Wojskowa biesiada
Znalazłem stare zeszyty z czasów tzw. Studium Wojskowego. Ci którzy studiowali w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wiedzą co to za monstrum. Studium Wojskowe przy UW kształciło militarnie zbieraninę ze Szkoły Teatralnej, ASP i Uniwerku. Na moim roku i w mojej kompanii byli m.in. Marek i Wacek – słynny duet pianistów, Marcin Król – obecnie filozof i dziekan, Andrzej Zaorski – aktor i paru innych teraz wybitnych panów. Ale wówczas nie były to wielkie postaci lecz wielcy prześmiewcy i – jak dziś mówią jajcarze.
Wśród wspomnianych notatek znalazłem też fragmenty wspomnień oficera, które wtedy czytaliśmy dla rozrywki.
Każdy kto służył w wojsku wie, że kuchnia wojskowa charakteryzuje się wyjątkową prostotą, by nie rzec – przaśnością. Razowiec, śledzie, kasza – były przez lata podstawowymi daniami kuchni zmilitaryzowanej. Były jednak i inne dania niedostępne zwykłym oficerom, że o szeregowcach już nie wspomnę. Oto jak historyk wojskowości, emerytowany generał, opisuje te nieznane większości kulinarne rozkosze służby z czasów PRL: ” Marszałek [ Rokossowski – przyp. P.Ad.] zajął trzy pokoje na dole, ja z Kłykowem dwa pokoje na górze. Ale śniadania, obiady i kolacje jadaliśmy razem.
Personel obsługujący nas składał się z pięciu osób: kucharki, dwóch kelnerek, sprzątaczki i lekarza. Wszystkie panie (sprzątaczka również) były żonami oficerów, jako element najpewniejszy. Lekarz, oczywiście wojskowy, pilnował, żeby marszałka nie otruto, próbował każdego dnia w drodze z kuchni do stołowego pokoju; skoro nie padł – wnoszono je na stół. Jak u faraona Egiptu na pisanym przez Prusa śniadaniu. ”
Po śniadaniu generalicja i oficerowie udawali się na poligon. Tam zaś stały trzy namioty: ” Jeden dla gości zagranicznych, gdzie na stołach piętrzyły się kanapki z kawiorem, łososiem i wszelaką wędliną, kawa herbata i różnego rodzaju napoje orzeźwiające – wszystko oczywiście bezpłatnie; drugi dla radzieckich generałów, podobnie zaopatrzony lecz za pieniądze; trzeci – dla tłumu oficerów, już bez kawioru i łososia, gdzie tłok panował taki, że niewielu docierało do bufetu.”
Jak sądzę, drodzy Czytelnicy, większość z nas nie dopchała by się do bufetu na tym radzieckim poligonie pod Lwowem. Raczej cieszmy się, że nas tam nie było. Zróbmy więc sobie najlepszą z militarnych potraw – grochówkę!
A kto nie potrafi może skorzystać z mnożących się jak grzyby po deszczu przydrożnych jadłodajni pod namiotami obwieszczających kierowcom: ZAPRASZAMY NA WOJSKOWĄ GROCHÓWKĘ! A pierwszy taki lokal powstał przed laty za Wyszkowem w drodze do Ostrowi Mazowieckiej. I zaprasza do dziś!
Komentarze
Z racji pracy zawodowej w instytucjach wojskowych, z grochówką z kuchni polowej spotykałam się ustawicznie. Stała się zupą okazjonalną, popularną, lubianą i żadna impreza wojskowo – cywilna nie mogła się bez niej obejść, bo cywile się obrażali, jeżeli wojsko nie dało grochówki. A z jedzeniem w jednostkach było tak samo, jak z jedzeniem w domu – wszystko zależało od ludzi. Bywały jednostki, w których kadra wolała jadać w kantynie zamiast w kasynie, bywały i takie, w których pies móg nabawić się niestrawności. W Poznaniu, tuż za terenami MTP, przy eleganckiej ulicy Grottgera i Ułańskiej, była malutka jednostka, w której miejsce znalazły trzy spacjalności wojskowe – kompania sportowa, centrum szkolenia kierowców i ośrodek szkolenia kucharzy wojskowych. Dzienna stawka żywieniowa była taka sama, jak w całym wojsku. Nie, sportowcy mieli trochę więcej, ale im tę różnicę „wypłacano” w czekoladzie. Dzięki kucharzom w 1536 stół był jak w Orbisie i kadra (a nawet rodziny) korzystali z kantyny wojskowej, czyli z kotła. Nie było tam co prawda frykasów, ale kuchnia smaczna, zdrowa, porcje przyzwoite. Na rozmaitego typu wycieczkach „na grzyby i ryby” nie raz jadłam ich grochówkę, żurek z wkładką czy bigos. Wosjkowym językiem operując , jednostka „zabezpieczała” żywieniowo tego typu imprezy. Dzisiaj na tych terenach , po 6 pułku Ułanów Poznańskich (ostatni d-ca, gen Anders) i JW 1536 rosną apartamentowce.
