Szatański napój
W ciągu dnia wypijam od pięciu do dziesięciu filiżanek kawy. To prawda, że są to małe filiżanki. Ale za to kawa mocna. Gdy jestem we Włoszech, wypijam tych filiżanek nawet więcej. Ale aromatycznego, smolistego płynu jest w nich znacznie mniej. Prawdę mówiąc, tylko we Włoszech espresso ma właściwy smak i zapach. I to popijane lodowatą wodą, podawaną
w osobnej szklaneczce.
A wszystko zawdzięczamy etiopskiemu pastuchowi kóz o imieniu Kaldi. A właściwie jego spostrzegawczości. Opowiem o tym nieco dalej. Tymczasem był rok 858. Żucie kawy rozpowszechniało się niemal na wszystkie plemiona etiopskich pasterzy.
Po kilkudziesięciu latach kawę znał cały Bliski Wschód. Potem dotarła ona do Europy i na pozostałe kontynenty. Uprawa krzewów kawowych była zaczątkiem wielu fortun i przyczyną równie wielu klęsk finansowych. Przelano mnóstwo krwi, zdobywając sadzonki i przewożąc je przez morza oraz oceany. Rozsmakowali się w niej arabscy szejkowie, europejscy królowie,
a nawet sam papież. Ten ostatni spowodował, że kawa przestała być napojem szatańskim i wyklinanym z ambon.
Najgłośniejszymi miłośnikami napoju przed laty byli Beethoven, Casanova (który podobno uciekając z więzienia przy placu więtego Marka
w Wenecji, zatrzymał się na filiżankę kawy w czynnej do dziś Cafe Florian mieszczącej się vis ? vis kazamatów inkwizycji) i Balzac. Ten ostatni, pisząc swe niezliczone powieści, jadł tylko jajka na twardo, popijając je litrami kawy. Prawdziwy posiłek zjadał dopiero wtedy, kiedy postawił kropkę po ostatnim zdaniu nowego dzieła.
Historia czerwonych kulek z etiopskich krzewów jest fascynująca i pełna nieoczekiwanych i sensacyjnych zwrotów akcji. Wróćmy więc do Etiopczyka Kaldiego i jego stada. Po całych dniach wędrówki po niemal martwych górach, gdzie na jałowej ziemi poza ostami i krzewami niewiele rosło,
a kozy mało przecież wybredne z trudem znajdowały pożywienie, mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Przeszkadzały mu własne kozy. Całymi nocami beczały głośno, skakały, przepychały się i baraszkowały. Wyglądało na to, że mimo całego dnia marszu zwierzęta wcale nie czują się zmęczone.
Bliski obłędu pasterz zaczął uważnie przyglądać się stadu. Szybko spostrzegł, że obok zagrody rosną krzaki, których owoce niewielkie, podłużne, zielone kulki kozy zjadają niezwykle chętnie. Po takiej kolacji w zwierzęta wstępuje nowy duch. Widać, jak mija zmęczenie, a podekscytowane stado gotowe jest do dalszego marszu. Spróbował więc i on tajemniczych ziarenek. I rzeczywiście senność minęła.
Kolejny przypadek sprawił, że ten sam pasterz przestał żuć surowe ziarna kawowe. Iskra z ogniska podpaliła krzewy i pożar szybko się rozprzestrzenił. Zapach palonych ziaren był tak apetyczny, że od tej pory, zanim wziął kawę do ust, przypalał ją na kamieniach.
Dalej wszystko już było proste. Kawa ziarna do żucia i zalewane zimną, a potem gorącą wodą rozprzestrzeniła się po całym Bliskim Wschodzie. Wprawdzie duchowni muzułmańscy usiłowali zwalczać ów szatański jak mówili napój, ale nie znaleli w Koranie wsparcia dla swojego przedsięwzięcia. Nie wprowadzili więc zakazu spożywania napoju na szczęście dla dzisiejszych miłośników espresso.
