Na Słupeckiej jak na fiszplacu
Nie wiem czemu ale cały czas gdy myślę o poniedziałkowym spotkaniu promującym „Rodaka” na usta ciśnie mi się piosenka Szwejka (i nie tylko) „W Ołomuńcu na fiszplacu”. A przecież nie stałem ci ja tam na warcie, choć wszyscy ludzie mi się dziwowali. I tylko cysorza zabrakło. Ale był za to redaktor naczelny Jurek Baczyński i redaktor naczelna TOK FM Ewa Wanat, no i gęsto było od innych redaktorów z „Polityki” (bo to przecież ich fishplatz), TVN, paru radiostacji dla słuchaczy polskich i zagranicznych. Ba, był nawet bliski współpracownik samego Marszałka Sejmu (też łakomczuch: smakowało Jarku?).
Mimo, że starałem się gadać jak najkrócej to przez wnikliwe pytania zadawane przez prowadzącego wieczór Marcina Wojciechowskiego trwało to prawie godzinę. Opowiadaliśmy o podróżach dzięki którym powstała ta książka dla emigrantów, o naszych pasjach kulinarnych i miłości do starych książek.
Z sali, która była zapełniona słuchaczami naszych audycji i czytelnikami książek, zadawano nam dodatkowe pytania dotyczące dalszych planów edytorskich i podróżniczych. Atmosfera była wręcz rodzinna.
W końcu ruszono do stołów i stoiska wydawnictwa Nowy Świat gdzie leżały nasze książki (nie tylko nowiutkie egzemplarze „Rodaka” ale i pozostałe tytuły). Co było na stołach wiemy tylko ze słyszenia. Ciasteczka ze słynnej warszawskiej firmy Bliklego zniknęły błyskawicznie. Podobnie sery podarowane przez France Lait. Wino (na odpowiedzialność Doroty z sąsiedztwa czyli krytyka muzycznego „Polityki” informuję, że było to Beaujolais), które zawdzięczamy Piwnicy Wybornych Win też nie postało długo. Do końca wystarczyło natomiast kawy z ekspresu Coffee One. Wszystkim szczodrym patronom spotkania oczywiście serdecznie dziękujemy. A gościom wierzymy na słowo, że smakowało. W tym czasie gdy oni pałaszowali – my podpisywaliśmy kupione książki. A było tego multum. Goście stali karnie w kolejce, która posuwała się dość wolno ponieważ z każdym, choć chwilę, staraliśmy się porozmawiać. W dodatku, niektórzy goście przynieśli wspaniałe podarunki. Dostaliśmy więc m.in. wielkie pudło herbat Dilmah z rąk najwybitniejszego konesera w Warszawie Pana Tomasza Witomskiego, olbrzymią gomułę (pysznego nad wyraz co już sprawdzone) białego sera, który przywiózł z Mazur dziennikarz i teatrolog Michał Kasperowicz oraz wizytówkę i prospekt reklamowy z naszej ukochanej weneckiej restauracji „Poste Veccie” od przemiłej słuchaczki „Kuchni świata”, która pojechała tam zachęcona radiową gawędą.
Wśród nieznanych nam gości ukrywał się blogowy Antek. Ale tylko przez pewien czas. Przynosząc książki do podpisu przedstawił się i mieliśmy okazję do krótkiej rozmowy. Jest znacznie młodszy niżby można sądzić po komentarzach, zwłaszcza tych dotyczących praw autorskich. Jak na łasucha, którym jest przecież każdy z naszej społeczności blogowej, jest wręcz szczupły!!! Ma sportową sylwetkę. Słowem bardzo przystojny i sympatyczny młody człowiek. Sami zresztą będziecie mogli to sprawdzić, bo pewnie przyjedzie na kolejny zjazd pod Pułtuskiem.
I na koniec wiadomość dotycząca polityki międzynarodowej. Na wiosnę, podczas targów książki w Londynie nasz wydawca będzie promował wydanie polskie i angielskie „Rodaka”, a my będziemy tam wraz z książkami!
Komentarze
Po takim wpisie co tu komentowac !
Sadze, ze najlepiej byloby gdyby „Polityka” wydala specjalny numer poswiecony kulinarii. Pisze o rewolucji 1917 roku, moglaby napisac cos dla innej grupy koneserów zycia.
Nowa tematyka ksiazkowa az sie prosi. Temat wrzucam z mysla o nastepnym roku. Nawet dwa tematy. Co jadaja ludzie na Wiekanoc, jeszcze jest czas zareagowac blyskawicznie, oraz na Swieta Bozego Narodzenia i Sylwestra. Taki swiatowo przekrojowy temat. Gdyby kazdy podal swoje typy i doswiadczenia z przeszlosci i terazniejszosci, to Barbarze i Piotrowi do calkowitego skompletowania materialów wystarczylyby zaledwie dwie podróze dookola swiata. Uzbrojeni w nowoczesna satelitarne laptopy nie musieliby nawet porzucac nas na pastwe losu.
Czego zyczy, jeszcze obiezyswiat
Pan Lulek
Jeszcze z prawej strony grzeje mnie ciepełko Echidnowego daru, a już z lewej żółknę malowniczo – z zazdrości. To musiała być świetna impreza. To, że Antek okazał się być młodym człowiekiem, wcale mnie nie zdziwiło. Któż, jak nie młodzieniec gotów jest kruszyć kopie z całym światem w obronie swoich szlachetnych przekonań? Przecież nie my, cyniczne stare konie. Nirrod też po telewizjach wiatrakowych lata broniąc świętej racji. I dobrze. I tak powinno być. Myśmy już to przeżywali, a czasy mieliśmy na życie raczej urozmaicone.
Piotrze, czy przeczytałeś moją prośbę wczorajszą? Głupio mi strasznie, ale co robić?
Panie Lulku
Oferuję się w podrózy dookola świata nosić walizki Państwa Adamczewskich. W chwilach wolnych mogę pracować jako Sekretarz Herbatka. Oczywiście wszystko gratis Wystarczy opłacenie transportu i hoteli.
Miś 2 – Ty nie bądź taki cwany, Miśku. Owszem – jesteś pierwszy w kolejce ale i inni Panowie się chętnie do tych walizek pewnie ustawią.
Ha, ha, niejeden by chciał (i niejedna chciałaby być Sekretarką Herbatką)… 😆
Ja te butelki Beaujolais widziałam po prostu wychodząc, jak z nich nalewano do kieliszków. Ale głupio mi było porwać za jeden, choć nie powiem, nawet bym spróbowała… I tak jestem o tyle lepsza od Gospodarzy, że spróbowałam serka camember(t)ka. Cóż, taki już los autorów i artystów, że na własnych bankiecikach się nie najedzą…
Kto się znów tak na tym Fischplatzu dziwował? Wszyscy byli bardzo życzliwi i zainteresowani! No chyba że ktoś się dziwował po moim wyjściu 🙂
Dziendobry,
CZy ja bym mogla prosic o przepis na paszteciki z nadzieniem grzybowym? Slicznie prosze.
Nirrod – teraz wychodzę, ale po powrocie napiszę Ci przepis od mojej Ryby (a ona z kolei ma go od kuchmistrza z dobrej knajpy) Jest świetny, łatwy i może mieć różne nadzienia – ja robię np kapuściano-grzybowe
Juz sie ciesze. Dziecki Pyro.
Z ciekawostek pasztecikowych. Moj google jest ustawiony na angielski i jak wrzucilam paszteciki, to pierwsza strone jaka mi podal to http://www.paszteciki.co.uk nasi rodacy sa obrotni… 😀
Czytałem Pyro Droga. Oczywiście pójdę ale dopiero dziś. Wczoraj byliśmy zajęci do 21.00 Wieczorem mieliśmy spotkanie w Bibliotece w Rembertowie. Bardzo było miło, fajna rozmowa z Czytelnikami, a dyrektorka Biblioteki Pani Violetta wydała dla wszystkich gości ptrawdziwe przyjęcie wg. naszych przepisów.
Jutro idziemy do przedszkola na Ursunowie czytać dzieciom…bajki, a rodzicom opowiadać o przygotowaniach Wigilii.
Tu nastąpiła krótka przerwa w pisaniu ponieważ przyszedł listonosz i przyniósł paczkę od Pyry. Minął miesiąc i juz doleciała z Poznania. Pyruniu Kochana Basi nie ma a ja nie otwieram jej przesyłek. Musisz na podziękowania poczekać do wieczora. Ale już Cię serdecznie całuję.
No i tak wszystko sie szczesliwie zakonczylo. Promocja udana nad wyraz – tu me serdeczne gratulacje – choc Gospodzarz przekornie cos o fiszplacu gawedzi; paczka doszla – Pyrowe jedno zmartwienie z glowy. Pewnie i to drugie paczkowe „nieszczescie” niebawem rozwieje sie.