Wojskową grochówkę koniecznie trzeba zjeść łyżką ogólnowojskową.
Panie Adamie
a ta pierwsza jadłodajnia pod namiotem, z grochówką z kotła, to nie była w okolicy Góraszki, w drodze z Warszawy na Lublin?
Grochówka dobra zupa, jak to powiedziano w przygodach Franka Dolasa, ale ja tam wolę krupnik na pęcaku 🙂
Częściej jeździłem w stronę Wyszkowa i tam przed ponad 20 laty już była grochówka, a właścicielami byli emerytowani oficerowie LWP. Oprócz grochówki podają świetną golonke i własnej produkcji razowiec. A nawiasem młówiąc na imię mam Piotr. A pewnie, któryś z moich praprzodków miał na imię Adam. Majątek mojego pradziada nazywał się Adamowo. No i teraz ludzie się mylą i nie chcą uznać we mnie Piotra!
Melduję uroczyście ,że wyżej wymienioną grochówkę jadłem wielokrotnie i zyję 🙂
Łyżka ogólnowojskowa grozi śmiercią lub kalectwem. 🙂
Kucharze wojskowi podobno nie znosili zadnych inspekcji, a juz zwlaszcza, gdy zony oficerow zagladaly im do kotla. Gdy razu pewnego wyfiokowana zona jakiegos pulkownika postanowila sprawdzic, co tez „panowie zolnierzyki” beda dzis jesc na obiad, kucharz bez wahania pogonil nieznana mu kobiete ze swojej kuchni polowej. Obrazona pulkownikowa pobiegla na skarge do generala Berlinga. Wezwany do dowodztwa kucharz tlumaczyl sie nastepujacymi slowy: „Co mi tu bedzie jakas kurew do kotlow zagladac!” – „Kurew?!” – zdziwil sie general. – „No, marchew, brzytew, kurew!”
PS.Wczoraj w Helwecji padl rekord swiata w pluciu pestkami czeresni: 29 metrow!
Panie Piotrze
tak mi wstyd, już drugi raz wyskoczyłem z tym Adamem 🙁
jeśli kiedykolwiek będzie nam dane się spotkać w realnym życiu, będzie Pan miał pełne prawo palnąć mnie w ucho za tę moją sklerozę. tymczasem na tym uchu zawiązuję węzełek, żeby więcej nie zapominać Pana imienia…
Co do grochówki – do Warszawy jeździłem zazwyczaj pociągiem, pierwszy raz wybrałem się tam autem bodaj w ’92 i wtedy ta grochówka z kotła tam było, więc niech będzie, że ta Wyszkowem ma pierwszeństwo :-). Na Ostrów Maz. jechałem tylko raz z kolei, konkretnie to do Broku.
A Kuzme Pan pamieta?
W sobote bawily nas polskie skojarzenia chinskich nazwisk i nazw przedmiesci. Zobaczcie, do czego moga doprowadzic chinskie nazwiska w strefie anglojezycznej!
http://www.youtube.com/watch?v=jU_aw3SCUV8
Jeśli chodzi o kapitana Kuźmę to oczywiście tak. Był wykładowcą i miarą inteligencji. Był też wyśmienitym dostarczycielem koszarowych dowcipów. W „Polityce” (nr 15/2004) był przesmieszny artykuł o Studium Wojskowym UW a zilustrowany zdjęciem z poligonu na którym stoję wraz z Wojtkiem Karpińskim (filozof i eseista) a na szyjach nam dyndają kałachy.