Wiele lat póniej podobne niepokoje przeżywali chrześcijanie. Nie dość, że kawę przywożono z krajów muzułmańskich, co już budziło pewne podejrzenia, to jeszcze jej ciemna barwa kojarzyła się z mrokiem piekieł. Dopiero opinia papieża, który wielce rozsmakował się w tym ożywczym płynie, pozwoliła kupcom odetchnąć, a amatorom kawy pić ją bez grzechu. Prawdę mówiąc, na ten temat zabrało głos aż dwu papieży. Najpierw Klemens VIII, zasiadający na Piotrowym tronie w XVI wieku, ogłosił kawę napojem dobroczynnym dla chrześcijan. Póniej Benedykt XIV, dzierżący pastorał biskupa Rzymu w połowie XVIII stulecia, nakazał wybudować w swoim ogrodzie kawiarnię jako miejsce rozmyślań i podejmowania dostojnych gości. To wystarczyło. Kawa legalnie wchodziła na królewskie dwory.
Do Europy kawa dotarła dwiema drogami. O pierwszej sporo wiemy: w łupach zdobytych na Turkach pod Wiedniem przez Jana III Sobieskiego znalazło się kilka worków kawy. Przejął je nasz rodak pan Kulczycki. I nie zmarnował. Otworzył pierwszą kawiarnię.
Druga droga prowadziła przez Amsterdam. Żydzi portugalscy i hiszpańscy, prześladowani w krajach urodzenia, znaleli w Holandii bezpieczną przystań. Nigdzie indziej w Europie nie zaoferowano im tak dobrych warunków życia jak w Zjednoczonych Prowincjach Niderlandów. Osiedlali się głównie w Amsterdamie, gdzie dzięki swym międzynarodowym koneksjom i znajomościom stali się atrakcyjnymi partnerami na giełdzie. Szybko wchodzili więc w spółki z Holendrami, a co bardziej rzutcy zakładali własne firmy i często przejmowali kontrolę nad handlem różnymi towarami*.
Giełda amsterdamska pierwsza w świecie giełda towarowa o takim znaczeniu była miejscem krzyżowania się interesów, szybkich efektownych karier, bogacenia się, ale i gwałtownych upadków. Walka o pieniądze zawsze wzbudzała żywe namiętności i nierzadko pchała do zbrodni. Tak było i w przypadku wprowadzania kawy na holenderski, a co za tym idzie europejski rynek.
Od 1663 roku Holendrzy kupowali kawę w Jemenie, a potem i w innych krajach Bliskiego Wschodu. Bezskutecznie jednak starali się o ziarno, które nadawałoby się do posadzenia. We wszystkich arabskich portach, a zwłaszcza w Mokce, strażnicy celni pilnowali, by każde ziarno kawy wysyłanej do Europy było sparzone wrzątkiem, co uniemożliwiało wyhodowanie zeń drzewka. W końcu jednak sprytnym żeglarzom amsterdamskim udało się wykraść świeże ziarno, przewieć je do ojczyzny i w tamtejszym ogrodzie botanicznym wyhodować drzewka. Kosztowało to wiele złota i parę istnień ludzkich. Ale w Amsterdamie można było obejrzeć roślinę, która przysporzyła bogactwa wielu ludziom, a i wzbogaciła Holandię. A było to w 1616 roku. W połowie XVIII wieku Holendrzy wywieli sadzonki drzew kawowych na podbitą przez siebie Jawę, gdzie założono pierwsze plantacje. I to był koniec arabskiej dominacji na kawowym rynku, a jednocześnie początek holenderskiej prosperity w tej dziedzinie.
Niemal równo sto lat po Holendrach dostąpili kawowego szczęścia Francuzi. W 1713 roku otrzymali w podarunku od amsterdamczyków kawowe sadzonki. Nie był to dar całkiem bezinteresowny. Holendrzy przerwali
w ten sposób rozlew kupieckiej krwi, podpisując traktat pokojowy z Ludwikiem XIV. Król posadził rośliny w swoim ogrodzie i oczywiście zaczął przemyśliwać nad tym, gdzie też na terenach rozległego imperium kawa będzie się najlepiej czuła.
