Nie ma balu Panie Lulku

Od wielu dni blog, chce czy nie, żyje wiedeńskim balem. Pan Lulek napisał o nim wiele, a jeszcze więcej zapewne napisze po balu. Tymczasem my czyli adamczewscy.pl właśnie z Wiednia wróciliśmy nie czekając na owo wielkie towarzyskie wydarzenie. Decyzję podjęliśmy po przeczytaniu w wiedeńskich tabloidach, że bal otworzy Królowa Striptease’u ale bez swego popisowego numeru czyli cały czas będzie w sukni.

Nie było więc po co przedłużać pobytu. Wróciliśmy więc by jak najszybciej zdać Wam sprawozdanie i zachęcić w ten sposób do wiedeńskiej odsieczy.

Po siedmiu godzinach podróży (myślę, że i Jan Sobieski dłużej nie jechał) o szóstej rano znaleźliśmy się na SudBanhoff. Luksusową podwodą marki VW przewiezieni zostaliśmy do centrum miasta i to właśnie w okolice Opery. To miejsce zlotu europejskiej śmietanki było wprawdzie jeszcze zamknięte ale – prawdę rzekłszy ku naszemu zdumieniu – kawiarnie były już czynne. W Cafe Schwarzenberg cała załoga była przygotowana na podjęcie gości z Warszawy. I nie tylko. W parę minut lokal zapełnił się wiedeńczykami, którzy przyszli tu po prostu na śniadanie. I najświeższe wydania gazet. Jedząc kajzerki, maślane rogaliki oraz bułeczki z masłem i dowolnie wybranym dżemem podglądaliśmy czy na którymś ze stolików pojawi się słynne w Polsce jajko po wiedeńsku. I nic. Pustka. Jedyne jajko było na naszym stole, a było to zwykłe jajko na miękko.

Wiedeńczycy nie znają potrawy zwanej „jajko po wiedeńsku”. Nawiasem mówiąc takie same rezultaty przyniosły poszukiwania fasolki po bretońsku w Bretanii i śledzia po japońsku w Tokio.

Takie śniadanie z kawą ( wybraną spośród 15 rodzajów) lub herbatą kosztuje około 5 euro. Pożywieni i ożywieni ruszyliśmy do hotelu gdzie zostawiliśmy bagaż i wybraliśmy się na pierwszy spacer po Wiedniu. Tu katedra św. Szczepana, tam pomnik odpędzający dżumę, obok słynny sklep Juliusa Meinla. Tu ugrzęźliśmy na dłużej. Na dwu piętrach nagromadzenie towarów spożywczych z naszej ukochanej Italii robi wrażenie. Kupiliśmy tylko to czego nie ma w Warszawie czyli kilka paczek polenty, topinambur, butelkę bailoni ( to dla dziecka).

Przerwa na kawę z pączkiem i krótki odpoczynek. Kawa w porządku – pączek straszny. Zwłaszcza jeśli pamięta się delikatne, aromatyczne i elastyczne pączki warszawskie. Ten był ciężki i pachniał tłuszczem. Była to niedokończona symfonia.

To muzyczne porównanie uznacie za usprawiedliwione gdy ujawnimy główny cel podróży. Byliśmy zaproszeni prze wrocławską Agencję Pro Musica, która objeżdża Europę z grupą artystów i spektaklem Giuseppe Verdi – Gala. W Wiedniu orkiestra, chór i soliści wystąpili w Stadthalle przed prawie dwutysięczną publicznością. Początek koncertu nie wróżył sukcesu. Okrojona przez skąpego austriackiego impresario orkiestra wydawała się onieśmielona i wielką halą i liczbą słuchaczy. Z każdą minutą jednak uwertura z „Nabucco” brzmiała coraz mocniej, dyrygent wyglądał coraz pewniej a publiczność wydawała się coraz bardziej zachwycona. A jeszcze gdy bas-baryton Jarek Zawartko brawurowo zaśpiewał arię z Trubadura, a po nim pojawił się chór było już pewne, że publiczność jest z nami. Pod koniec pierwszej części śpiewała nasza ulubiona sopranistka Monika Michaliszyn. Aria Violetty z Traviaty wprawiła salę w zachwyt. Oklaskom nie było wprost końca.

MonikaM.DSCN0491.JPG

A skoro mowa o końcu to przyznać trzeba, że młodziutki i chłopięco wyglądający dyrygent Wojciech Rodek ma wyczucie sali. Dowcipnie dialogował z widzami a na bis zaprezentował utwory Straussa, które wykonywała orkiestra a śpiewała widownia.

Jeśli idzie o sztukę to mieliśmy jeszcze wspaniałe spotkanie z Durerem, Rubensem, Memlingiem, Breughlem. Już oczywiście wiecie, że parę godzin spędziliśmy w galerii malarstwa Muzeum Historii Sztuki. Wyszliśmy oszołomieni.

LunchWiede__DSCN0534.JPG

Skromny obiad zjedliśmy w Cafe Mozart. Jest tego faktu dokumentacja fotograficzna.

TafelspitzDSCN0532.JPG

Tafelspitz, któremu towarzyszyły dwa rodzaje sosów, kostka wołowa z tukiem, kartofelki zasmażane z cebulką i odrobina szpinaku jest daniem wyróżniającym kuchnię wiedeńską spośród wszystkich innych. Wiedeńskie kiełbaski są przy tym kompletnym banałem. Choć to banał przepyszny.

Wienerwurst.jpg

Kolację, która trwała aż do odjazdu pociągu (ekspress Chopin – też pięknie brzmiąca nazwa) odbyliśmy w gasthausie, do którego Austriacy pędzą ze wszystkich landów. I nie ma tam żadnych turystów. Tylko my – ponieważ zaprowadził nas tam właśnie paOLOre, stary (młody jednak) wiedeński bywalec. W towarzystwie jego przyjaciół – malarza Adama, właścicielki polskiej księgarni Zosi, reżysera oper Piotra i konstruktora modeli Marka zjedliśmy m.in. zupę z wątrobianym knedlem wielkości jabłka (przepyszne i delikatne), faszerowaną paprykę, kotlety mielone i panierowane z roszponką w oleju słonecznikowym i parę innych równie wspaniałych wiedeńskich dań popijanych obficie czeskim piwem.

Teraz już całkiem zrozumiałe jest dla wszystkich, że czekanie na bal w Operze nie miało już sensu.