Eh!Te wspomnienia…
W Studium Wojskowym Politechniki Poznańskiej,za moich czasów,jednostką inteligencji była 1Mercha(od mjra Merchy,szefa od taktyki).Najgłupszy student dysponował tym lokalnym IQ na poziomie 100Merch!
Jednak najlepsza wojskowa grochówka kojarzy mi się z konkretnym wydarzeniem.Poszukałem w starych papierach i znalazłem:14 września 1959 r.;15-lecie Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Krzesinach;pokazy MIGów(którychś tam) i,oczywiście, grochówka z wojskowego kotła!
Kto wtedy mógł sobie wyobrazić,że po niespełna półwieczu,w Krzesinach będą stacjonować F-16?
a.j
Lepiej jesc niezbednikiem. Jesli ktos jeszcze pamieta co to jest. Lyzka ogolnowojskowa to chyba bylo dla kadry.
Chleb sie udal. Slowo daje. Nie wojskowy komisniak ale taki z suszonymi sliwkami i kminkiem. Probowalem, sasiad tez. Jeszcze cieply. Mnie smakowal z obowiazku ale ten skubany zabral cala polowke, zeby dac sprobowac rodzinie. Chleba mu sie zachcialo. Jak tak dalej pojdzie, to bedzie befsztyk Strogonoff, gulasz a´la Szegedy no i chleb Pana Lulka.
Narobiliscie mi smaku ta grochowka. Kto zna najlepszy przepis. Ja chyba zrobie grochowke na gwozdziu. Najlepszy jest groch suszony tyle, ze teraz nie sezon. Musze popytac czy nie maja gdzies remanentow do uplynnienia z ubieglego roku. Dobra wedzonka jest ale to nie sezonowy produkt. Kto ma najlepszy przepis niech da glos,
Pan Lulek
Aaaach, kapitan Kuzma…. Moj dawny narzeczony, pozniejszy Autor Jednej Glosnej Powiesci i Ofiara Brutalnej (ale slusznej) Napasci Polonisty z Krakowa 😉 🙂 🙂 wiele mi w domu opowiadal anegdot o kapitanie Kuzmie.
Wiec kiedy natknelam sie na Jego nekrolog w Zyciu Warszawy, to nawet mu zyczylam Wiecznego Odpoczywania po znojach zolnierskiej poniewierki na UW.
Panie Lulku!
Nie wiem,czy mój przepis jest najlepszy…ale jest mój!
Składniki:(dla 4 osób)
-wywar z warzyw(klasyczny),w ilości niezbędnej,
-groch „polny”,niełuskany!-siedem dużych garści,
-pasek(ok.70da)wędzonych żeberek,
-przyprawy;sól,pieprz i cząber(czubrica)!
Groch moczy sie przez 24godziny,lub na 2,5 godz. zalewa wrzątkiem,
Do gotujacego się wywaru wrzuca sie żeberka,namoczony groch(razem z wodą,w ktorej się moczył).Gotuje sie wolno ok 45 min.Potem sól,pieprz i…(pod koniec gotowania)duża szczypta cząbru!
Pozdrawiam!
a.j
Nie spotkałem narzeczonego w Studium bo młodszy. Ale spotykałem się z nim gdym pracował w nieistniejącej „Kulturze”, a potem w „Polityce”. Nic nie wyniósł ze szkolenia wojskowego. Nie ma w nim ani krzty drylu. A i w grochówce chyba nie gustuje.
A ja najbardziej pamietna grochowke zycia jadlam w domu Gienka S. – mojego Przyjaciela, najblizszego Sasiada z ulicy i pozniej przez jakis czas Szefa Redakcji.
Gienkowie prowadzili dom bardzo otwarty, goscinny, przez ktory przewijaly sie niemal codziennie tlumy ludzi. I kazdy dostawal to „czym chata bogata”. Tego dnia zebralo sie grono bywalcow Domu, w tym pare znanych brytyjskich dzienikarzy, takich jak Tim Garton Ash. A chata byla bogata w garnek grochowki. Ktory to garnek zostal wyciagniety z lodowki i postawioby do odgrzania.
Nastepnie zapomniany.
W czasie ozywionej debaty trwajacej w pokoju obok na temat bodaj metod i szans obalenia ustroju komunistycznego w Polsce i na swiecie, poczulismy straszliwy swad. Wlasnie grochowka sie dopalala w garnku.
