Kącik samochwały
Nikt nas tak nie pochwali, jak my sami. Wyznając tę zasadę, prawie bez zażenowania, opowiem Wam o podróży do Rzeszowa. Przejazd daruję sobie, choć można by zająć się także postojem we Włoszczowie, gdzie wysiadły aż trzy osoby. Nikt nie wsiadł – więc nie trwało to długo. Potem minęło jeszcze parę godzin i tuż przed 12 czyli w samo południe, wpadliśmy z Barbarą zdyszani do pięknego salonu Duki, który mieści się w nowootwartej Galerii Graffica.
Jest to największy salon szwedzkiej firmy zajmującej się sprzedażą wszystkiego, co może przydać się w kuchni. Nie będę opisywał garnków, sztućców, szkła czy mebli. Nas bowiem najbardziej interesują oczywiście książki. A Duka postawiła sobie ambitne zadanie łączenia handlu sprzętem kuchennym z kulinarną literaturą. Książki kucharskie oraz takie jak nasze, tj. łączące przepisy (część użytkowa) z gawędami czy szkicami historycznymi (część literacka lub – skromniej mówiąc – dziennikarska) są już w wielu salonach. I okazuje się, że to dobry pomysł. Ktoś, kto kupuje zastawę czy patelnie lub brytfanny i widzi książki mogące wzbogacić jego wiedzę kucharską, sięga po nie chętnie. W dodatku w Duce książki te nie toną pośród paru tysięcy innych tytułów. Łatwiej więc wybrać coś dla siebie.
Spędziliśmy w rzeszowskim salonie ponad 4 godziny. W tym czasie spotkaliśmy (jak sądzę) kilkaset osób. Sklep był bowiem cały czas zatłoczony. My zaś, uzbrojeni w przenośne mikrofony wpięte w klapy, staliśmy przy długachnym stole, na którym leżały nasze książki i… stały różne produkty niezbędne do pokazania praktycznych umiejętności kucharskich.
Podawaliśmy gościom salonu krakersy z pastą jajeczną (wg przepisu z książki „Rok na stole”), ruloniki z wędzonego łososia z serkiem homogenizowanym i tartym chrzanem (z „Kuchni dla singli”) oraz ciasteczka z kremem kawowym (z książki jadącej dopiero z drukarni, czyli „Nowości na talerzu”). Przyznać muszę, że albo Rzeszowianie mają fantastyczny apetyt, albo my naprawdę robimy tylko pyszne dania. Wszystko znikało ze stołu w takim tempie, że nie nadążaliśmy z produkcją. Co prawda dużo przy tym było gadania. My opowiadaliśmy jak powstają książki, skąd rodzą się pomysły, a klienci pytali o konkretne przepisy bądź prosili o szczególne (np. imieninowe, urodzinowe, świąteczne) dedykacje.
Po czterech godzinach bolały nas nogi od stania, a ręce od… pisania. Poszło bowiem do miłych ludzi bardzo dużo książek. Udzieliliśmy także kilka wywiadów, w tym odbyliśmy długą i sympatyczną rozmowę z dziennikarzem „Nowin Rzeszowskich” (pozdrawiamy, Andrzeju), gdzie wkrótce będzie można ją przeczytać, a nas obejrzeć w akcji. Była bowiem także i fotoreporterka. Po krótkiej przerwie postanowiliśmy coś zjeść. Samo bowiem gadanie o jedzeniu nie syci. Raczej wprost przeciwnie – zwiększa apetyt.
Poszliśmy więc na rynek Starego Miasta (bardzo piękna część Rzeszowa), gdzie zlokalizowało się gastronomiczne zagłębie miasta. I tu ze skruchą muszę się przyznać, że nie weszliśmy do żadnego lokalu, który mógłby nas nakarmić daniami podkarpackimi. Skusił nas bowiem „da Vinci”. Miłość do Włoch i tym razem zwyciężyła poczucie patriotyzmu. (No ale mam chociaż wyrzuty sumienia!).
Nie żałujemy tego kroku. Bardzo ładna restauracja, z iście włoskim wystrojem i – co się okazało później – świetnym kucharzem. Zjedliśmy po dwa proste dania. Na przekąskę bruscchettę, czyli grzanki z pomidorami oraz bakłażana smażonego na oliwie z serem i owiniętego w plaster boczku. Wspaniałe. Potem zaś canelloni (makaronowe rury) faszerowane szpinakiem i serem oraz tuńczyka w sycylijskim sosie z oliwkami i kartofelkami obsmażanymi na oliwie. Pycha. Do tego butelka sycylijskiego wina z bardzo przez nas lubianego szczepu Nero d’Avola. (Tu – na marginesie – musze dodać pochwałę restauratora za brak zachłanności, czyli zdzierstwa. Butelka ta kosztowała 50 zł. W stolicy przebicie ceny hurtowej byłoby parę razy większe i myślę, że trzeba by zapłacić więcej niż stówę.)
