Na bazarze w Santiago

Niewiele już zostało miejsc na naszym globie gdzie by mnie nie zaniosło w poszukiwaniu nowych smaków i wrażeń. Nie lubię jednak wielogodzinnych lotów. Prawdę mówiąc boję się każdej podróży samolotem, uważając nie bez racji, że fruwający człowiek to nie jest stan normalny. A jednak ponownie dałem się skusić i… nie żałuję tego. Byłem w Chile, Peru i Argentynie. A co tam jadłem opiszę.

Wylatywaliśmy z Warszawy pokrytej pierwszym śniegiem, przedmuchiwanej lodowatym wiatrem i nasiąkniętej obrzydliwą wilgocią. Po krótkiej przesiadce w Paryżu i siedemnastogodzinnym locie wielkim Boeingiem 777 przebyliśmy Atlantyk, przemknęliśmy nad Andami oglądając ośnieżony szczyt Aconcagua (6960 m npm) i wylądowaliśmy w  Santiago de Chile. Tu zaś wiosna pełna soczystej zieleni, kwiatów i ciepłego słońca zwolna przechodziła w lato. Upał jeszcze nie dawał się we znaki, ale było na tyle gorąco, że codzienna kąpiel w przydomowym basenie okazywała się absolutnie niezbędna. Dlatego dokładnie precyzuję miejsce kąpieli, że mimo czterotysięcznego, liczonego w kilometrach, wybrzeża nie udało mi się w Chile zanurzyć w Pacyfiku głębiej niż do kolan. Tu mogliby pływać zahartowani członkowie klubu morsów. Zimny prąd bowiem powoduje, że z parzącego  stopy piasku wchodzi się do wody, której temperatura nie przekracza 6 stopni Celsjusza.
Ocean może jednak dać człowiekowi wiele rozkoszy. Ryby i owoce morza są tu tak wielkie i tak pyszne jak nigdzie indziej.

Almejas, choritos, cholgas, machas, loco – to wszystko mieszka w Pacyfiku chowając się przed kucharzami w większych bądź mniejszych muszlach. Wyłowione zaś może być gotowane w winie z warzywami, pieczone, smażone lub przyrządzane pil pil czyli wrzucane do wrzącej oliwy z ostrymi przyprawami.

Równie pięknie brzmią nazwy tutejszych ryb: congrio, corvina, trucha, sierra, vieja, robalo. I ręczę głową, że wszystkie doskonale smakują. Bez względu na sposób przyrządzania. Nawet na surowo.

Na targu bowiem lub w hali rybnej zatrzymanie się przy stoisku z owocami morza powoduje natychmiastową reakcję kupca. W ułamku sekundy leżą przed tobą świeżo otwarte muszle różnych gatunków małży, które wdzięcznie wyginają się i prężą, bo szczypie je sok z wyciśniętej cytryny. Nie ma wyjścia – trzeba skrócić męki stworzenia i połknąć rozsmakowując się z każdym kęsem i każdą nową muszlą. Ten poczęstunek jest bezpłatny. Niemal każdy jednak, a zwłaszcza cudzoziemiec, czuje się w obowiązku kupienia czegoś u tak gościnnego i miłego kupca. Może to być wielki łosoś, znacznie mniejszy choć nie mniej smaczny turbot czy tygrysie krewetki. Można wziąć też na południową przekąskę ceviche czyli marynowane surowe ryby drobno pokrojone i obficie skropione sokiem cytrynowym, lub narybek węgorza doskonale nadający się na pil pil.

Chilijskie knajpy, knajpki, knajpeczki zapełniają się około dziesiątej wieczorem. My, przyzwyczajeni do innego niż tutejszy rytmu posiłków zjawialiśmy się w wybranej restauracji już o dziewiątej wieczorem. Zawsze byliśmy pierwszymi gośćmi. Mieliśmy więc czas na zwiedzenie lokalu, czasem nawet zaplecza, podziwianie wystroju i kontemplowanie  piwniczki pełnej win.

Właśnie, wina. To jedno z bogactw Chile. Tutejsze winnice należą do najlepszych na świecie. Klimat bowiem, zwłaszcza w okolicach Santiago, jest niemalże identyczny z klimatem południowej Francji i Włoch. Gorące i suche lato, ciepła i bezśnieżna zima, wiosna i jesień bezszelestnie przechodzące w kolejne pory roku. Winorośl przywieziona tu przed wieloma laty z Hiszpanii i Francji znalazła doskonałe warunki wegetacji.

Chilijskie wina robią karierę i nad Wisłą. Bardzo mnie to cieszy. Cabernet sauvignon z winnicy Leon Macul albo merlot z Concha y Toro, którymi popijałem pieczony udziec jagnięcy czy ćwiartkę młodego koźlaka duszonego w warzywach były najwyższej próby.