W obliczu znacznie powazniejszych problemow Europy Wschodniej, do tej przypalonej grochowki Gienkowa chlusnela wiecej wody i wszyscysmy ja dostali do spozycia.
Nikt nie mrugnal.
Bylo to bardzo sympatyczne.
Gienku, Nino – I love you dearly.
Teraz dysputy polityczne u Państwa S. są równie ogniste ale nic sie nie przypala. Może dlatego, że nic nie odgrzewają. Natomiast czasem jest coś z żywego ognia czyli z ogniska. To wiejska kiełbasa z naszej gminy pod Pułtuskiem.
No to ucalowania przy najblizszej okazji!
Dzień dobry
Wojsko, a w moim przypadku dekowanie się przed wojskiem to temat rzeka i przekracza ramy komentarza. Dość powiedzieć, że najpierw umierałem na chorobę reumatyczną połączoną z ciężką wadą serca, by za chwilę – gdy symulację wykryto – w celu uniknięcia poboru wiosennego składać akces do szkoły artylerii i po kilku miesiącach ukrywać się przed gońcem na rowerze, który mi na egzaminy do owej szkoły przywoził bilet. Gdy mi za ten numer obiecano 3 lata wojsk chemicznych uciekłem przed wojskiem na uniwersytet i znów z uwagi na przedśmiertny stan uczęszczałem do studium z dziewczynami – nawet dochrapałem się funkcji dowódcy dziergających na drutach panienek. Gdy pod koniec studiów weryfikowano kategorie zginęła mi książeczka wojskowa a tym samym rozpłynąłem się w biurokracji wojskowej. Po prostu zniknąłem jak kamień w wodę. I pewnie bym się do tej pory nie odnalazł gdyby nie upór pewnej urzędniczki. Gdy kupiłem dom, okazało się, że bez uregulowanego stosunku do odnowionej już armi nie mogę się nim zameldować. W nastroju rezygnacji ujawniłem się i odnalazłem swe papiery w zapyziałej, prowincjonalnej komendzie uzupełnień. I okazało się, że od kilkunastu lat jestem przeniesiony do jakiejś mitycznej rezerwy. Poczułem się jak opisywany w gazetach japoński żołnierz ukrywający się trzydzieści lat po wojnie w dżungli przed amerykanami. Teraz, gdy wspominam tę swą pacyfistyczną epopeję odczuwam jakiś żal i niedosyt. Czasem mam chęć okopać się saperką w lesie, pomalować gębę w zielone plamy, poganiać z kałachem w garści i krzakami przypiętymi do hełmu. Tak sobie postrzelać z armaty, bagnetem worek przebić i z krzykiem atakować wroga!Słyszałem, że można wykupić takie wczasy. Za sowitą opłatą zdemobilizowani sierżanci wczasowicza słodko upodlają, czołgają w błocie, wykończają na amen a na koniec karmią żołnierską grochówką, by syty i zmęczony zasnął w końcu spokojnie. Tego mi czasem brak jak cholera – używając soczystego męskiego języka.
Pozdrawiam
No jak to!
Oczywiscie że jeszcze żyja tacy, którzy wiedzą, co to jest niezbędnik! Oraz menażka i tak dalej. To była podstawowa wiedza każdego harcerza!
Wojtek… a to straciłeś, bo ja tu mam porucznika po tej toruńskiej artylerii 🙂
No tak, „Szkoła od huku”, i ubytki słuchu, to moze jednak nie straciłeś za wiele, a przynajmniej słuchu. Z wrocławskich uczelni wszystkich słali tam na pół roku szkoły, a potem pół roku tzw. praktyki. Ja słałam listy 🙂
Wojtek opisal nam marzenia „dekownika”, a co ja mam mowic, kiedy w domu stoja dwa karabiny szturmowe (jeden po dziadku), waza do zupy pelna amunicji, a w piwnicy – plecak z wyposazeniem i helm, gotowe do mobilizacji?! W kraju wolnym od wojny od 150 lat! A w Parlamencie dyskusja o referendum na temat odebrania obywatelom przynajmniej amunicji i przechowywania jej w panstwowych arsenalach…
Studium Wojskowe Politechniki Wrocławskiej zaliczyłem w roku 79, ale jeszcze późniejsi studenci mieli tą przyjemność. Wiele tam krążyło anegdot, ale ponieważ są tak i śmieszne i głupie, że nie mogą być prawdziwe, nie opiszę ich tutaj.