Udało nam się więc połączyć przyjemne (pobyt w Duce i spotkania z czytelnikami) z pożytecznym (pyszna kolacja we dwoje w bardzo fajnym lokalu). Czego i Wam życzę.
Komentarze
Panie Piotrze umiłowany.
Przez wiele lat zbierałam ksiązki kucharskie – orginałyalbo reprinty (wydawała je m.in. Biblioteka Kórnicka) i zebrałam niezły zbiorek. Aliści – jak mawiał śp.Waldorf – odkąd niemal unieruchomiona zaczęłam nabierać ciałka ponad miarę,- raczej rezygnuję z pasjonującej mnie niegdyś lektury. Każde bowiem zaczytywanie się w p.W. Zawadzkiej czy innej Ćwierciakiewiczowej kończyło się bieganiem do lodówki. Trudno. O kucharzeniu mogę pogadać, czytać wieczorkiem nie. (W ramach odchudzania) Pozdrawiam
A gdzie silna wola? Gdybym nie miał silnej woli to bym (wprawdzie nie czytając ale pisząc o kuchni) ważył grubo ponad setkę. Często zdarza mi się ruszyć do lodówki po napisaniu jakiegoś smakowitego tekstu ale zawsze w ostatniej chwili zawracam.
I nie mogę wykręcać się, że nie napiszę. Terminy gonią a czytelnicy czekają.
Lektura starych książek to przyjemność niezwykła. Nie da jej się z niczym innym porównać. Nieprawdaż?
Tak, oczywiscie mlaskanie, trzymanie lokci na stole, wiercenie sie i ogolnie glosne zachowanie sie przy stole jest nieprzyjemne. Jakkolwiek przedkladam intelektualna i emocjonalna wiez z interlokutorem ponad elegancje i styl. Duzo wazniejsze- niz formy savoir-vivru jako takie, ktore same w sobie sa forma sztuki dla sztukii i sa puste oderwane od calego kontekstu towarzysko-kulturowego- sa ludzie i ich sprawy. Dla przykladu cale setki proznych i czestokroc podlych politykow i tak zwanych bogatych z domu darmozjadow siadaja grzecznie i swiatowo przy stolach, majac wszystkich tak naprawde w glebokim powazaniu.
S.p. Zygmunt kaluzynski, ktorego bardzo szanowalem i cenilem za elokwencje i erudycje, mial oglednie mowiac umiarkowane podejscie do manier i do czystosci w ogole, a jakze wspanialym i madrym byl czlowiekiem. Zwyczajnie dobrym, pelnym dobra i sympatii dla innych ludzi. Bynajmniej nie siorbal przy stole, ani nie przerywal niegrzecznie rozmowcom. Byl pelen wdzieku i piekna pomimo zaplamionego krawata i ciaglego drapania sie po glowie. Bo trzeba byc po prostu osobowoscia. Takim ludziom wiele sie wybacza.
Staram sie z ludzmi, za ktorymi nie przepadam nie siadac do stolu. Dlatego czesto jadam sam. Po prostu po amerykansku czasto stojac przy blacie kuchennym w kuchi spozywam lososia z ziemniaczkami. Oczywiscie kolacja w dobrym lokalu z milymi, madrymi i kulturalnymi ludzmi jest wspanialym przezyciem. Estetycznym glownie. Ale i intelektualnym. To tez jest czescia mojego, naszego zycia. Laczmy przyjemne z pozytecznym !
Zycie jest jednak tak ekscytujace, ludzie tak niezwykli, ze trudno jest mi skupiac sie detalicznie na wszystkich widelczykach i talerzykach pieczolowicie ustawianych przez estetow na stolach. Przepraszam, ale piekno lezy w oczach patrzacego, jak slusznie zauwazyl autor Portretu Adriana Greya. A dla mnie piekno lezy w oczach, umyslach i w sercach towarzysza(y) posilkow. Duzo mniej skupiam sie na stole, przy ktorym siedzimy.
Tak, czy siak. O tempora o mores. upadaja obyczaje, oj upadaja.
Signum tempori ?