Gdzie stoi samochwała?

Gdybym nie był samochwałą to bym nie prowadził tego blogu. A tak to ja mam przed kim się chwalić, a moi blogowi Przyjaciele mają okazję do wykazania się szlachetnością (wówczas też chwalą) lub oreagowania domowych czy pracowych stresów (wówczas ganią, polemizują, krytykują). I ja to też rozumiem.

Okazało się po roku tej wspólnej działalności, że przyjaźń wirtualna może zamienić się w zażyłość całkiem realną. Wszyscy byliście świadkami Zjazdu w Kórniku.

No to bez lęku lecimy dalej. Niedawno relacjonowałem nasze domowe zakupy imieninowe i obiad w Centrum Wina. Opisałem m.in. zupę pomarańczowo-pomidorową, która tam nosiła nazwę cappuccino. Pamięć smaku tej zupy nie dawała mi spokoju i wreszcie w niedzielę postanowiłem ją ugotować. Na obiad przyszła nasza szkocka kuzynka (wuj Korzeniowski w czasie wojny wylądował w Szkocji, gdzie zakończył służbę wojskową jako pułkownik, żonaty z miejscową pięknością i posiadacz córki), kierująca Instytutem Anglistyki na UW i lubiąca kulinarne eksperymenty. Aby zmniejszyć ryzyko wpadki na przekąskę podaliśmy fenku z gruszką i gorgonzolą, na drugie patriotycznie polskie pieczone kurczę faszerowane, no i ów afrykański eksperyment czyli zupę z pomarańczy.

Przepisu nie znałem, bo w Centrum Wina nie dopadłem Josepha z Botswany czyli szefa kuchni. Po konsultacji smakowej z Basią zrobiłem to tak: najpierw bulion z kości wołowych. Niezbyt intensywny, by nie zabił smaku owoców. Płynu było niecałe pół litra. Do garnka z bulionem wkroiłem dwa duże pomidory (wraz ze skórką, bo na koniec przewidziałem miksowanie i odcedzanie zupy) i wielką pomarańcz. Owoc obrałem z wierzchniej skórki dokładnie lecz biały miąższ znajdujący się pod spodem zrywałem tak by resztki pozostały dla zwiększenia aromatu i pewnej delikatnej goryczki. Gdy zupa zagotowała się wyłączyłem grzanie i zająłem się dokładnym miksowaniem. Powstał krem – niezbyt gęsty – w kolorze intensywnej pomarańczy. W zapachu przebijały też pomidory. Kilkukrotnie dosypywałem po odrobinie soli i cukru. Gdy uznałem, że zupa już ma smak niemal idealny dodałem troszkę świeżo zmielonego czarnego pieprzu. I tyle.

Obydwoje uznaliśmy, że udało się odtworzyć zapamiętany smak cappuccino podanej przez Josepha Seeletso. I ja podając filiżankę zupy na stół brzegi naczynia posypałem cynamonem a na powierzchni usadziłem pagórek pianki z mleka.
Nie będę opisywał reakcji bo są granice samochwalstwa, których nawet ja nie przekroczę. Kto chce niech zapyta Anieli (tak ma na imię nasz niedzielny gość).

W zaaferowaniu zapomniałem o fotografii. Zrobię zdjęcie zupie przy kolejnej okazji. Dziś zaś aby zilustrować ten tekst pokażę filiżanki, które dostałem od Ludwika Stommy na pamiątkę po jego Rodzicach. To ocalała część serwisu ze słynnej rosyjskiej fabryki porcelany – Kuzniecow. Czasem filiżanek tych używamy ale ze strachem. Są tak kruche… A czy piękne – zobaczcie sami.

DSCN0509.jpg