Na własnym ciele przeżyłem atoli nijakiego majora (już wówczas w stanie spoczynku) Zająca, który tak oto uczył historii rozwoju broni: ?Proch wynaleźli Chińczycy. Nazywał się dymny. Dlaczego dymny? Bo dymił. I żołnierz nie musiał się maskować.?
W podręczniku wojskowym, jaki został nam udostępniony, był taki oto podział rzek: ?głębokie, średnie i płytkie?. Uważam, że to bardzo śmiały i twórczy podział.
Inny oficer (nazwiska nie pomnę) mówił, że ZSRR żadnych rakiet SS-20 nie posiada. Co prawda on prasie nie wierzy, ale zadał sobie trud i dotarł do jakiejś tajnej broszurki wojskowej do użytku wewnętrznego i tam było napisane, że ZSRR SS-20 nie posiada.
Na temat grochówki nic nie wiem. Nie jadam. Nie służy. Ale najlepszy w życiu bigos jadłem w roku 83 (kto żył, to pamięta, że wtedy w cywilu już nawet smalec był kartki) w eszelągu, który nas wiózł na poligon na Mazury. Palce lizać. Do dziś, gdy jadam bigos, myślęo tamtym bydlęcym wagonie.
Podchorążowie używali niezbędnika. Mam do dziś!
Wojtku, bedziemy niedlugo powolywac ochotnicze oddzialy wyzwolenia kraju spod jarzma kaczyzmu. Bedziesz sobie mogl katac z kalachem do woli. Zapewniam Cie, nie bedzie zadnego dziergania na drutach. Raczej wieszanie.
…………..
moge se pomarzyc.
Chwilenke Cywile.
Kalachy to my dostali jako prawie pierwsze w 1955 roku. Marynorzom to przydawalo sie jak gwozdz w bucie. Potem kiedy byly zajecia z desantu morskiego, to troche.
Swego czasu w Wiedniu mozna bylo nabyc kalacha za 180 dolcow. Zapasowy magazynek a potem trzeba bylo kupowac pestki oddzielnie. Podobno najlepsze byly produkcji jugoslowianskiej firmy Zastawa. Tej od samochodow osobowych. Teraz nie wiem, wypadlem z obiegu i nikt nie proponuje. Wtedy tez nie korzystalem z propozycji. To sie po prostu wiedzialo. Jak kupie groch, to wyciagne gwozdz i ugotuje take grochowe ktora bedzie miale wszystkie inne grochowy pod soba.
Dzis nadupal, 34 stopnie Celsjusz rzucil na termometr.
Latos lato
Pan Lulek
Heleno
Skąd w tobie takie mordercze instynkty ? Już widzę oczami wyobraźni jak biegasz z dubeltówką po lesie i strzelasz do niewinnych zwierzątek. 🙂 Nam przyjdzie się pomęczyć ze trzy kadencję. Nawet Breżniew nie był wieczny…
Dla odmiany o wojsku nie napiszę ani słowa, choć zawodowo z wojskiem styk pewien mam. Natomiast będzie o wariacji nt. grochówki.
Otóż moja autorska odmiana zupy z suszonego grochu jest bezmięsna, inna i … też dobra.
Używam do niej selera naciowego i suszonych pomidorów. W tym towarzystwie ” grochówka” smakuje nieco orzechowo.
Obowiązkowo w naszym domowym jadłospisie zimą.
Jak zwykle- wszystkiego smacznego!
Bo ja, Misiu, skladam sie wylacznie z morderczych instynktow. Tylko tak na oko – pussycat. A w srodku – namietnosci.
Spożywam sobie właśnie w pracy na obiad całkiem niezła zupę gulaszową i mi ta dyskusja o sycącej grochówce, której też wielkim zwolennikiem jestem, pomiędzy innymi gęstymi a pożywnymi zupami, przypomina o wczorajszym obiedzie.
W trakcie spaceru po warszawskiej Starówce z dwoma przemiłymi, żeby nie wspomnieć że bardzo pięknymi, kobietami zawitaliśmy na obiad do restauracji U Barssa. Panie zamówiły sałatki, natomiast będąc bardziej głodny poprosiłem o krem z borowików i wątróbkę ze szpinakiem. Brzmi smakowicie i smakowało naprawdę dobrze.
