzińskie wino nazwane Grigorij i ozdobione pięknym rysowanym portretem mojego sąsiada z czasów jego młodości.

I mimo może lekkiego nadużycia tegoż trunku słów znanych Wikingom Kurpie i Kurpianki nie usłyszeli. Tylko piękne toasty i śpiewy.