Uspokojona dobrymi nowinami udaje sie do zajec gospodarskich, bo to panie trzeba…
Pozdrawiam w nastroju porzadkow przedswiatecznych
Echidna
Co za granda!?
To wy sobie już drugi tydzień z rzędu tak ot, po prostu,
Rodaka w zgadywance wygrywacie,
na Rodaka prezentacje w smakołyki obfitujące chadzacie, łasuchy,
recenzujecie Rodaka
i z Rodakiem już kuchcicie,
kartki Rodakowi ciastem pierogowym zlepiacie?
A ja? Na dudka przez timing niedotrzymany wystrychnięty! A pierwszym miałem być! Nawet przed Gospodarzem, i co? Pierwsi będą ostatni!
Rodaka jak nie było, tak i do siech por niet!
To znaczy… coś mam… trzy dni temu dostałem 1 (słownie: jedną) kartkę od Rodaka. Rozdział pod tytułem: Faktura VAT…
Już liczę… zgadza się. Tylko na Rodaków, jak to na rodaków, nie wiem, czy liczyć mogę, bo zarazy gdzieś po drodze zabałamuciły.
Panie Lulku!
Ty nie zawracaj Antkowi gitary z tymi poturbowanymi Rodakami, to była jego licentia poetica. Jak tylko Rodacy dotrą z odsieczą pod Wiedeń, wyślę jednego na delegację do Św. Michała, żeby Ci wiernie służył. Rodak, rzecz jasna. Zresztą św. Michał też, choć nawet nie wiem, od czego on jest ten święty.
Postanowiłem teraz stracić humor i odzyskać go dopiero mając Rodaka przed oczami.
Wszystko znajduje sie, ale we wlasciwym czasie. Do mnie DHL przywiózl paczke od mich z Badenii Wirtenbergii. Wlasnorecznie pieczony. Tylko co. Chleb z owocami, piernik czy tez cos innego ale pysznego. Dobrze, ze poczta od Pyry jednak dojechala.
Co sie odwlecze, to nie uciecze. Na zdrowie.
Pan Lulek
paOLOre, nie dochodza tylko przesylki niewyslane, patrz, nawet Pyrowa w koncu dolazla, nie ma co tak zaraz humoru postanawiac tracic, idz na piwo i przeczekaj, 3m sie
Madame?!
Cóż czytam?! „To, że Antek okazał się być młodym człowiekiem, wcale mnie nie zdziwiło.”
Trochę to będzie niejasne, ale i natura tego mocno niejasna. Z językiem jest tak, że prócz wyrażania tego, co mówimy (piszemy), wraża jeszcze i to, co przemilczymy (tu: omijamy). Często owo przemilczenie większą treść niesie, niźli faktyczna zawartość wypowiedzi. Madame ominęła słówko „sympatyczny” w opinii o Antku. U gospodarza „przystojny i sympatyczny młody człowiek” to jedna linia melodyjna akceptacji, ale brak u Madame „sympatycznego” to kontrapunkt. Głuchy kontrapunkt.
Czepiam się języka. Chciałem w punkcie trzecim recenzji „Rodaka” napisać o języku autora (sadzę, że to Jego pióro). Książkę przeczytałem w dwa dni (słownie: 2) (prę zwrócić łaskawie na błąd w zapisie) i przy próbie ujęcia w słowo, jak jest napisana, wychodzą sążniste głupio-mądre dyrdymały, a serwilistycznych laurek to mi się pisać nie chce. Mnie się podoba, nawet bardzo podoba. Przepisy na kapuchę, kluchy, kartofle i mięcho znajdę w byle gazecie. By jednak pisać o tym książki, trzeba te kluchy i kapuchę lubić, trzeba lubić to gnieść i miętosić, trzeba jakoś kochać ten smrodek gotującego się kalafiora i śliskość czyszczonego ozora.
Przepisy sa ze soba powiązane, ale nie na zasadzie prostego odsyłania: tu krem, to tam ptysiowy groszek czy grzanki . Gdyby wyrwane kartki poukładać na podłodze, to powstanie niewidzialna mozaika odpowiadająca kompozycji smaków i tradycji smaku… Tu przxestanę, bo jeszcze krok i będą dyrdymały. Zamiast nich, powiem, że S. Lem napisał, że trzeba było setek lat kulinrnych doświadczeń kolejnych pokoleń smakoszy, aby stwierdzić, że wieprzowina rymuje się z kapustą, tak jak M. Bułhakow o gorących pulpecikach w pomidorowym z białą, koniecznie dobrze zmrożoną. Mogą kostuchy z rozkładówek zabielać chudy barszczyk odtłuszczonym kefirkiem i konserwować młodość z urodą. (zaczynam dryfować). Jeśli TVP i PR mają realizować misję społ., to utrwalenie i propagowanie dorobku narodowej kuchni jest terjże misji elementem. Ksiązka to robi i tę prostą „wazelinę” można przyoblec w odezwę: Wyjechani! Miejcie tę książkę. Prócz telefonów, maili i świątecznych kartek, jest jeszcze milion kapilarnych korzonków umoczonych w barszczu, żurku i bigosie. Niechaj wżdy postronni, że Polacy nie tylko swój język mają, ale i gęsi upiec umją.
Są i smaczki, ale tu tylko jeden – w jednym z przepisów każe p. Gospodarz „zagotować 4 litry osolonego wrzątku”… 🙂
Ta poczta musiała się naczytać naszych niepochlebnych wpisów pod jej adresem 🙂
Pyro,
dzięki za przepis, na razie kapustę zamroziłam i kto wie, czy zrobię kulebiak, czy też paszteciki któregoś dnia. Pewnie pójdę na łatwiznę 🙂
Echidna,
z tym uchem słonia racja, ale w przedświątecznej krzątaninie humoru trochę musi być. To ucho prawdopodobnie wystarczy za drugie danie do jakiejś zupy na nas dwa.
Panie Lulku,
co to są te michy z Badenii Witembergii, co chlebki z owocami rozsyłają?
Misiu 2,
proponuję, żebyś Ty walizki nosił, a herbatkować będę ja. Tych dwóch zajęć nie można łączyć, a Adamczewscy w podróżach powinni mieć odpowiedni personel. Prawdopodobnie przydałaby się jakaś garderobiana i tak dalej. Ekipa cała, a co!
Garderobiana to w sam raz dla mnie.
Z garem bardzo mi do twarzy, tylko ta „de Robiana” mnie niepokoi.
Iżyku,
odpadasz z definicji, nie ta płeć, musi być kobita. Ale możesz być nadwornym kucharzem, skoro Ci tak z garem do twarzy 🙂
Proponuje proste i klarowne rozwiazanie. Podróz misyjna calego blogu dookola swiata. Postoje, na koszt aktualnie sprawujacych wladze w krajach zamieszkania kazdego blogowicza. Problem podzialu zadan da sie rozwiazac w trybie roboczym zgodnie z najwyzsza wola Gospodarza.
Kilka pytan padlo pod moim adresem.
Po pierwsze, z Badenii Wirtenbergii przesylke wyslala rodzina a wypieku dokonala moja wnuczka. Cale szczescie, ze powolutku rosna nam nowe pokolenia.
Po drugie, odpowiedz na pytanie paOlOre dotyczace Swietego Michala. Zródla, domowa biblioteka oraz blyskawiczne konsultacje telefoniczne.
Michal Archaniol. Wystepuje w Starym Testamencie jako aniol Izraelitów, w Nowym Testamencie wystepuje jako pogromca djabla oraz smoka. Przedstawiany jest jako chorazy zastepów niebieskich, zaufany Boga, rzecznik prasowy ludzkosci w stosunkach niebieskich. Równiez jako rzecznik praworzadnosci oraz boskiej laski. Prowadzi dusze zmarlych na Sad Boski. Jako dowódzca wiernych bojowników ochranial Swiete Cesarstwo Rzymskie oraz wladze Kosciola.
Funkcje te sprawuje razem z innymi Archaniolami jak Gabriel oraz Rafael.
Dzen Swietego Michala, to 29 wrzesnia w wielu krajach obchodzny jako Swieto Plonów.
Na pytanie jaka funkcje w stosunku do mnie winien sprawowac cytowany swiety odpowiedz jest nastepujaca. On ma pilnowac zebym nie schodzil na zla droge. Ja sie wobec tego pytam. Jak nie zla droge no to na jaka, zeby jakos dalo sie zyc.
Tym sposobe poczulem sie jak Wielki Interpretator
Pan Lulek
Alicju,
z płcią to nigdy nic nie wiadomo i pewnie niejeden na kozetce po piątym tygodniu opowiadania o dzieciństwie by się zdziwił.
