U Basi na imieninach…

Bard Warszawy Stanisław Grzesiuk (a po nim chyba dzisiejszy ulubieniec młodej publiczności Muniek Staszczyk) śpiewał: „U cioci na imieninach/ zakąska i flaszka wina…” Tak też było i u Basi. Tyle tylko, że Barbórka w naszym domu rozciągnięta będzie w czasie i potrwa przez trzy kolejne soboty. I tak dobrze, że skończy się na tyle wcześnie i będzie jeszcze czas na przygotowania świąteczne.

DSCN0523.JPG

Pierwsze koty za płoty. Wieczór był chyba udany, bo goście zgodzili się wyjść ale grubo po północy i tylko dzięki obietnicy (dotrzymanej), iż będą mogli wynieść najbardziej smakujące im dania. Zniknęła więc z półmiska ryba faszerowana w galarecie (gefiltefisz w wykonaniu solenizantki to mistrzostwo świata), a także tort orzechowy i zupa pomarańczowa.
Nie dostali nic więcej, bo wszystko spałaszowali. A co było to widać na obrazkach. Kolacja była polsko-włoska. Rozpoczynała ją wspomniana już ryba i carpaccio. Miałem trochę tremy, bo robiłem tę prostą wydawałoby się przekąskę po raz pierwszy.

DSCN0522.JPG

Największa trudność to oczywiście właściwe pokrojenie polędwicy. Płatki mięsa winny być tak cieniutkie by można było przez nie czytać gazetę. Włożyłem więc sztabę polędwicy do zamrażalnika i odczekałem trzy godziny. Mięso stwardniało ale nie zamarzło. W tym stanie dawało się dobrze kroić. Krajalnicę ustawiłem na najcieńsze z możliwych plasterki. I wówczas okazało się, że kłopot sprawia też zdejmowanie ich z maszyny w taki sposób by nie kruszyły się lub nie rozrywały. Samo układanie na półmisku to też sztuka. Trochę zbyt późno wpadłem na myśl, że dno półmiska powinno być lekko natarte oliwą. Ułatwiałoby to potem pobieranie dania i nakładanie na talerze gości.

Gdy półmisek był już w całości pokryty krwistymi płatkami polałem carpaccio najlepszą oliwą (tym razem wziąłem liguryjską Carli, bo jest bardzo delikatna) i skropiłem octem balsamicznym z Modeny o smaku leśnych owoców. To był też dobry wybór. Zwłaszcza, że ocet i pachniał, i smakował malinami. Jeszcze tylko odrobina pieprzu prosto z młynka, płatki parmigiano i poszarpane listki świeżego szpinaku. Zabrało to sporo czasu a ogołocenie półmiska trwało zaledwie parę minut.
O zupie pomarańczowej już pisałem więc nie będę się powtarzał. Wydaje się, że to będzie wśród naszych przyjaciół tegoroczny przebój sezonu. Wszyscy dopytywali się o przepis.

DSCN0525.JPG

Danie główne stanowiły pieczone przepiórki z modrą kapustą i puree ziemniaczanym. Przepiórki to prosta robota. Kupuje się je już oskubane i wypatroszone. Wystarczy posolić, owinąć plasterkiem słoniny (by podczas pieczenia mięso nie wyschło), włożyć do brzuszka odrobinę np. rozmarynu lub – jeśli kto woli – kulkę ziela angielskiego czy jałowca i do piekarnika. Każdy ptaszek to jednoosobowa porcja. Ani za duża, ani za mała.

Okazało się też, że polskie przepióreczki bardzo lubią (a my wszyscy też) włoskie wino Primitivo Salento charakteryzujące się owocowym aromatem i smakiem. (Niebagatelną zaletą jest też niewygórowana cena tego trunku.)

Na deser były rożki z kruchego ciasta faszerowane konfiturami z róży oraz tort orzechowy. Tortu nie próbowałem ale ilości jakie pochłonęli moi przyjaciele świadczyły dobitnie o jego jakości. Zdążyłem „załapać się” na dwa rogaliki. Bardzo je lubię. Zwłaszcza, ze to przepis Babci Eufrozyny.

DSCN0520.JPG

Rozmowom przy stole (tym razem nic o polityce a dużo o sztuce, wszyscy bowiem byliśmy świeżo po obejrzeniu wystawy flamandzkiego malarstwa) towarzyszyła muzyka z nowych płyt. Dostała Basia bowiem piękny czteropłytowy bożonarodzeniowy album oratoryjno-kantatowy Jana Sebastiana Bacha. Gdy umilkły dźwięki zwiastujące zbliżające się święta przeszliśmy na wspomnienia młodości i do końca kolacji towarzyszyła nam Ella Fitzgerald i Luis Armstrong.

To była piękna noc!