Królewski miesiąc miodowy

Miesięczniki, tygodniki i dzienniki często i przy różnych okazjach opisują historię rodziny Elżbiety II. Ostatnio triumfy święci film pt. „Królowa”. Zajmijmy się więc tym tematem i my. Ja na miejscu w Londynie, a moi przyjaciele korzystając z blogu „Gotuj się”. Z wielkim jednak trudem udaje się znaleźć informacje co jada się w Pałacu Buckingham. Nicholas Davies w książce napisanej – jak twierdzi – bez wiedzy i pomocy dworu pisząc o miesiącu miodowym królewskiej pary (było to oczywiście przed laty) podaje: „Nowożeńcy spacerowali i jeździli konno albo przesiadywali przed ogromnym kominkiem w salonie. Elżbieta miała przy sobie ulubioną suczkę corgi imieniem Susan. Żywność w Wielkiej Brytanii wciąż podlegałą wprowadzonemu podczas wojny racjonowaniu, jednak księżniczce i księciu nie brakowało niczego: delektowali się bażantami, jagnięciną, wołowiną, cielęciną, słodkowodnymi rybami z rzeki Test oraz znakomitymi francuskimi winami. Przed wieczornym posiłkiem, który z inicjatywy Elżbiety codziennie spożywali przy świecach, pili szampana. Miesiąc miodowy w Broadlands był jedynym w zasadzie okresem w całym życiu małżeńskim Elżbiety i Filipa, w którym dzielili wspólną sypialnię.”
Ładną historię z jeszcze dawniejszych czasów znalazłem szperając w garnkach austriackiego cesarza. Pomógł mi w tym kolega z Krakowa. Aż 142 historie z życia cesarza Franciszka Józefa zebrał i przypomniał zdumionej publiczności dziennikarz i smakosz Leszek Mazan. Wśród tych – nierzadko pikantnych historyjek – część poświęcona jest cesarskiemu stołowi. Oto jedna z nich: „Cesarz Franciszek Józef z trudem ukrył zdziwienie i zakłopotanie, gdy zobaczył, że w bułce którą w trakcie śniadania raczył podnosić do ust, tkwi zapieczony karaluch.

– Ketterl! – zawołał do kamerdynera – Ketterl, popatrzcie. Ja chyba nie powinienem tego jeść!
– To się już nie powtórzy, Wasza Cesarska Mość – skłonił się blady z przerażenia kamerdyner. – Piekarz miał zapewne na myśli kogoś innego…
– A kogo? – żywo zainteresował się Cesarz.
Odpowiedź musiała Dobrotliwego Pana prawdziwie ubawić, gdyż zezwolił by karalucha zwrócono dowcipnemu piekarzowi wraz z odebranym tytułem c.k. dostawcy dworu.”
Historyjka ta przypomniała mi się w chwili gdy szef kuchni warszawskiej restauracji po zwróceniu mu uwagi, że szaszłyk zrobiony jest z baraniny o dziwnie czarnym kolorze i straszliwym zapachu odpowiedział: – Bardzo pana przepraszam. To pomyłka. Ten szaszłyk był przeznaczony do bufetu redakcyjnego (tu padła nazwa wielkiego warszawskiego dziennika), który stale zaopatrujemy.
Od tej pory nie przychodzę do owej redakcji przed spożyciem dobrego obiadu.