Po siedmiu latach miejsce takie znaleziono. Wyspa nazywała się Martynika. Ludwik XIV, wysyłając tam młodziutkiego, zaledwie dwudziestotrzyletniego kapitana piechoty Gabriela de Clieu, obdarował go dwoma sadzonkami i ciężkim obowiązkiem założenia plantacji. Żegnając kawalera de Clieu, król nakazał mu strzec drzewek jak oka w głowie.
W 1720 roku na pokładzie królewskiego okrętu Dromader wychodzącego z portu Rochefort znalazły się więc dwa królewskie drzewka. Umieszczono je pod szkłem, by uchronić od szkodliwego wpływu morskiej wody. Każdą noc sadzonki spędzały w kapitańskiej kajucie. Kawaler de Clieu nie dowierzał swej załodze. Zwłaszcza gdy pod koniec rejsu najpierw z trudem odparto atak piratów, a potem, ratując się przed straszliwym sztormem, zrzucono zbędny balast, co pozbawiło okręt znacznej części pitnej wody. Od tej pory ten życiodajny płyn racjonowano. Rejs zaś przedłużał się z powodu braku wiatru. W końcu okręt utknął na mielinie w pobliżu Antyli. Kapitan de Clieu zmniejszył marynarzom racje wody, co niemal doprowadziło do buntu (załodze wybito dosłownie z głowy te pomysły, batożąc do krwi paru majtków), ale dbał o sadzonki, jak król mu przykazał.
Wreszcie okręt przybił do portu Saint Pierre na Martynice. Na szczęście dla kawalera de Clieu oraz Francji jedno drzewko przetrwało podróż. Po półtora roku zebrano pierwszy kilogram czerwonych kawowych kulek, po czym ziarno rozdano mieszkańcom wyspy. Jako że roślina znalazła tu wymarzone warunki klimatyczne, wkrótce pierwsze plantacje zaczęły przynosić zyski. Moda na hodowanie kawy przeniosła się także na sąsiadującą Gwadelupę, San Domingo i resztę Antyli. A stąd był już tylko krok do Brazylii.
Jeszcze nie raz z powodu kawy popłynęła krew. Przez cały wiek XVIII i znaczną część XIX na plantacjach kawy na Jamajce, Haiti, Martynice
i w Brazylii wybuchały bunty niewolników. Były one brutalnie tłumione. Koniunktura na kawowym rynku rosła i właściciele plantacji, kupcy i armatorzy nie mogli pozwolić na zmniejszenie swoich zysków. A krew czarnych niewolników kosztowała tak niewiele.
Amatorzy kawy zaś nie dawali się niczym zwieść. Kiedy w czasach napoleońskich z powodu zarządzonej przez cesarza blokady kontynentalnej kawa przestała docierać do Francji, próbowano ją zastąpić cykorią. Korzenie cykorii prażono, mielono i sporządzano z nich napar. Napój ten gościł zresztą na co dzień w domach Francuzów już od czasów rewolucji. Niestety, różnił się od kawy głównie tym, że nie zawierał kofeiny, nie posiadał więc właściwości podniecających. Z tego powodu żaden szanujący się Francuz nie mógł go pokochać. No, może z wyjątkiem pana Alphonsa Leroux
z miasteczka Orchies w Bretanii, który w 1858 roku założył fabrykę cykorii.
O dziwo, jego firma przetrwała do dzisiejszych czasów i choć minęły czasy jej prosperity, wciąż produkuje rocznie 35 tysięcy ton prażonej cykorii.
A jest to niemal połowa światowej produkcji tego specjału.
Nic jednak nie może zastąpić czarnego jak smoła, gorącego jak piekło
i słodkiego jak miłość płynu zwanego dziś espresso.