Diabeł to tkwił w szklance na dnie

Przez dwa ostatnie dni bez przerwy zaglądałem na dno szklanki. I nie było to wcale opilstwo lecz lektura. Czytałem fascynującą książkę, o której Wam opowiem. Najpierw jednak cytat, który może zachęci do późniejszego sięgnięcia po lekturę.

Biada mi – pisał z Anglii Alkuin, uczony i mnich, doradca Karola Wielkiego, do swojego przyjaciela, który pozostał na cesarskim dworze. Puste są nasze bukłaki i zostało nam tylko gorzkie piwo. Nie ma już u nas wina, więc chociaż ty wypij za moje zdrowie i raduj się. Żale Alkuina były w pełni uzasadnione. Na Wyspy Brytyjskie, jak i do całej północnej Europy, gdzie klimat nie sprzyjał uprawie winorośli, trunek ów trzeba było importować, co w tych czasach nie było łatwe. Ludzie musieli sobie radzić inaczej, a miejsce wina ponownie zajęły piwo i miód (wytwarzano też „hybrydowy” napój z ziaren zbóż fermentujących z miodem). W pewnym sensie podział Europy na krainę wina i krainę piwa przetrwał do chwili obecnej – nasze współczesne nawyki sięgają zatem korzeniami czasów antycznej Hellady i Rzymu. Na południu kontynentu, w granicach pokrywających się z grubsza z zasięgiem dawnego Imperium Rzymskiego, wino do dzisiaj jest standardowym składnikiem posiłku. Na północy zaś, tam, gdzie nigdy nie dotarły rzymskie legiony, króluje piwo. Jest jeszcze jedna ważna różnica – wino zwykle pije się do jedzenia lub po posiłku, piwo zaś po prostu „się pije”. To również bardzo dawny obyczaj.

Ów szczególny stosunek do wina, który odziedziczyliśmy po greckim i rzymskim antyku (a który Grecy i Rzymianie przejęli od cywilizacji przed nimi dominujących w basenie Morza Śródziemnego), przetrwał nie tylko w „alkoholowych” przyzwyczajeniach współczesnych Europejczyków. Dziś niemal na całym świecie wino uznawane jest za najszlachetniejszy napój. Czy to w Melbourne. czy w Buenos Aires, czy w Waszyngtonie to wino, a nie piwo, serwowane jest na przyjęciach dyplomatycznych i podczas innych oficjalnych uroczystości – czyż nie stanowi to najlepszego dowodu, że nadal jest ono kojarzone z wysoką pozycją społeczną, władzą i bogactwem.

Do dziś też wino pozostało symbolem dobrego smaku i wyrafinowania – od Greków nauczyliśmy się rozróżniać wina ze względu na region pochodzenia, Rzymianie dodali do tego rocznik (i uczynili z różnych win prawdziwy wyróżnik statusu), ale to dopiero współczesna kultura wprowadziła picie wina na prawdziwe wyżyny wyrafinowania. Tradycje greckich sympozjonów i rzymskich convivium również przetrwały w urządzanych przez nas przyjęciach czy bankietach, podczas których, z kieliszkiem lub szklaneczką wina (którego dobór zazwyczaj doskonale odzwierciedla status społeczny gospodarza i jego gości) w dłoni, ludzie dyskutują o polityce, interesach, pracy, cenach nieruchomości… Obywatel starożytnego Rzymu, który za sprawą wehikułu czasu znalazłby się na takim party, zapewne szybko poczułby się jak u siebie.

I tyle cytatu. A teraz szukajmy odpowiedzi na pytanie co widać w szklance na dnie?

Fusy (jeśli była w niej herbata lub kawa), fuzel jeśli w kieliszku było stare wino, resztki piany pod warunkiem, że pito piwo. Dwa pozostałe płyny w zasadzie nie zostawiają śladów. O co tu chodzi? O wspaniałą książkę, którą napisał angielski dziennikarz Tom Standage. Jakże ja mu zazdroszczę. Nie pracy w tygodniku „Economist” jednym z najbardziej prestiżowych pism na świecie, bo i „Polityka” sroce spod ogona nie wypadła. Nie tych litrów wina, piwa, kawy i whisky wypitych w celach studialnych podczas pracy nad książką. Nawet nie pieniędzy, bo pewnie bym nie wiedział co zrobić z taką kupą forsy. Zazdroszczę Tomowi Standage pomysłu. Bo w naszym fachu i dziennikarskim, i autorów książek najważniejszy jest dobry pomysł. A cała reszta to już tylko mrówcza praca resercherska i spisanie tego co warte opowiedzenia.
Pomysł, by historię cywilizacji, nauki, gospodarki, nawet kultury pokazać przez szkło szklanki i kieliszka jest wprost fantastyczny. Książkę tę czyta się jednym ciągiem. I to mimo wielu przykładów dotyczących trudnych problemów z dziedziny fizyki, chemii, filozofii. Co prawda kwestie te ułatwiają zrozumieć i ubarwiają anegdoty dotyczące bohaterów przemian na świecie ale i tak lektura to wymagająca natężonej uwagi. Występują więc na kartach „Historii”: Platon, Newton, Priestley, Waszyngton, Jefferson, Voltaire, Desmoulins. A także z innej branży: Jezus, Mahomet i św. Mikołaj. Wszyscy oni pili. Jedni piwo bądź wino, inni whisky lub rum, jeszcze inni kawę i herbatę. Pijących w ostatnim rozdziale coca-colę nie wymienię, bo zbyt ich wielu.
A każdy z wyżej wymienionych płynów miał niezwykły, wprost epokowy wpływ na zmienianie świata. Piwo, warzone przecież ze zbóż, doprowadziło do przekształcenia nomadów w rolników i budowania osad, wsi, miast a w nich magazynów zbożowych. Parę tysięcy lat później zarażeni miłością do wina Grecy rozwinęli transport morski oraz handel, bo musieli swój płynny towar rozwozić po krajach wokół Morza Śródziemnego. Pomysł na robienie rumu z wytłoczyn pozostających po produkcji cukru z trzciny rozwinął znacznie handel niewolnikami i powstawanie nowych państw. Podobnym zaczynem nowego była whisky produkowana z ziaren kukurydzy w samym środku kontynentu amerykańskiego. Ten mocny trunek nazywa się od miejsca produkcji Bourbon.

Kawa i herbata, te dwa napoje dla snobów i ludzi wyrafinowanych, spowodowały rozwój wielu dyscyplin naukowych, zwłaszcza w Anglii, Francji i Polsce (mam tu na myśli szkołę matematyczną wywodzącą się z lwowskiej Kawiarni Szkockiej).
Na koniec coca-cola. Jako, że najmniejszy mam sentyment do tego napoju (chyba, że połączony jest z rumem i nazywa się wówczas Cuba libre!) poświęcę mu więc najmniej miejsca. Muszę jednak przyznać za autorem książki, że to właśnie coca-cola jest najlepszym dowodem czy wręcz znakiem dzisiejszych czasów globalizacji. Nie ma bowiem zakątka świata, do którego by nie dotarła, i w którym nie znano by jej firmowego znaku oraz kształtu niezwykłej butelki.

Mam nadzieję, że zachęciłem wszystkich smakoszy do sięgnięcia po tę książkę.

Naprawdę warto.