Historia widelcem pisana

Dziś chcę wszystkim wyznać, jak się zaczęła moja kariera krytyka kulinarnego. Wszystko to zawdzięczam pewnemu uczonemu. A oto jego sylwetka.

Profesora doktora habilitowanego, autora licznych podręczników i dzieł historycznych  Andrzeja Garlickiego poznałem, gdy jeszcze większość tych tomów była w kałamarzu, tytułowano go zaledwie docentem, a – oprócz zatrudnienia na Uniwersytecie – pełnił funkcję kierownika działu historii w nieistniejącym już od ćwierć wieku tygodniku „Kultura”. Było to w zamierzchłej przeszłości, czyli kilkadziesiąt kilogramów temu.

Młody uczony imponował i ruchliwością umysłu, i zręcznością poruszania się po warszawskich salonach, i – wreszcie – umiejętnością wynajdywania na dość ubogiej wówczas gastronomicznej mapie stolicy miejsc, które umożliwiały zgrabne połączenie jego obu pasji: intelektualnej dysputy w doborowym gronie oraz zaspokajania silnie rozbudzonego apetytu na dobre jadło. Zwłaszcza ta druga pasja bardzo nas zbliżyła. Gdy okazało się, że właściwie żaden z lokali nie jest w stanie nas w pełni zadowolić, docent wpadł na prosty pomysł: kolegia tygodnika „Kultura” przenosimy na grunt prywatny. Odtąd raz na kilka tygodni zespół spotykał się w mieszkaniach dziennikarzy, by najpierw dyskutować na wymyślone wcześniej tematy (podczas dyskusji nie było wolno wypić więcej niż jeden kieliszek wódki, a o zakąsce nie było nawet mowy), a po 120 minutach wkraczały tzw. osoby towarzyszące, czyli mężowie, żony, kochanki lub kochankowie i rozpoczynała się część towarzyska.

Warto tu wymienić nazwiska uczestników. Zespół „Kultury” stanowił bowiem nietuzinkowe zbiorowisko. Przyszli więc, dygując ze sobą a to pieczeń z sarny, a to prawdziwy polski bigos, a to pierogi do odsmażenia, następujący ludzie (dziś znaczna ich część figuruje w podręcznikach historii literatury): Dominik Horodyński, Maciej Wierzyński, Ryszard Kapuściński, Janusz Głowacki, Tomasz Łubieński, Wiktor Osiatyński, Andrzej Bonarski, Krzystof Mętrak, Maciej Krasicki, Jacek Snopkiewicz, Barbara N. Łopieńska, Ewa Szymańska, Teresa Torańska, Mariusz Ziomecki, Andrzej Kantowicz, Jacek Maziarski, Ernest Skalski, Lech Budrecki, Jerzy Jaruzelski, Jerzy Szejnoch, Maciej Gutowski, Andrzej Osęka, Krzysztof Teodor Toeplitz, Ewa Staśko, Janusz Rolicki, Magda Hniedziewicz i – wreszcie – my dwaj, czyli Andrzej Garlicki i Piotr Adamczewski.

Znikła z powierzchni ziemi „Kultura”. Los zrządził, że obaj wylądowaliśmy znowu w jednym zespole. Tym razem w „Polityce”. Tu panowały inne obyczaje. Kolegia to były kolegia, a kolacje toczyły się własnym trybem.

Nie byłby sobą profesor Garlicki, gdyby nie usiłował temu przeciwdziałać. Ogłosił więc kiedyś, że wszystkie europejskie i światowe tygodniki mają swych recenzentów kulinarnych. Nie ma powodu (a istnieje wręcz konieczność), by „Polityka” także nie utworzyła swoją rubrykę gastronomiczną i powołała ekipę recenzentów. Dowodem na to, że dwaj pierwsi starający się o te posadę – Andrzej Garlicki i Piotr Adamczewski – nie kierują się prywatnymi ambicjami czy – też broń Boże – łakomstwem, miał być fakt, iż w takiej np. Francji ekipy recenzenckie wymieniane są co pięć lat. Po prostu krytycy kulinarni po tym okresie umierają na marskość wątroby. Nas, pierwszych ryzykantów, należy więc podziwiać za odwagę, a nie potępiać za zachłanność.

Po namyśle, ówczesna władza redakcyjna, czyli Jan Bijak, mimo znacznego oporu lewicowych ortodoksów, powołała nową rubrykę.

Mój przyjaciel i mentor sam nie gotuje. Nigdy nie udało mi się zgłębić tajemnicy – dlaczego. Zdecydowanie woli rolę zbierającego gratulacje za udane przyjęcie. Aby dobrze ją pełnić, ma profesor sztab doradców naukowych. Jednym z nich jest przyjaciel z lat szkolnych, dziś znany fizyk, profesor Marian Grinberg. I okazało się pewnej nocy, że absolutnie niezbędny jest Garlickiemu wzór na przeliczenie pola powierzchni kwadratu na pole powierzchni koła. Zaciekawiony fizyk obiecał tę kwestię rozwiązać, stawiając tylko warunek, by pytający ujawnił, do czego ma posłużyć ów wzór. Autor „Zamachu majowego” wyznał: do zrobienia pischingera! Po prostu zawsze były w sklepie wafle okrągłe i do nich znane były proporcje dodatków. Tym razem zaś „rzucili” wafle kwadratowe. I cała robota czeka na rozstrzygnięcie dylematu: ile masła, ile cukru i ile kakao?

I tak jest od siedemnastu lat. We dwóch zgłębiamy tajniki różnych kuchni, a wszystkich czytelników „Polityki” wodzimy na pokuszenie!