Nadworny kucharz u Adamczewskich, czyli jak turlać personelem po schodach 🙂 Pierwszy do wykopania. Szybciej u szejka z Grenlandii. Nie wiedziałem, że i Ty tkwisz w układzie. Po uszy, widzę, po uszy.
Ależ nie spierajcie sie tak. Starczy miejsca dla wszystkich. Bo i podróży jest bez liku: w lutym do Berlina, w marcu – do Barcelony, w kwietniu – do Londynu. W w tele jeszcze Italia. I zostaja przeciez liczne niezagospodarowane miesiące. A obóz treniongowy czyli kindycyjny sprawdzian – pod Pułtuskiem!
Ja tu pytanie poważne miałem zadać a propo wina i fiszplacu, a Alicja mnie moją własną tożsamością chce z pantałyku zepchnąć!
Przeczytałem, w jakimś dodatku, chyba do Rzepy, że beaujolas nalezy podać schłodzone do temp. 14-16 st.C bo…, uwaga, „takie temp. panowały we francuskich zamczyskach”. No to jak, przepraszam, bukiet i smak, czy tradycja?
Panie Imperatorze Lulianie
Nie wiedziałem, że w Starym Testamencie Bóg chodził o lasce i miał do niej jeszcze rzecznika. Całe zycie człek się uczy.
Jak widać na Alicyjnych załączanych obrazkach i po wczorajszych wpisach, przygotowania do świąt idą pełną parą. U mnie jest podobnie. W tym celu wczoraj udałem się do sklepu po nowa torbę podróżną. Tak jakoś wspaniale się układa ku nie tylko mojemu zadowoleniu, ze od ćwierćwiecza / można powiedzieć ze to już tradycja/ spędzamy wraz z przyjacielem ten okres za każdym razem w innym miejscu.
Jest to już ładnych parę lat wstecz jak doświadczyliśmy tej przyjemności w jednym z krajów związkowych tutejszej republiki. To nadwyraz wyjątkowe społeczeństwo. Ze zdrowym rozsądkiem i wiara w siebie. Powiadają o nich, że potrafią wszystko tyle tylko, że z mówieniem po niemiecku mają kłopoty. Słyną również z wyjątkowej oszczędności, co nie pozwala im pozostać bezdomnymi.
Właścicieli nowo wybudowanego domu poznałem na jednym ze spotow nad morzem czerwonym. Miło spędzaliśmy czas również po zachodzie słońca na uzupełnianiu płynów w naszych wykończonych słońcem i słoną wodą organizmach, gdy jednego razu padła z ich strony propozycja odwiedzenia Szwabów i do tego w okresie świątecznym. W takich przypadkach zaprzeczanie, tak mi się wydaje również dzisiaj, mogłoby okazać się brakiem szacunku do pomysłodawców.
Helga przygotowała typowo niemieckie dania. Tradycyjne a zarazem świąteczne klasyczne menu składające się z regionalnych aczkolwiek mało popularnych produktów.
Pierwsze danie serwowano z wazy. Pani domu osobiście nalewała na talerz nie zapominając o historii. Okazuje się, ze już dawni germanie odżywiali się najczęściej supopodobną papką i o tej porze roku często gęsto gości na tutejszych stołach supa z dyni. Gospodyni wyszukała zupelnie cos innego i dla nas nieznanego. Przyznam się, ze pierwszy raz w życiu usłyszałem tą nazwę i wydala mi się bardzo orientalna. A okazuje się ze topinambar a może topinambur rośnie w ziemi jak każda inna bulwa. Smakuje podobnie do artiszoken. Obiera się toto bardzo grubo, bo pod spodem czyha jeszcze jedna warstwa. Kroi się na plasterki lub w kostki i dalej postępuje się podobnie jak z popularną kartoflanką. Byłem pewien ze ta robiona była na wywarze z wołowiny. Pewne rzeczy się po prostu wie i nie trzeba próbować ani się pytać. Pozwoliłem sobie na dokładkę i dopiero wtedy wyraźnie poczułem kawałki ostrej papryki.
Drugie danie równie tradycyjne. Należy do klasyki tyle tylko ze w innym odcieniu. Kupiony został u handlarza i tam pozbawiony uroków życia na tej planecie. Okazuje się ze i tam wiele osób kupuje go znacznie wcześniej i trzyma ku uciesze dzieciaków w wannie. Tu ten przypadek nie wchodzi w rachubę. Gospodarze używają jej na codzien.
Karp gotowany był w wywarze z obcego mi warzywa. Skutkiem tego był niebieski kolor i brak typowego mulastego aromatu ryb stawowo hodowlanych. Jarzyna ta jako dodatek trafiła dodatkowo na talerz. Nie nie, nie taki nagus. Z dodatkiem pieczarek, liści selera, kawałków ostrej papryki, marchewki, goździków i czosnku. Pewnie cos wyleciało już z pamięci, ale smak białego wina w całej tej masie był wyraźnie wyczuwalny. Naturalnie ze Helga podała rybę bez skóry i ości, a pomimo niebieskiego zabarwienia w części przylegającej do szkieletu rozpoznać można było resztki krwi, co wydaje mi się było pozytywnym znakiem jeśli idzie o długość gotowania. Uwagę wyraziłem na głos. Przyjęta została ku mojemu zadowoleniu z uznaniem.
I w zasadzie to co dotychczas zjadłem zaspokoiło moje potrzeby.
Przemówił mi do rozsądku dopiero argument, ze na następny dzień zaplanowane jest tylko wyżywienie pokładowe. A gdy po całodziennym locie znajdziemy się już na miejscu, to i tak wszystko będzie już pozamykane.
I tu wyczuć można było dość wyraźnie umięśnienie tego dania. Być może nie były to hodowlane, a może akurat po obozie sportowym. Sponsorzy przedstawili tu wersje odmienności płci. Być może trafił mi się osobnik męski, te na ogol są twardsze. W każdym razie kacza pałka doprawiona była wyśmienicie a doskonale dobrany płynny dodatek pozwolił ja łatwo przełknąć.
Nie obyło się bez deseru. Dziś, z tego co pozostało mi w pamięci, przyrównałbym toto, szczególnie po ostatniej wizycie w Pradze do tamtejszych dziwactw. Zapewniano nas natomiast, ze to typowy przysmak, tyle tylko ze w skromniejszej wersji niż to awangardziści kulinarni z wysp brytyjskich przyrządzają. Takie tam pomieszanie chlebomasłobudyniu. Pewnie i sama Helena nie ma pojęcia jak się toto zwie.
Na koniec dano do zrozumienia, ze cos takiego więcej się nie powtórzy. Po pierwsze rocznice nie zawsze są okrągłe, a po drugie oni również starają się stosować naszą tradycje tzn. za każdym razem w innym miejscu. Tym razem spotkamy się na pieskiej supie. I proszę tu źle o nas nie myśleć. Szczękać nie będziemy po niej. Ta supa się tylko tak nazywa i naklepię o niej po powrocie, zanim jeszcze gospodarz trafi do Berlina. A co ja tam włóczyć się będę po Warszawach. W Berlinie się spotkamy. Tylko kiedy? Bym gdzieś nie wybył w tym czasie?
Slawku gratuluje podejścia do tematu. Co cesarskie cesarzowi, reszta do szewca. Jak pozwolisz to w ramach wolnych mocy przerobowych dorobię napisy.
Uwaga, niebezpieczenstwo oderwania sie od ludu. Jak Piotr bedzie tak latal, to kto bedzie w jego blogu dolewal oliwy do ognia. Szejk z Grenlandii, czy moze z Antarktydy. Wyglada na to, ze trzeba bedzie mu kupic sluzbowy laptop pracujacy w totalnym systemie GPS, bez mozliwosci wylaczania na noc albo wbudowany w Tarcze Antyrakietowa. Wtedy nie da nam dyla. Chocby na koniecu swiata a i tak Go dopadniemy.
Alicja ! Wrócilem do Twojego wpisu na temat strzyzenia i zapuszczania. Oczywiscie momentalnie zachodzi pytanie. Najpierw zapuszczac, czy najpierw strzyc. Jesli o mnie chodzi, to ja wiem jak zapuszczac. Tylko co ?
