Świąteczny obyczaj ciekawy jest nadzwyczaj

Przed poprzednimi świętami przytoczyłem tu fragment świetnej książki Krystyny Bockenheim „Przy polskim stole”. Dziś znowu wesprę się cudzym tekstem. Tym razem będzie to arcyciekawy fragment książki prof. Anny Zadrożyńskiej „Świętowania polskie”. Warto przeczytać. Znalazłem w tej lekturze sporo przyjemności:

„Wielkanoc wyznaczają słońce i księżyc, podobnie jak przed wiekami ustalały termin hebrajskiego święta Pesach. O krakowskich zwyczajach tego świętowania pisał Kolberg (t. 5): ?W niedzielę rano, zanim pójdą do kościoła, czasami przed resurekcją jeszcze, siada gospodarz za stołem, a wyłożywszy święcone na stół, obdziela niem rodzinę. Naprzód piją gorzałkę, potem jedzą chleb z masłem, w końcu jaja i mięsiwo – kosteczki zaś po mięsie święconem zakopują w polu, żeby im krety i myszy pola tego nie psuły. W dzień wielkanocny raz tylko palą w piecu lub na kominie, a to aby ugotować obiad, złożony powszechnie z barszczu na szynkowej wodzie (po szynce pozostałej), z kaszy tajonej lub klusków palonych, a szczególnie z makaronu z jakiejkolwiek, choćby najgrubszej, zrobionego mąki.” Na ogół jednak do wielkanocnej uczty zasiadano po powrocie z rezurekcji i zasiadała do niej tylko rodzina, niekiedy też krewni, rzadziej przyjaciele. Wszystkich częstowano święconym jajkiem, podzielonym na części. Każdy brał tylko jedną cząstkę jaja, a jedząc składano sobie życzenia wszelkiej pomyślności, „aby w zdrowiu i pomyślności dozwolił Bóg doczekać następnej Wielkanocy”.

Prawdziwe życie towarzyskie rozpoczynało się w drugi dzień świąt. Od tego dnia już woda przede wszystkim dominowała w zwyczajach, w rytuałach, we wróżbach. Od wielkanocnego poniedziałku zaczynało się powszechne polewanie. Chłopaki, parobcy i zupełnie dorośli mężczyźni od rana do wieczora wylewali wiadra wody na dziewczyny, baby i kobiety, które w polu ich czatowania się znalazły. Najlepszym jednak celem, jak uważano, były niezamężne panny, które aczkolwiek przeciwko takim kąpielom wrzaskliwie protestowały, to przecież gdyby je w oblewaniu pominięto, uważałyby się za nieatrakcyjne, brzydkie, zapomniane, nawet obrażone. Dzień ten dość często zwano też dniem świętego Lejka, oblewanką albo polewanką.

W miastach czy dworach, siedzibach dystyngowanych kawalerów i wymuskanych panien, oblewankowe swawole miały nieco subtelniejszy przebieg: „Amanci dystyngowani – pisał ksiądz Kitowicz (Opis obyczajów…) – chcąc tę ceremonię odprawić na amantkach swoich bez ich przykrości, oblewali je lekko różaną lub inną pachnącą wodą po ręce, a najwięcej po gorsie, małą jaką sikawką albo flaszeczką.” Ale najczęściej tak po wsiach, jak w miastach „młodzież obojej płci – twierdzi ksiądz Kitowicz – czatowała z sikawkami i garnkami na przechodzących…”

Często w literaturze etnograficznej i pamiętnikach spotkać można nazwanie śmigusem-dyngusem wielkanocnego poniedziałku. Wyróżnić jednak trzeba dyngowanie od śmigusa. Oto XV-wiecznych materiałach synodu diececji poznańskiej znajduje się wskazanie (cyt. za Ł. Gołębiowskim, Lud polski…): „Zabraniajcie, aby w drugie i trzecie święto wielkanocne mężczyźni kobiet, a kobiety mężczyzn nie ważyli się napastować o jaja i inne podarki, co pospolicie się nazywa dyngować, ani do wody ciągnąć.” A więc owo dyngowanie, potem w dyngus przemienione, znaczyło tyle, co wykupywanie się czy branie okupu. Natomiast skąpstwo w tej materii spotykało się z karą w postaci przymusowej kąpieli. Ten ślad dyngusu-wykupu zachował się w niektórych ludowych przyśpiewkach (np. spotykanych na Pomorzu).

Śmigus zaś w dawnej polszczyźnie oznaczał uderzanie gałęziami, rózgami albo palmą. Dawniej w wielkanocny poniedziałek na wsiach był zwyczaj smagania się jałowcowymi gałęziami, ciernistymi łodygami, wierzbowymi albo brzozowymi witkami. Najczęściej smagano nimi dziewczyny, i to dopóty, dopóki panna nie złożyła okupu. Z czasem te zwyczaje (związane przecież jakoś z magią) połączyły się w jeden, śmigusem-dyngusem zwanym.

Ale w tenże drugi dzień świętowania, w Krakowskiem, znano inny ciekawy, choć może tylko regionalny obyczaj. Oto wiejscy chłopcy obnosili po wsi drewnianego baranka umajonego choiną i bukszpanem. Baranka chowano w skrzynce na kółkach, na której dyszlu stał drewniany tracz. Ciągnąc wózek, wprawiali w ruch jego kółka, a te poruszały tracza, który poruszał się tak, jakby ciął deski piłą. I baranek, i wózek bywały obwieszane dzwonkami, a chłopaki śpiewali pieśni o narodzeniu i śmierci Pana. Czasami, gdy zapraszano ich do domów, odgrywali dziwaczne widowiska, podobne do jasełek, może do szopek, tylko było w nich bardzo wiele wiosennych symboli.

W trzeci dzień świąt – dawniej Wielkanoc świętowano dłużej – w Krakowie, na prawym brzegu Wisły celebrowano rękawkę. Przy mogile Krakusa na wzgórzu krzemienieckim zbierał się lud ubogi. Kto z mieszczan mógł, przynosił tam jedzenie i rozdawał biedakom. Wieść niesie, że w bardzo dawnych czasach na tym wzgórzu wyprawiano na wiosnę zaduszkowe uczty. Wtedy też jedzenie nie tylko rozdawano ubogim, ale także pozostawiano, jak powiadano, dla dusz zmarłych. I tam także pisanki były niezbędne. W drugiej połowie XIX wieku rękawka („na grób wodza […] tysiące rąk – pisał Kolberg o mogile Krakusa – znosiło po garstce ziemi z różnych części krainy, czem kto mógł, i w rękawach od sukni czy koszul związanych”) była już tylko wspomnieniem dawne?go wiosennego obyczaju czy może obrzędu. Towarzyszyły mu jeszcze zabawy i konkursy, w których nagrodą bywały łakocie, owoce i jaja przechwytywane w locie, a rzucane przez ofiarodawców.”

Pięknie rodacy świętują.