Świat się zmienia

Koniec roku tuż, tuż. Ludzie młodzi myślą więc czym by tu zaskoczyć świat w roku następnym. A młody jest ten kto się nim czuje. Prawda Panie Lulku? No więc i my (czyli adamczewscy.pl) postanowiliśmy zmienić to i owo.

Odbyliśmy więc – jak to bywa w naszym pięknym kraju – zebranie. No nie, nie we dwoje lecz w nieco większym gronie. Oprócz naszego dwuosobowego zespołu autorskiego był wydawca ze swoją prawą (reformatorską i dynamiczną) ręką a także nasza agentka czyli osoba trzeźwo myśląca o pieniądzach (i naszych, i swoich).

Ustaliliśmy plan wydawniczy na przyszły rok. Wyjdą trzy nowe książki kulinarne (jedna już bardzo zaawansowana, druga w fazie zbierania materiałów a trzecia dopiero w fazie początkowej czyli wymyślony i zaakceptowany temat) i jeden… romans. Rzecz oczywiście będzie miała i swoje kuchenne odniesienia ale sprawy miłosne na pierwszym planie. Okazało się, że Basia od dawna marzyła o takiej książce i po cichu sporo już napisała. Mam nadzieję, że bohaterowie są nierozpoznawalni, bo w innym przypadku moglibyśmy potracić bliższych i dalszych znajomych.

Wspomniałem już parę dni temu, indagowany przez Pana Lulka, że w planach mamy także płyty DVD. Będzie się działo – jak mawia Jerzy Owsiak.

Prawdziwą rewolucję przeżyje też nasza witryna. Ma ona stanowić połączeni blogu i witryny poradniczej. Będziemy mogli stale komunikować się z odbiorcami, odpowiadać na pytania, gawędzić z nimi przy stoliku (wirtualnym), polecać nowości z rynku spożywczego i sprzętowego oraz podrzucać im prezenty w postaci książeczek internetowych, które sami sobie na domowych drukarkach można wydrukować. Pierwsze jaskółki (prezenty) zapowiadam tuż przed świętami Bożego Narodzenia.

Takie plany należy uczcić odpowiednim obiadem. Wybrałem się więc do delikatesów Piotr i Paweł. Po pierwsze – ze względu na tę nazwę, a po drugie – ponieważ ta sieć ma doskonałe zaopatrzenie w sery, ryby, mięsa, piwa i inne smakołyki niezbędne w każdej kuchni. Prawdę mówiąc stale kupuję tu lub w BOMI. Jest tych placówek w Warszawie sporo i jak dotąd nigdy nie wyszedłem z nich z pustymi rękami.

Tak było i tym razem. Wiedziałem, że chcę zrobić rybę. Ale jaką?… Rozwiązanie zagadki nastąpiło natychmiast. W dziale rybnym na górce lodu leżały dwie wielkie czerwone ryby z tabliczką: „Juliusz-99,99zł kg”. Ekspedientka nic nie wiedziała o owym Juliuszu – ani skąd on, ani czyj to krewniak. Tak na oko przypominał barwenę ale był znacznie większy. Kupiłem więc owego „czerwoniaka” i parę surowych krewetek na dodatek.

ryba7.jpg

W sklepie pod domem dobrałem do tego butelkę białego Chateauneuf-du-Pape i ruszyłem do kuchni. Zanim zabrałem się do skrobania i patroszenia ryby przejrzałem mądre książki i znalazłem obrazek owego Juliusza – okazało się, że to karmazyn atlantycki. Przeczytałem, że charakteryzuje się on białym, zwartym i smacznym mięsem i jest szczególnie poszukiwaną, cenioną rybą konsumpcyjną. Ucieszyłem się więc, że udało mi się zawrzeć znajomość z takim cenionym gatunkiem i ruszyłem do roboty. Szybko zrozumiałem dlaczego owe karmazyny występują najczęściej w postaci filetów. Oskrobanie (mimo dobrych narzędzi kupionych we Włoszech) grubych łusek nie było sprawą prostą. Zwłaszcza, że ryba uzbrojona jest w potężne i ostre kolce. Świadectwem walki są poje paluchy boleśnie pokaleczone. Wreszcie udało się – wypatroszony, oskrobany i dokładnie umyty karmazyn trafił do brytfanny. Okazało się, że jest tak duży, że całkowicie wystaje mu łeb. Większej (jednorazowej) brytfanny nie miałem. Stracił więc karmazyn na urodzie ale bez głowy zmieścił się choć też z trudem.

ryba.jpg

Jako miłośnik potraw prostych i tym razem nie kombinowałem nadmiernie. Ryba została posolona (sól morska zeskrobana ze skał przez Sławka czyli blogowego paryskiego delegata)z zewnątrz i wewnątrz, posypana świeżo zmielonym pieprzem i przeciśniętym przez praskę czosnkiem. Do brzucha oprócz czosnku wepchnąłem sporą gałązkę rozmarynu. Dno brytfanny i wierzch ryby polałem oliwą hiszpańską o pięknym imieniu Carmen. Moim zdaniem do ryby mającej na imię Juliusz nic innego nie pasowałoby. A owa Carmen na etykietce ma napis: intenso. I rzeczywiście charakteryzuje się bardzo mocnym aromatem i silnym, ostrym smakiem.

Ryba spędziła w piekarniku dwadzieścia minut pod przykryciem i kolejne dziesięć – bez. Temperatura – 200 st C.
Przez ten czas wino zdążyło schłodzić się do 16 stopni i można było siadać do stołu. Jestem pewien, że projekty na przyszły rok wypalą tak jak udany był ten obiad.

Dodać muszę, że karmazyn tej wielkości na dwoje to porcja nieco za duża. Ale na drugi dzień na zimno i z majonezem jest on równie dobry.