Caly w rozterce
Pan Lulek
Topinambur to po polsku bulwa i jest znany od dawna, choc malo popularny. Na Ziemiach Zachodnich, w poniemieckich ogrodach spotyka sie dotad na jesien zoltokwitnace wysokie slonecznikopodobne rosliny. Artischocken to karczochy.
http://www.ho.haslo.pl/article.php?id=788
UFF – ulżyło mi. I wcale nie chodzi o takie czy inne podziękowania, Piotrze, tylko o to, że niemądrze pochwaliłam się „kwiatkiem dla Basi”, a kwiatka nie było. Już sama zaczęłam wątpić, czym przypadkiem mitów nie siała po blogu. Ale nie. Widać trzeźwa ze mnie osoba mimo wszystko Może nawet niepotrzebnie raban podniosłam w UP, ale znowu jeżeli wzięli taksę za dostarczenie, to wywiązać się powinni.
Iżyku miły – dzięki za recenzję i to taką, której forma i treść niezwykle mi odpowiadają, a biedny Paołóre wyszedł tak, jak ja na poczcie.
Hej, hej Mili Moi – jeżeli ktokolwiewk będzie w okolicach Pyrlandii 27 grudnia, to niech zajedzie do Pyry na piernik i nalewki. Aktualnie są cztery – wytrawna i słodka wiśniówka, ciężka malinowa i słynny likier cytrynowy. Są też wyroby Pana Lulkowe po Zjeździe przytargane (ja głosuję na gruszkówkę) Bigos i ryby w auszpiku też się znajdą. Nie będzie natomiast nieśmiertelnej sałatki jarzynowej – ewentualnie możecie przywieźć ze sobą. Dictum
Nareszcie gdy kartofle były znajome po Żuławach gdańskich, po Holendrach wielkopolskich i litewskich, gdy do Wielkiej Polski przyszło kilkaset familii Szwabów, którymi panowie niektórzy, a mianowicie miasto Poznań, wsie swoje całe, wypędziwszy dawnych chłopów polskich, poosadzali, ci przychodniowie, przyuczeni w swoich krajach żyć niemal samymi kartoflami, najbardziej do nich polskim chłopom, a od tych szlachcie apetyt naprawili, tak że na końcu panowania Augusta III kartofle znajome były wszędzie w Polszcze, w Litwie i na Rusi. Póki nie znano kartofli, używano bulwów. Jest to owoc podobny do kartofli z tą różnicą, że jest ogromniejszy; pod jedną łodygą będzie czterdzieści i pięćdziesiąt bulwów, na kształt kłębka w kupę cienkimi jak nić wyrostkami splątanych; smak mają ten sam co kartofle, ale odor przeraźliwy, podobny do pluskwy. Łodyga bulwy wysoka na półtora chłopa, gruba na cal. Po zaplenieniu kartoflów zarzucono bulwy.
(Opis obyczajów za panowania Augusta III, Jędrzej Kitowicz).
Ja odnoszę wrażenie, że ks. Jędrzej chciał zachować bulwę dla potomności. mó osobisty teściowy jeszcze topinambur pamięta. Dzisiaj używa sie go jako dokarnmiacza dzików, żeby w kartofelki nie lazły.
Arkadius ładnie pisze. Do tej pory to celował raczej w takich strzałkach błyskotliwych.
Iżyku i tu się x Kitowicz mylić raczył – chłopów polskich nikt w Wielkiej Polszcze nie wyganiał z roli, a wsie całe padły już to ofiarą zarazy, już to żołdactwa szwedzkiego i saskiego w czas wojen. Prawdą jest tedy, że na owe wyludnione całkiem tereny zaproszono osadników z Bambergu. Zaproszenie było związane z tym, że ludność Bambergu była katolicka i kacerze nie mieli tam ostoi swojej. Osadnictwo Bambrów (jak z miejsca spolszczono nazwę etniczną porzybyszów) bardzo korzystnie wpłynęło tak na biedną w zasadzie ludność napływową, jak i na rozwój technik rolnych i drobnego rzemiosła w kraju osiedlenia. Corocznie Poznań organizuje dni bamberskie, a bambrzy stanowią po 200 latach integralną i ważną część Wielkopolan.
Meem,
ja Plan Rapackiego w pełni poważam. Tu o kartofla i, za przeproszeniem, bulwę idzie. To kogo, jak nie proboszcza Kitowicza pytać? A że on był przećko UE…
ha!!!Helianthus tuberosus – jerusalem artichoke!!!
Toz to tutaj trudne do dostania i drogie dosc.
Dzisiaj byl dzien kiszonej kapusty ze Steiermarku. Swiezej, prosto z beczki. Kupowanej na wage. Bulion gotowany z wolowiny na gulasz oraz kurzych skrzydelek. Zieleniny innej, sporo, bo pogoda znowu cesarska. Jutro zas jazda do Wiednia na zakupy dla przyjaciela, zamówienie breloczka z kula z arkebuza i na wyzerke do innego, któremu strzyknelo w krzyzu i moze tylko gotowac a nie wlóczyc sie po lesie. Zima zwariowala i tyle. Dzisiaj próbowalem nalewki która wszystkim mozliwym smakowala. Od orzechów zielonych poprzez inne mozliwe i niemozliwe ziola. Znaleziono wykopalisko sprzed kilkunastu laty, obmyto zakurzona butelke i w srodku jest pychota. mocna jak djabli ale dobrze ustala. Na dnie dwa centymetry osadu. Pójdzie do pieczenia ciast swiatecznych. Tyle lat, a w zamknieciu nie stracila zapachu. Dobry byl korek. Przedwojenny. Tylko sprzed której wojny.
A moze tylko stanu wojennego
Pan Lulek
Alicjo, ja jeszcze o wielkim pierogu, czy moge?
Moja babcia robila takie wielkie pierogi nadziewane kasza gryczana, ale w drozdzowym ciescie. Pierogi byly pieczone; ciasto roslo i taki gotowy pierog wygladal wlasciwie nie jak pierog ale duzych rozmiarow bulka. Tyle ze zupelnie nie pamiatam, jak toto i z czym sie jadlo…
A poza tym, po obejrzeniu Twoich zdjec lenistwo sie we mnie przelamalo
i wlasnie jade do sklepu po kiszona kapuste.
Ja robię pierogi nadziewane kaszą gryczaną – do kaszy dodaję grzyby, posiekane drobno i przesmażone z cebulą. Pakuję to w normalne ciasto pierogowe, Twój opis, kucharko, wygląda interesująco.
Karczochy lubię marynowane, ze słoika. Raz przygotowałam według jakiegoś włoskiego przepisu, zapiekane w sosie pomidorowym – ależ było roboty z jedzeniem! A na końcu znalazłam we wnętrzu robala tłustego 🙁
W Berlinie będziemy (i to z Kubą czyli wnukiem)w połowie lutego (14 – 17 II), w Barcelonie będę sam w marcu (10 – 14III), a w Londynie w kwietniu obydwoje na międzynarodowych targach książki. Z dwujęzycznym „Rodakiem”.
Pyro Basia jeszcze nie dotarła do domu – prezent nie otwarty!
Ja jak zwykle 14-17 lutego spędzę w Bolonii oglądając obrazy i ramy i fotografując pierwsze stokrotki . Po powrocie wszystko pachnie zbliżającą się wiosną 🙂
Najlepsze chyba ciasto do wielkiego pieroga jakie znam robi się z gotowanych ziemniaków (w oryginale recepty mus ziemniaczny z torebki), masła, mąki chlebowej i proszku do pieczenia.
Nadzieniem może być farsz mięsny z grzybami albo przekladaniec ryżu, ryby i jajek na twardo.
Pieróg takowy piecze się w piecu.
Mmmmmm……
Juz ostatni raz o pierogach:
Alicjo,
pierogi „normalne” z kasza gryczana z dodatkiem twarogu sa tak popularne na Lubelszczyznie, ze jesli ktos mowi, ze ugotowal pierogi i nie dodaj jakie, to znaczy, z wlasnie takie ( moja babcia dodawala tez latem odrobine posiekanych swiezych lisci miety). W barach mlecznych byly nazywane „lubelskie”, a wielu moich znajomych z innych czesci Polski twierdzilo, z nigdy o takim pierogowym nadzieniu nawet nie slyszeli.
Koniec teorii, ide kupowac kapuste…
Dla odmiany cos dla ducha 🙂 W Helwecji panuje zwyczaj urzadzania tzw. okna adwentowego. Ludzie mieszkajacy na jednej ulicy, osiedlu lub miejscowosci umawiaja sie, ze udekoruja swoje widoczne od ulicy okna i poczynajac od 1. grudnia a konczac na 24. oswietlaja je po kolei. Powstaje kalendarz adwentowy, podziwiany przez wszystkich i komentowany. Niekiedy najpiekniejsze okno bywa nagrodzone. Jest zwyczaj, ze dom z oknem odpowiadajacym aktualnej dacie jest tego wieczoru otwarty dla sasiadow i przygodnych gosci, mozna pogadac, popic grzanca i pojesc ciasteczek oraz nacieszyc sie cieplem domowym i miedzyludzkim. Aktualne okna mozna ogladac rowniez w internecie. Dzisiejsze bedzie jutro 🙂
http://www.adventsfenster.ch/
Śliczny zwyczaj Nemo. I piękna otoczka obyczajowa, hej, żeby to tak może u nas?