Niestety, zupa była w naprawdę małej filiżance, a i ilość wątróbki na talerzu odrobinę rozczarowujące. Tymczasem Panie otrzymały na talerzach sałatki o rozmiarze naprawdę imponującym. Nie będę ukrywał że z pewnym smutkiem na nie spoglądałem:(
A restauracje mogę szczerze polecić, jedzenie smaczne, ceny jak na warszawski Rynek umiarkowane, ogródek sympatyczny, obsługa bardzo sprawna. Tylko zupy więcej wypada nalewać 🙂
Ech, Wy, wojsko majowe św. Jadwigi.
Dobra. Do grochówki moim zdaniem żadnej czubricy dodawać nie należy, za to czosnek i majeranek obowiązkowy. Cząber wyłącznie do fasolówki.
A teraz smutny reportaż o moim zastosowaniu wrodzonego lenistwa. Otóż miały być dzisiaj canneloni w sosie pomidorowym. Sos wyszedł świetny i było go dosyć, żeby makaronowe lufy nie wyschły na pieprz. A oto przyczyny porażki – przez pomyłkę, zamiast sera wiejskiego, innego twarogowatego itp kupiłam pojemnik serka grani, a przez żadną szprycę kluski serowe nie chciały przełazić. No to w rurki wepchnęłam po cielęcej paróweczce i cześć. Po inny ser nie chcia ło mi się lecieć. W misce do zapiekanek wysmarowanej masłem ułożyłam te rury z parówkami, zalałam sosem i na wierzch dałam 20 dkg sera gouda. Po pół godzinie na wierzchu potrawy miałam zapieczoną, sztywną skorupę serową, w charakterze sosu kluseczki serowo-pomidorowo-cebulowo-czosnkowe, gumowe cannelotti i bardzo dobre, gorące paróweczki. To zjadłyśmy parówki z wieloskładnikowymi kluseczkami. Efekt – pewnie coś sknociłam, nie jest to jednak potrawa, którą wpisałabym do stałego repertuaru.
Podobno tajemnica wspanialego smaku grochowki wojskowej polega na dodaniu szyszki sosnowej do kotla 🙂 Malkontenci radza wsadzic ja do d… przed jedzeniem zupy…
ja tam wiem co to menażka i niezbędnik tylko dzięki temu że byłem harcerzem. Jakoś tak mi się ułożyło, że studium wojskowe już nie działało, kiedy doszło co do czego, a po studiach MON nie miał kassy by przyjąć wszystkich do podchorążówek, każdego pytali czy chce. Sekundę zajęło mi zastanowienie się nad tym pytaniem 😉 tym bardziej, że uświnić w błocie można się na inne sposoby. Znajomy czasem zabiera mnie na rajdy off-road :-). A co do przygody z bronią – mam dwa własne karabinki, z których strzelam sobie ba strzelnicy, do tarczy. Fantastycznie uspokaja 🙂 Heleno – spróbuj – wyładuj złość na tarczy strzeleckiej.
Borsuku
Najlepiej uświnić się w błocie można na koncertach rockowych. W latach 80 – tych z upodobaniem się tytłałem w błocku. Nawet kiedyś buta straciłem bo ugrzązł( glana nie zasznurowałem). I tu znów, jak w przypadku wojska, żal mi tego uświnienia – niestety za stary jestem na pogo, serce by chyba nie wytrzymało. Ale tradycja została w rodzinie, moje dzieci też lubią się utytłać, choć może nie tak siermiężnie jak kiedyś. One się mniej ideologicznie tytłają a bardziej rozrywkowo.
A uspokaja mnie siekiera, lubię porąbać – oczywiście drewno.
Pozdrawiam
Grochówka? ? świetna zupka.
Przy marnych zapowiedziach meteo, robię zupkę i wiatry nasilają się ze ho ho ho.
