Jestem winny

Nie jest to wyznanie grzesznika. To spowiedź smakosza. A ten tytuł znaczy tyle i tylko tyle, że wolę wino nad wszystkie inne trunki. (Choć dodać muszę gwoli prawdzie, iż spełniam także toasty i czystą, i niezbyt czystą [np. grappą], a i whisky [np. Lagavulin] nie wzgardzę, ale wino to wino). Dowody na istnienie uprawy winnej latorośli datowane są na trzy tysiące lat przed Chrystusem. Miałyby to być krzewy winne rosnące na Zakaukaziu, które z tamtych surowych i dzikich okolic rok po roku przenoszono na zachód, w coraz cieplejsze i pełne słońca okolice. Po kolejnych dwóch tysiącach lat wędrujące winnice dotarły do Italii, a przewieźli je tam Etruskowie. I nie obeszło się przy tym bez rozlewu krwi. Ale postęp zawsze dużo kosztował – wysiłku intelektualnego, potu i krwi.

To dzięki winu, a właściwie dzięki handlowi tym płynem, nastąpił gwałtowny rozwój ceramiki. Musiano bowiem ów napój w czymś przewozić. Drewniane beczki, do tego smołowane, nie były najlepszym rozwiązaniem. Wino nabierało zapachu i smaku smoły i nie każdy klient miał na nie ochotę. Wymyślili więc starożytni Grecy, bo to oni głównie przejęli handel winem w basenie Morza Śródziemnego, uszczelnianie beczek sosnową żywicą. Tak powstała retzina – wino do dziś wielce popularne w Grecji, o ożywczym żywicznym smaku, doskonałe na upalne dni spędzane w cieniu tamaryszkowych, rozłożystych drzew ze szklanką w ręku i wielkim dzbanem zanurzonym w zimnej wodzie.

Na winnym szlaku Greków – i oczywiście Fenicjan, bo ci wciskali się wszędzie tam, gdzie mogli poczuć zapach pieniędzy – leżał Rzym, gdzie za cesarstwa wino lało się strumieniami. Aby poprawić jego smak, aromatyzowano je miodem, mirrą, anyżkiem, cynamonem, pieprzem, a nawet kadzidłem.

Trudno sobie wyobrazić smak wina pijanego przez tak wyrafinowanych smakoszy jak Lukullus. Był on zapewne – jak na nasz gust – wprost paskudny. Musiały upłynąć całe stulecia zanim wino osiągnęło smak, który znamy my, prawdziwi miłośnicy tego szlachetnego trunku.

Innego zdania dotyczącego początków winnic jest uczony etnolog – Ludwik Stomma. Twierdzi on, że istnieją dowody na to, iż wino znano aż pięć tysięcy lat temu. I to wcale nie na barbarzyńskim Zakaukaziu, lecz w cywilizowanym Egipcie. Jego wersja wydaje się prawdopodobna, bo u narodzin tego napoju pokazują się kozy. W Egipcie te mądre zwierzątka obskubywały pędy młodych winorośli, powodując, że krzewy rosły piękniej i wspaniale owocowały. Pasterze wzorowali się na mądrych bydlątkach i rozsmakowali się w pełnych słońca kulistych i soczystych owocach. Stąd był już tylko krok do wyciskania soku, a później jego fermentacji.

Stał się więc ów winny, sfermentowany sok napojem bogów. Najpierw egipskiego Ozyrysa, potem ormiańskiego Noego, greckiego Dionizosa i wreszcie rzymskiego Bachusa. Upłynęło trochę czasu, a i Chrystus zasmakował w tym napoju. Doszło do tego, że czcząc jego pamięć i wspominając Ostatnią Wieczerzę, pijemy białe mszalne wino (ustami swoich najlepszych przedstawicieli, czyli kapłanów) jako krew Chrystusową. Urosło więc wino do rangi symbolu religijnego.

Historia wina wielce jest krwawa, i to od czasów, gdy w starożytnym Babilonie powstał Kodeks Hammurabiego. Zapisano w nim, że producent bądź handlarz win przyłapany na oszustwie (dotyczyło to zarówno ilości, jak i jakości trunku) poćwiartowany ma być i wrzucony do rzeki.

Do Francji wino trafiło wraz z legionami rzymskimi podbijającymi kraj Gallów. Tu zaś, zwłaszcza w kamienistych okolicach Bordeaux, znalazła winna latorośl doskonałe warunki klimatyczne. I tak to się zaczęło. A dziś Francja, i właśnie region Bordeaux, to największy producent win w świecie (choć przyznać trzeba, że sporo z tego sami wypijają, albowiem na jednego Francuza wypada niemal pięćdziesiąt litrów wina rocznie).

A Polacy? Statystyczny mieszkaniec Polski wypja zaledwie 11,3 l w ciągu roku. Mają więc wielkie pole do popisu właściciele winnic. Swoje produkty słusznie usiłują przywieźć nad Wisłę.