Żegnam się do jutra
Będę pamiętać o mięcie, kucharko.
Ja ten przepis „poderwałam” od Tereski z Pomorza – ona również dała mi przepis na gołąbki z kaszą gryczaną, bardzo dobre, w ogóle z kasz najbardziej lubię właśnie kaszę gryczaną. Dla zainteresowanych podaję ilustrowany przepis, dodam, że ziemniaki należy utrzeć i nieco odsączyć z płynu, cebulkę przesmażyć z ugotowanymi wcześniej i pokrojonymi grzybami.
Zauważyłam przy okazji tegorocznego podróżowania po Pomorzu, że to prawdziwe zagłębie gryczane, dużo pól, na których uprawia się grykę. Nie była „jak śnieg biała”, bo już wrzesień, bursztynowego świerzopu też nie zauważyłam 🙂
http://alicja.homelinux.com/news/Food/Golabki_Teresy/img_1157.jpg
U mnie w domu, zamieszkałym przez wielu cudzoziemców, też ładnie wygladają grudniowe okna. Obok mnie mieszkają Szwedzi i już od wielu dni świecą się świeczniki św. Łucji. Dzień i noc. Bardzo to przyjemny widok. Ale ozdobione okna u Nemo jeszcze fajniejszy obyczaj.
Andrzeju a nie nazywa się toto czasami kalakuku czy aenkuko. Lekko nie da się tego wypowiedzieć. Opowiadał mi o tym jeden z extrmistow. Latem był w Finlandii w wiadomym celu i zetknął się tam z regionalna potrawa. Calosc byla pieczona w piekarniku. Dosłownie całość, bo ryby które obłożone były szpekiem nie były czyszczone / tak przynajmniej opowiadał/. Ma to być ulubioną potrawa tamtego regionu, do tego stopnia ze śpiewają o tym w pieśniach ludowych. Tanie toto nie było. Ceny dochodziły do 20euro/kg. Na ile to jest prawdą?
To się nazywa kalekukko. I jest pyszne. Zapiekane ryby i mięso w pierogu wielkim i do złudzenia przypominającym chleb. Zdarza się, że Polacy kulują pokazując palcem co im podać z myślą, że to chleb jak nasz mazowiecki. A przy krojeniu – zdumienie. Ale nie spotkanłem nikogo kto by powiedział, że ta niespodzianka była niemiła.
Natomiast u mnie panuje inny zwyczaj. Od jakiegoś czasu ludziska chodzą po chodnikach i wnoszą do mieszkań cale drzewa. Pewnie boja się przerw w dostawach energii i targają na opał?
Nie wierzą również trąbiącym mediom o ociepleniu klimatu, ze zima to już tutaj była? Oj mogą być fajerwerki podczas mojej nieobecności.
Skoro jest i gospodarz na fali to chciałbym zaspokoić swoją ciekawość. Czy będzie w Berlinie spotkanie autorskie, czy to tylko prywatna wizyta? Z powyższego jest mi to trudno wnioskować. Czy znane so już szczegóły, co, gdzie i jak i z czym?
Całkiem prywatnie. Pokazanie wnukowi Berlina, zwiedzenie paru muzeów. Mamy do dyspozycji mieszkanie przyjaciól w samym centrum handlu i sztuki.
Kolejne wyjazdy będą związane bądź z książką wydaną, bądź przygotowywaną. Choć prawdę mówiąc każda podróż to jakieś przygody, spotkania i dania, ktore potem znajdują miejsce w radiowych gawędach, pisanych felietonach lub książkach. Dziennikarz pracuje zawsze i wszędzie. I nigdy nie jest na emeryturze.
U mnie znowu śnieg sypie.
Arkadiusu,
a gdzie w tym roku Was niesie z Przyjacielem? Rozumiem, ze w ciepłe strony – mam nadzieję, że nie zapomnisz o dokumentacji foto?
Nemo,
chciałam Cię zapytać, jak to jest z tymi Szwajcarami, bo dotyczczas spotakałam się z opinią, że Szwajcarzy to zamknięci w sobie ludzie, a przybyszy traktuje sie z wielkim dystansem i pierwsze pokolenie emigranckie nie ma szans, żeby się zintegrować. Pamiętam, ze Szwajcaria niechętnie brała emigrantów z lat 80-tych,
była wyjątkowo mała pula roczna, a i na obywatelstwo trzeba tam czekać całe wieki, bodaj czy nie 15 lat (w Kanadzie – tylko 3 lata).
Znałam dwie rodziny, które były tymi szczęśliwcami, że Szwajcaria ich przygarnęła i niezależnie od siebie składali mi sprawozdania, jacy są ci Szwajcarzy. Oczywiście, ze subuektywny punkt widzenia, ale jakiż on może być. Ponieważ nic ci ludzie nie mieli oprócz walizek i dzieci pod pachą, w miejscowościach, do których pojechali, zaraz zawiązał się jakis komitet, ludziska zrzucili się, co kto tam miał – a to szafę, która zamierzał wyrzucić, stół, krzesła, garnki, talerze, firanki, obrusy, serwetki nawet, kwiatki…
Wszystko, co potrzebne na start i wszystko w bardzo przyzwoitym stanie, nie jakieś rozpadające się rupiecie. I darczyńcy często wpadali do obdarowanych, pogadać, popytać, jak leci. Obie obdarowane rodziny pisały do mnie – no cholera jasna, ciągle przychodzą i sprawdzaja, czy wszystko jest na swoim miejscu, a ja już chciałabym kupić nowy obrus! No chyba Kryśka te wizyty zrozumiała na opak!
To dosyć ciekawe miejsce. Zachodzę w głowę, które toto takie wash and go /dwa w jednym/?
U nas powoli rozwija sie zwyczaj kupowanie malych, zyjacych drzewek w doniczkach. potem sadzi sie choinki u siebie w ogródku albo u sasiadów. U mnie rosnie taka, juz sredniej wielkosci, ze Steiermarku i ma na imie Tania. Na poczatku bardzo chorowala, bo miala uszkodzone korzenie. Teraz juz jest zdrowa i wypuscila nowy przewodnik. Za kilka lat bedzie calkiem duza i na niej bedzie wieszane cale oswietlenie. Niedleko nas jest niewielka wioska której mieszkani tradycyjnie od wielu lat oswietlaja swoje domy. Jadac z daleka widzi sie morze swiatel. Pieknie wyglada i swieci do pólnocy a potem jest przerwa do godziny piatej rano. W ciagu dnia oswietlenie jest wylaczone.
Dla ptaków, tradycyjnie, daje sniadanie chociaz ze wzgledu na brak sniegu maja dostatecznie jedzenia na polach. W roku biezacym na sniadanie przylatuja synogarlice. One zyja parami. Podobno cale zycie. Synogarlice zawlekli Turcy ciagnac na Wieden. Podobalo im sie i zostaly. Moze dlatego, ze nie bylo ptasiej husarii. Piekni halasuja calkiem jak golebie.
Jutro wyprawa na Wieden. Jasyr nie bedzie brany.
Pan Lulek
Nigdy tam jeszcze nie byłem ale dom i okolicę znam z opowieści. Wydaje się, że tak jak mówią gospodarze wszędzie stamtąd blisko. To przy stacji metra Guntzelstrasse. Ulica o tej samej nazwie.
Panie Piotrze, Panie Piotrze… co Pan narobił!!
Tu potrzebna uśmiechnięta żółta główka objęta czarnymi dłoniami
i kiwająca się z prawa na lewo!! Ale taka graficznie niedostępna, więc opisuję.
Nie dość że dzień cały słoneczny, to jeszcze Pana sprawozdanie i ja w nim!!
Poranny telefon od żony, ona cała w śmiechu serdecznym : Pan Adamczewski o tobie napisał!! I dalej się śmieje!! Ale co, jak, ile ?? pytam.
Musisz sam przeczytać, mówi, o tobie jest jeden akapit. Osiem i ćwierć wiersza. No, no , myślę, to się Gospodarz rozpisał. Ale jak i ja zaraz wniknąłem w ten tekst radość mnie wielka ogarnęła!
Panie Piotrze dziękuję za miłe słowa!! Nie na darmo poszły poniedziałkowe wizyty u wizażysty, masażysty, kosmetyczki, dietetyczki !! Ledwo na osiemnastą ze wszystkim zdążyłem! A resztę zrobił fotoszop!!