Ojciec mój wpoił mi betonowe przekonanie, że z facetem, który uporczywie miga się od wojska, jest coś nie tak. Pamiętam, że moja Bratowa nr 1 straciła sympatię mojego Ojca wtedy, gdy Brat przyjeżdżający na urlop chciał z Nią wyjść do kina, a ona kazała sie przebrać w cywilne łachy „Ty sobie wyobrażasz? – pytał mnie dramatycznie Ojciec – Ona wstydziła się iść przez miasto z chłopakiem w polskim mundurze. Ja się do Niej odzywać nie będę”. Nigdy nie powiedział Jej marnego słowa, ale serca do Niej nie miał. No i jak miałam się w takim domu wychować pacyfistką. Oglądałam potem wojsko przez 20 lat z róznej perspektywy – i od strony „salonu” i od „latryny”. Bo wojsko jak każda instytucj scentralizowana ma bardzo różne oblicza. Studenci i żołnierze ZSW oglądają z reguły to najbardziej przaśne – szefa kompanii, który olejną lamperię każe pastować przez szablon (wtedy, po zdjęciu szablonu na błyszczącej powierzchni ściany jest np rząd matowych serduszek), kaprala, który zadaje retoryczne pytanie „Widzicie to drzewko przy placu apelowym? A na wybąkaną odpowiedź, że widzi, słyszy poborowy piekielny ryk „To jak z Wami skończę, Kowalski, będziecie wyglądali, jak to drzewo”. A drzewko tej wiosny wkopane, ledwie się ziemi trzyma, biedota. i przez mjr Kuźmę, który o kałuży mówi „akwen wodny o ograniczonym areale”. Anegdot wojskowych jest więcej, niż anegdot o Teściowej, a to już o czymś świadczy. Mnie osobiście zawsze w żywy podziw wprawia sytuacja, że chłopak, który robi co może, żeby się przed wojskiem dekować, w wojsku korzysta z każdej możliwości przepustki od „mjr Płota”, potem do śmierci to wojsko wspomina z mieszaniną sentymentu i zgrozy, a „kolega z wojska” jest kategorią świętości.
Pyro,
to powiem Ci, że z tego Torunia (minęło 6 tygodni szkoły, po przysiędze zaraz) przyszły porucznik przyjechał na swój (nasz) ślub w mundurze, a do tego bez przepustki, bo szef sie spieszył i obiecał dosłać. Jedziemy do urzędu stanu cywilnego podpisywać cyrografy, a mój Tata powiada do swego przyszłego zięcia – teraz tylko WSW może cię uratować! Nie uratowała! A i ślub w mundurze, bo nic innego nie miał w domu moich rodziców, dopiero na drugi dzień pojechaliśmy po jakieś cywilne ubranie. Wyglądał bardzo przystojnie, nie powiem. Urlopu miał tydzień z okazji ślubu, przepustka nigdy nie doszła i ciagle wzdragaliśmy się, widząc „kanary”.
Dla tych co nie wiedzą – WSW to była Wojskowa Służba Wewnętrzna, taka militarna policja, tak zwane „kanary”, nie wiem, czy istnieją, bo tam się likwiduje wszystko ostatnio, albo rozlicza, lustruje i co tam jeszcze.
Żeby się ubabrać i uświnić nie tylko w błocie nie potrzeba ani armii ani rock – koncertów. Ten wspaniały efekt wraz z ich walorami zapachowymi (czujesz to pomimo kataru) dostarczyć może juz tylko patrzenie przez kuchnie na politykę.
Nie chodzi mi tu o tygodnik, bo ten od czasu kiedy jest w sieci nie brudzi łap farba drukarską.
Kim jest tajemnicza Helena? Wszystkich zna, kapala sie w winie i gotowa jest na barykady w slusznej sprawie? Heleno pozdrawiam i troche zazdroszcze ci tej nowojorskiej kapieli…
Tez przemeczylam sie z tym wojskiem na studiach, pelen dzien raz w tygodniu, co za strata czasu… Wiecej idioctw niz tam nasluchalam sie w liceum na lekcjach PO (Przysposobienia Obronnego)…
Ach grochowka… robie ja jaka zupe letnia bez miesa (majeranek i czosnek konieczny) podana z chrupkim chlebem oraz zimowej z wkladka, takze w wersji portugalskiej z kielbaska chorizo i chickpeas zamiast zoltego grochu…
Jest dzisiaj nadzwyczjnie piekny dzien, ide poplywac nucac „jak dobrze wstaaaac… skoro swiiit” … chociaz dzis wlasnie raczej zaspalam…
ciao,
a.