Jak to teraz bardzo wysoko podciągnięta jest poprzeczka ustanawiająca granicę młodości. Ja to już bardziej taki młodzik z kategorii : żółw z Galapagos.
A żona zacznie, jako od młodego, więcej wymagać, listę robót przedświątecznych do wykonania juz szykuje!
Ale….dzięki! 🙂
antoś
Ps.lecę na podwórko!!
Chłopaki wołają!!
Nie zapomnij Antek łyżew, bo mróz chwycił. A żona Ci przestanie dokuczać gdy ją opiszemy (my czyli wszyscy blogowicze) po spotkaniu na Kurpiach.
Antek, a nie placza?
Ze śmiechu chyba!!!
I Pyra poszla spac a ja nadal bez przepisu na paszteciki 🙁
To nie jest daleko ode mnie. Przypominam sobie, ze jeden z redaktorów polityki opisywał to miejsce przed paroma miesiacami. Podobały się szczególnie piekarniokawiarnie gdzie można poczytać gazety i toczyć Selbstgespräche, rozmowy bez trzymania komórki.
Jeszcze tylko jedno.
Jeśli mógłbym w czymś pomóc, pokazać czy objaśnić to służę swoją osobą. Ilość kilometrów nie aż będzie tak tragiczna jak w przypadku Alicji. Postaram się dostosować do dyspozycji. Chyba ze to nie ma znaczenia?
Alicjo, Szwajcarzy, to sa bardzo uczciwi, porzadni i zyczliwi ludzie, ktorzy ciezko pracuja, a otaczajaca ich przyroda, choc piekna do ogladania, wcale im zycia nie ulatwia. Maja swoje doswiadczenie biedy i emigracji za chlebem i duzo zrozumienia dla uciekinierow i ich losu. Ich goralska natura i zdrowy rozsadek kaze jednak byc ostroznym wobec obcych, bo nigdy nie wiadomo, z kim ma sie do czynienia. Szwajcar przyzwyczajony jest do uczciwosci wspolplemiencow i wiele z nim mozna zalatwic „na gebe”, ale biada, jesli sie rozczaruje. Oszust bedzie nosil pietno nieuczciwosci do trzeciego pokolenia albo i dluzej. Pamietam, jak w latach osiemdziesiatych, kiedy narastala fala uciekinierow z Polski, rzad szwajcarski postanowil (obok wlasnych, prosto z Polski) przejac 10 000 Polakow z Austrii obleganej wowczas szczegolnie. Podczas gdy Australia, Kanada, USA wybieraly sobie zdrowych i wyksztalconych, Szwajcaria wpuszczala pozostalych. Wbrew mojej woli zostalam wciagnieta w „Akcje pomocy”, bo ktos musial tlumaczyc tym ludziom odpowiedzi z urzedow, pomoc dogadac sie w gminie czy u lekarza. Dostalam wtedy wglad w zycie „azylantow”, jakiego sobie ani nikomu nie zycze. Roszczeniowe postawy, oszustwa, pretensje do wszystkich, tylko nie do siebie, zawisc wobec innych nacji szukajacych azylu, a przede wszystkim – rasizm! Kiedy nadeszla fala uciekinierow ze Sri Lanki i zaczela sie dyskusja, czy udzielac im azylu, moi znajomi Polacy pierwsi podniesli krzyk, ze Szwajcaria jest dla Europejczykow! Przyznam, ze zaniechalam wowczas kontaktow z tymi ludzmi. Szwajcaria, to kraj niewielki, ciasny i atrakcyjny dla cudzoziemcow. Bogaci wykupuja domy i mieszkania podnoszac ceny tak, ze staja sie nie do zaplacenia przez miejscowych. Biedni – drenuja kasy socjalne i zyja na koszt placacych podatki. Mimo ze panuje spokoj i probuje sie integrowac obcych (20 procent!), to partie populistyczne zdobywaja coraz wiecej zwolennikow. Tym bardziej ciesze sie, ze wlasnie najbardziej populistyczny polityk w rzadzie nie zostal wczoraj wybrany i stracil stanowisko ministra sprawiedliwosci. I nasza konserwatywna i zachowawcza Helwecja ma teraz 3 kobiety w 7-osobowym rzadzie!
Nemo, coraz częściej się zgadzamy. Jest pare ale, ale one to maly pryszcz przy tym jak u Ciebie jest. Co się tyczy kobiet, to już parokrotnie klepałem, ze ich miejsce nie jest w kuchni. Tyczy się to nie tylko zdrowia fizycznego społeczeństwa.
Parę wyjaśnień:
http://en.wikipedia.org/wiki/Kalakukko
nazywane czasami „najstarszą konserwą świata”. W dosłownym tłumaczeniu „rybokogut”. Zawiera w całości, niepatroszone sielawki (Coregonus albula) a także wędzony bociek.
Nie jest to jednag pieróg z mojego opisu, bo – jak gospodarz wyjaśnił – ciasto jest chlebowe.
Szwedzkie świeczniki stojące w oknach są przewaźnie siedmioramienne w kształcie piramidki. świecznik świętej Łucji jest okrągły, przeznaczony do wklądanie na głowę jak koronę i zawiera przeważnie świec cztery.
Dziś właśnie jest dzień świętej Łucji. Tradycyjie skoro świt wszędzie: w szkołach, miejscach pracy, szpitalach i gdziejeszczebądź odbywają się „procesje”.
Przodem idzie przystrojona w świecznk-koronę Łucja, za nim kilka podobnie przybranych panienek i tyluż młodzieńców w szpiczastych czpkach. śpiewają „Santa Lucia” po szwedzku.
Potem je się tradycyjne, w różnych kształtach pieczone drożdżówki z szafranem i rodzynkami i pije glögg czyli grzaniec z wina zagryzając to wszystko piernikami.
P.S.
Kalakukko wymawia się bardzo łatwo, tak jak jest napisane zwracając uwagę na podwójne „k”.
Arkadius,
skorzystamy niewątpliwie z Twojej propozycji. Dzieki. Daty znasz. A przed przyjazdem umówimy się na spotkanie. My Berlin znamy bardzo słabo. A chcemy zobaczyć dużo i zjeść ciekawie, choć niekoniecznie z niemieckiej kuchni. I masz dobrą pamięć to jest to opisane mieszkanie.
Tych „pozostałych” brała też Szwecja, pamiętam.
Nie musisz mi mówić o tym, co oglądałaś od „podszewki”, to jest właśnie to, za co Rodak się wstydzi, znam to, Jerzor latał za tłumacza…
Austria była szczególnie oblegana, bo po prostu można było wsiąść do pociągu na Wiedeń – i zostać. Przy okazji, chociaż już chyba o tym wspominałam, myśmy w ten sposób wyjechali, 2 m-ce przed wprowadzeniem stanu wojennego. Do dzisiejszego dnia jestem pełna podziwu dla mieszkańców sporej wsi w biednym naonczas Steiermarku. Wyobraz sobie, nagle do gasthausu zjeżdża ok. 150 tak zwanych uciekinierów (tacy oni byli polityczni, jak i ja). Zdarzały się przeróżne okazy, jak to zwykle. Tyle serdeczności i ciepłego zainteresowania, chęci pomocy w czymkolwiek – nie spotkałam się wcześniej z takim fenomenem. Smarkate podostawały prezenty na święta, co rusz mieszkańcy nam przynosili coś, co może się przydać, zapraszali do domów, postawili piwo lub szprycera w knajpie gasthausowej, zaproponowali parę dutkow za pracę, na czarno oczywiście, ale obie strony korzystały 🙂
Mielismy tam prawdziwych przyjaciół w biedzie, nasz Przyjaciel Hans chyba już zmarł (wtedy miał 64 lata), bo od paru lat nie dostajemy kartek światecznych i jego zabawnych listów, nasze kartki pozostaja bez odpowiedzi.
Otóż pełna jestem podziwu dla tych ludzi, społeczność w sumie niewielka, że z wielka wyrozumiałościa znosili ten niewielki element, który rzucał bury cień na nas wszystkich. Potrafili sobie wytłumaczyć, że zgniłe jabłka znajdą się w każdym koszu. W Austrii byłam tylko rok, ale bardzo dobrze, że właśnie na wsi – bo wtedy wystarczy miesiąc, żeby poznać wszystkich, albo prawie wszystkich. A potem człowiek czuje się jak w domu 🙂
Chyba, że obierze „postawę roszczeniową” cierpiętnika za miliony.
nemo, pozostaje z rozdziawiona geba, jak Ty wiesz, o czym mowisz, tak sie porobilo, ze mialem okazje poznac tych z fali poczatku lat osiemdziesiatych w Bazylei, niewiele po ich starcie w Helwecji, rzeczywiscie, byl to w tym czasie nieliczny kraj ( oprocz Norwegii ), ktory, zadeklarowal sie z przyjeciem, tych mniej sprawnych z Austrii, przyjaciel, u ktorego bylem, byl chyba jedynym, ktory mial argumenty, zeby sie zalapac, reszta osilkow wprawiala mnie w zazenowanie, nie mam ochoty uogolniac, to tylko moje doswiadczenie, ale jakos ne jezdze od tego czasu do „starych znajomych” z ktorymi nie mam najmniejszej przyjemnosci dzielic 5 minut, tytulem, anegdoty zapodam, ze Francja, ” terre d’asile” cichcem i kanalami przygarnela ze 300, „Austriakow”, faktem jest, ze na miejscu mieli juz swoja pule przybylych inaczej, ot tak mnie sie przypomnialo, bylem w tej puli
Piotrze,
z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że Arkadius i Przyjaciel są świetnymi przewodnikami po Berlinie, myśmy byli tam krótko, półtora dnia można powiedzieć, a widzieliśmy bardzo dużo dzięki nim. Na muzea nie było czasu, ale wiemy, gdzie co jest, na następny raz, jak będziemy dłużej może. Poza tym to przeurocze ludziska. Jak wszyscy blogowicze kulinarni zresztą. Póki co, ta zasada się potwierdza, tak jak potwierdziła się w Kórniku.
Mam nadzieję, że kiedyś będę się mogła Arkadiusowi i Przyjacielowi odpłacić i przetargać ich przynajmniej po jakiejs sporej części Ontario.
P.S.
Arkadius,
ilość kilometrów nie była tragiczna! Ale juz nie chciało mi się iść wieczorem w niedzielę do tego miejsca, gdzie w sobotę wsiedliśmy do taksówki 🙂
W niedzielę jak nic zrobiliśmy te 20 km, ale sie opłacało. I pogodę mieliśmy wspaniałą, co widać na fotkach.
Piotrze,
Arkadius doskonale gotuje, to jak miałby się nie znać na dobrych knajpach?! W tureckiej każde z nas zamówiło inne danie i podżeraliśmy ze swoich talerzy „dla spróbowania”.
Zyczę Wam pieknej pogody w Berlinie, mnie się trafiło, aczkolwiek przy odwożeniu Smarkatych do Berlina był i deszczowy, i *dramatycny* dzień (że zaowczarkuję).
Przed Gospodarza nie wychodź!
A więc teraz i ja mogę sprawozdać. 😉
Przyjechałem na Słupecką przed osiemnastą. Na salę gdzie ma być promocja prowadzi oddzielne wejście. Szatnia, zostawiam kurtkę.
I już go widzę!!
Jest tak blisko!
Wyciągnąć tylko rękę. Co innego zobaczyć na ekranie monitora, co innego tak na żywo!! Ale inni też ręce wyciągają. Czekam więc spokojnie.
I już jest naprzeciw. Leży!! Jeden na drugim, w sporym stosiku.
Rodak oczywiście!!
Kupuję jeden egzemplarz. Teraz mogę już śmiało popatrzyć dookoła. Stoły nakryte białymi obrusami, na stołach ciasteczka, pączki. Kilka osób stoi po kawę.
Za następnym stołem panie przygotowywują talerzyki z seremi, trzy kawałki, winogrono, wykałaczka. Zabieram więc jeden i wchodzę na zapełnioną już w połowie salę!
Siadam, pogryzam sery i przeglądam Rodaka. Wydrukowany na kredowym papierze; każda kulinarna część w innym pastelowym kolorze. Iżyk pięknie go opisał, co będę dodawał. Ja też zwróciłem wagę na zdjęcia, są takie prawdziwie domowe.
Gości przybywa, niektórych rozpoznaję. Jest naczelny Polityki, jest pan Marek Ostrowski, pan Ernest Skalski, jest też pan Tadeusz Olszański!!
Oczekiwanie się przedłuża, prowadzący przeprasza, nie wszyscy dojechali, korki..
Słyszę głos: jakie korki?? z góry dotarłem w trzy minuty!! Pewnie to jakiś dziennikarz Polityki..:-)
Ale już , wchodzą!! Było tak jak opisał Pan Piotr.
W części pytającej Antek spytał w imieniu rodaków o sposoby dystrybucji Rodaka. Pan Piotr odpowiedział :księgarnia Merlin i zręcznym, podkręconym odbiciem, (adresat stał pod ścianą, za filarem) skierował pytanie do „lękliwego wydawcy”. Ten potwierdził, ale jeszcze dodał że książki są już pewnie w Wiedniu i Londynie!! Tak więc paOlOre płać! Wyszło że masz już książki!! Ktoś znajomy Autorom spytał kiedy otworzą restaurację !! Odpowiedź była krótka : nigdy.
Potem uformowała się długa i malowniczo zakręcona kolejka gości rządnych Autorskich autografów. Ja poszedłem na ciastko i kawę. Wina nie piłem, butelek nie widziałem, więc nie wiem co to było.
Wierzymy Dorocie z sąsiedztwa.Nie odpowiem więc czy dobre, czy kwas? Ale byłem świadkiem jak znajomi proponowali Gospodarzom przyniesienie po kieliszku wina. Zgodnie odmawiali, tłumacząc że są dwoma samochodami.Może to był unik?? ……kwas?? 😉
Gdy wróciłem, stanąłem w znacznie już krótszej kolejce i wdałem się w rozmowę ze stojącym obok panem Andrzejem Krzysztofem Wróblewskim i jego Małżonką.
Kolejka wolno się posuwa ale wreszcie i ja dostąpiłem audiencji. Miałem trzy książki, jedną Pani Barbary, jedną Pana Piotra i Rodaka .Było więc parę chwil na wspólną miła rozmowę. 🙂
Ale wszystko co dobre i miłe też się kończy, spotkanie z Rodakiem i jego Autorami również.
Pożegnałem się więc i wyszedłem w mokrą ciemność ulicy Słupeckiej.
Wróciłem do domu, Rodaka ze specjalną dedykacją zapakowałem w kopertę. We wtorek rano poleciał do Kanady, do mojej koleżanki.
Starczy! Nie mogę sprawozdać więcej więcej niż Autor ! 😉
ASz!!
A skąd w Szwecji wedzone boćki?? 😉
etam, Antek mozesz, sprawozdaj, rozgryziemy Autora inaczej, ze nie pily Autory, sie specjalnie nie dziwie, nie ma takich dwoch prawojazd, nawet we dwie bryki zeby warte bylo ryzyka tego trunku, owszem istnieja trunki, za ktore zadna „taryfa” nie jest za droga
No to u „moich” Szwedów stoją trójkąty a nie okrągła św. Łucja.
Rozmowa Alicji z Nemo o Szwajcarach i ich stosunku do cudzoziemców (czyt. Polaków w 1981 r) przypomniała mi moją własną z nimi przygodę. Zaznaczam, że nie mam ciągotek kombatanckich i ciągnę wspomnienia. Będą oczywiście kulinaria.
5 grudnia 1981 r wyjechałem do Hiszpanii jako sprawozdawca „Polityki” z festiwalu filmow latyno-amerykańskich. Spędziłem ciekawy tydzień w Huelvie pod Sevillą. Po bankiecie pożegnalnym 12 grudnia – a była pyszna, zorganizowana w starym portowym baraku, gdzie stały stoły zastawione owocami morza, rybami i owocami; w kącie rezydował barman, który w lewej ręce trzymał między palcami cztery kieliszki a w prawej wąską rurkę stale napełnianą winem z beczki i po rozłożeniu rąk strumieńwina leciał nad jego głową prosto do kieliszków; nic nie uronił. Stałem jak oniemiały. Obudziłem się rano 13 grudnia w hotelu i zacząłem pakować do powrotu. Właczyłem telewizor i zamarłem. Na ekranie na tle białoczerwonej i orła siedział generał Jaruzelski i coś mówił. Zagłuszała go spikerka tłumacząca na hiszpański. Nie znam tego pieknego języka. Pognałem więc do kiosku w recpecji i zobaczyłem tytułey: „GUERRA”. To słowo znałem. Szybko na lotnisko – do Madrytu i do Polski, bo tam 14 letnia córeczka, osamotniona żona, babcia Eufrozyna, mama, teściowie. A tu blokada. Na lotnisku 150 Polaków koczujących od wieczora do nie ma lotów do Warszawy. Znałem telefon polskiego dziennikarza PAP. Przyjechał po mnie wpuścił do mieszkania, zostawił klucze i…wyjechał na urlop z rodziną na ciepłe wyspy.
W lodówce było 1 (jedno) jajko i 12 butelek wina. To mało i dużo jak na głodnego i zestresowanego faceta.