Tak sie, Aniu, zycie potoczylo, taki sobie zawod wybralam, no i ja po prostu lubie ludzi.
A kapieli w winie bys mi nie zadroscila, gdybym Ci powiedziala, gdzie mnie szczypalo….:(
… jutrzenki blask duszkiem pić…
nim w górze tam skowronek zacznie tryl,
jak dobrze wcześnie wstać dla tych chwil –
gdy nie ma wad wspaniały piękny świat,
jak dobrze wczesnie wstać wiosną lat!
chickpeas== ciecierzyca. Uwielbiam, a sosik do tego: ze dwa ząbki czosnku rozgnieść na miazgę z solą, pieprzem, do tego suche oregano (sporo, rozetrzeć w palcach dla intensywniejszego smaku i zapachu) ocet balsamiczny, oliwa, zamieszać, walnąć na ciecierkę (lub cieciórkę, jak niektórzy mówią).
Myśmy juz chyba to przerabiali kiedyś na blogu, ciecierzycę i soczewicę. Soczewica jest niedoceniana w polskiej kuchni współczesnej! Jest to bardzo dobra rzecz i można z tego cuda, a ja lubię nawet taką z wody, ugotowaną bez niczego podjadać.
A dzień jest piękny rzeczywiście! No i długi weekend, jutro będzie nam się zdawało, że to poniedziałek 🙂
Widać nieznajomość aramejskiego. Jezus do Piotra też powiedział: zejdź mi z oczu szatanie.
Szatan – znaczy nieprzyjaciel.
Pan Premier ma sporo nieprzyjaciół, więc (nad)użył tego porównania.
Ten pan ma bardzo specyficzny język.
Przepraszam, pomyliłam blogi! 😀
Jak to przecież tu też stale bywasz Siódemeczko. Choć prawdą jest, że Jezus do mnie jeszcze nie przemawiał.
Panie Piotrze jest duża szansa. Moja kuzynka co słucha na okrągło Radyja i modli się trzy razy podczas nocy widziała Pana Jezusa przez krótko…
Wiadomość dla Okonia z ostatniej chwili :
http://wiadomosci.onet.pl/1564586,69,item.html
Bywam, bywam, Panie Piotrze, ale z mieszanymi (nie wstrząśniętymi) uczuciami.
Lubię ludzi z pasją. 🙂
Misiu, przepraszam, fakt, że ktoś słucha radia, którego nie akceptujesz, nie daje Ci podstaw do natrząsania.
Sytuujesz się blisko tego, co teoretycznie ośmieszasz.
… a do mnie żaden diabeł (nie przemówił), Panie Piotrze 🙂
Z dwojga złego, nie wiem, co lepsze. Posłuchać ptaków o świcie albo cuś.
Spinoza, jednym słowem.
Alicjo, napisaam Ci u Owczarka, że dostałam przesyłkę. Dzięki. Jutro wysieję. 🙂
widzisz Okon, masz farta, ze nie mieszkasz nad Sekwana, populacja by Ci spadla,
a tak dla zmylenia przeciwnika, skoro juz o ogolnowojskowosci bylo, dla anegdoty zapodam, ze namowilem przyjaciela na wizytacje blogu, (chlopina warszawsko-wiedenska), i uslyszalem komentarz: toz wy tam o wszystkim oprocz zapodanego tematu opowiadacie, tu mnie wzial byl rozbroil i ujal jednoczesnie, pewnie wlasnie dlatego, m.in. tu mi sie podoba z Wami byc
podepre Misia2 w temacie rydza, zdecydowanie lepszy z goracej blachy, nieco posolony, tudziez marynowany, niz w eterze, ta wersja niektorych drzazni, a niektorych usypia, wiadomo eter, istnieja podobno nawet tacy, co, to sie natrzasaja z polskosci ukrainskiego barszczu, ot tacy nie patrioci, ale czy w kuchni nie mozna sie zapomniec w szale gotowania i namietnosci?
Syn stwierdził pewnego dnia (gdy Dziadek-pułkownik wziął go na jakąś wojskową fetę), że zupy z paznokciami jeść nie będzie. A to tylko łuski od niełuskanego grochu były…
Od tej pory grochówka w domu to „zupa z paznokci”. Koniecznie z wędzonką, czosnkiem, majerankiem.