Pobiegłem do ambasady Szwajcarii po odbiór wizy, na którą miałem wcześniej załatwioną promessę. W Genewie mieszkała od lat siostra mojej mamy. Z rodziną bezpieczniej i spokojniej. W ambasadzie zajrzeli do paszportu przybili pieczątkę i szybko mnie wypusćili. Na ulicy czajrzałem do paszportu: pieczątka głosiła ANNULEE. Wróciłem juz nie wpusćili tylko poinformowałi: ciotka nie ciotka ale nie musi cię utrzymywać, a gdy cię wpuścimy to koszty spadną na nasze gminy. I koniec przyjaźni polsko-szwjacarskiej.
Po kilku dniach ambasador Węgier zajął się koczującymi Polakami. Ambasador Polski zamknął się w ambasadzie jak w twierdzy, której nikomu nie udało się sforsować.
Węgrzy przewieźli nas do Budapesztu, wsadzili do autobusu pod policyjnym nadzorem i zawieźli na dworzec. Pociągiem dotarłem do Warszawy gdzie wzbudziłem sensację. Po pierwsze, że dotarłem, po drugie tym co przywiozłem. Walizka była pełna koniaku Soberano i mandarynek. A to był dzień Wigilii.
Święta były zapłakane ale słodkie, owocowe i trunkowe. A potem rezygnacja z dziennikarstwa i inne przygody. I wesołe, i smutne. Choć dziś je wspominam weselej, bo to była jeszcze młodość. No trochę przedłużona. Ale przecież 40-latek to młodzian!
Sprowokowałyśmy z nemo wspomnienia 🙂
I bardzo dobrze, Sławek się też wypowiedział!
A ja na datę spojrzałam niewczesnym u mnie ranem.
Piotrze, malolata z mandarynka i koniakiem, to kazdy stan z otwartymi ramionami powita, tym bardziej w wigilie,
pszczelarz tez zawod, a ze nie przynosil?
chyle czola
Konczy sie wspomnieniowa rocznica. No to ja nastepnego dnia nie polecialem do Moskwy. Oddalem grzecznie paszport ale nie chcieli mi oddac mojego dowodu osobistego. Dwa miesiace bylem nielegalny ale mialem szczescie. nikt mnie o nic nie pytal. Raz tylko legitymowalem sie zaswiadczeniem które sam sobie wystawilem. Do dzisiaj nie wiem czy mialem szczescie czy pecha.
Globalnie biorac, to wyszedlem na swoje jako
Pan Lulek
Szwedzkie boćki w sporej części z Polski.
Parę lat temu odwiedzałem szkółkę bocianów w jednej z siedzib naszego uniwersytetu na południu Szwecji. Młode bociany były tam przygotowywane do zawodu, do mieszkania w gnieździe, zdobywania pożywienia.
Droga (powietrzna) z mokradeł do gniazd biegła nad paddockiem na którym ćwiczyli studenci hippiki. Nie raz nie dwa zdarzało się, że niedoświadczony bocian wypuszczał akurat tam żabę z dziobu, żaba lądowała w piachu wprost pod końskie nogi. Koniom to nie przeszkadzało.
Panie Lulku,
globalnie to chyba każdy wyszedł na swoje. Zawsze tak wychodzi (się).
Hej, widze, ze otworzyl sie worek ze wspomnieniami 🙂 Powiem Wam, ze kiedy wspominam te czasy, to znowu ogarnia mnie uczucie zazenowania, ktore mi wtedy towarzyszylo caly czas. Z jednej strony lojalnosc wobec mojej nowej ojczyzny, z drugiej wobec, bylo nie bylo, rodakow. Ludzi, z ktorymi w normalnych warunkach nie mialabym ochoty rozmawiac ani 5 minut, a tu czulam sie zobowiazana pomagac jak najlepiej sie urzadzic na m.in. moj koszt. Dzis wyciagnelam z szuflady moj stary paszport konsularny i obejrzalam pieczatki. Co roku co najmniej jedna podroz do Polski, a wiec tzw. klauzula wjazdowa „Zezwala sie na wjazd do PRL i pobyt przez … dni”. Pierwsza w stanie wojennym – we wrzesniu 1982 (przedtem w pazdzierniku 81). Poczawszy od 1984 – obowiazkowa wymiana dewiz, najpierw 5 dolarow za dzien, pozniej 14 DM. W 1986 zwolnienie z wymiany, bo na zaproszenie na Kongres Grotolazow 😉 Ostatnich dewiz (196 DM) przysporzylam Ojczyznie w 1987 roku, pozniej po prostu przestalam jezdzic na jakis czas. Ale dostawalismy tez kartki na mieso, wodke i papierosy (!), bo wojewoda lubuski rozumial, ze rowniez goscie z zagranicy musza cos jesc 🙂 A na rogatkach skonfundowani mlodzi zolnierze brali nasze czerwone paszporty do reki i oddawali bez zagladania do srodka (bo co mieli sprawdzac – nikt im nie powiedzial), natomiast dowod mojej mamy wertowali od poczatku do konca i z powrotem…
I jeszcze cos: kartki swiateczne z Polski, bez koperty, przychodzily ze stemplem: OCENZUROWANO 😯
Nemo,
siedmioosobowy rząd? Jakie resorty? Które w damskich rękach? Mam nadzieję, że Gospodarz wybaczy.
kombatant ze mnie, jak te zaby od Andrzeja, ale wlasnie dostalem maila od przyjaciela z Polski, z pytaniem, czy pomietam o rocznicy?, czescia kulinarna bedzie tylko kawa, o ktorej wspominam, ze byla ciepla, reszte streszcze:
ok 1 nad ranem austriackie radio podalo, ze w Polsce Wojna, zebralo sie w lagrze pare setek chlopa i polezlismy ponad 20 km w niezly mroz i po glebokim sniegu do Wiednia pod ambasade, ci, co doszli, pokrzyczeli troche zza kordonu policji, pamietam bylo jeszcze ciemno, ambasada utulona w udawanym snie pod czapa sniegu, potem jacys dobrzy Ludzie postawili kawe ( to ten akcent ) i pod dosc luzna eskorta odprowadzono nas na stacje „PKP”, inni, dobrzy Ludzie uiscili za bilety i pociag odstawil nas do Gotzendorfu, skad juz bylo tylko 5-6 km do lozka, po dwoch dniach snu, szum we lbie i chyba decyzja nie wracac,
potem juz kazdy wychodzil na swoje,
… ja też o DACIE nie pamiętałam, prasówka online mi przypomniała.
Nemo, wyjechałaś na innych warunkach i wcześniej (tak przynajmniej się dorozumiewam), a my jak opisałam wyżej, ale też nie opuszcza mnie uczucie zażenowania, kiedy myślę o tamtych czasach. Chyba na to nic nie poradzimy, są ludzie i ludziska, a opinię urabiają zwykle ludziska.
Tereso, nie wiem jeszcze, jak zostana podzielone departamenty (ministerstwa), bo oni sie dogaduja miedzy soba, dotad panie mialy pod soba sprawy zagraniczne i gospodarke. Jak sie dowiem o nowych przydzialach, to Cie poinformuje. Prezydentem na przyszly rok zostal dotychczasowy minister zdrowia. Prezydent zawsze laczy swoja funkcje z zawiadywaniem swoim aktualnym departamentem.
Alicjo, ja po prostu wyszlam za maz za cudzoziemca (1979) i automatycznie uzyskalam obywatelstwo szwajcarskie wraz z wszelkimi prawami i obowiazkami 😉 Nigdy nie uwazalam sie za kogos lepszego od innych cudzoziemcow, tym bardziej nieswojo czulam sie w opisanej powyzej sytuacji. Dodam jednak, ze nigdy od zadnego Szwajcara nie uslyszalam nic przykrego na temat Polski, innych Polakow, czy papieza, ktorego dwukrotny przyjazd do Helwecji byl za kazdym razem ekonomiczna plajta dla organizatorow, bo zadne tlumy nie rwaly sie do witania i nikt nie chcial kupowac okolicznosciowych medali i monet 😉 To spoleczenstwo jest racjonalne, dyskretne i zyczliwie-obojetne na sprawy innych ludzi, dopoki nic sie nie dzieje. W razie nieszczescia pedzi z pomoca i wsparciem bez afiszowania i zadecia. Dba o wspolobywateli bez charytatywnego smrodku. Pomniki stawia rzadko, kler trzyma krotko, nie nadaje (i nie przyjmuje obcych) orderow i tytulow. Taki zwyczajny kraj.
No to jak wspominki, to musi być jakaś z tej tutejszej strony.
Od kilku lat w komplecie rodzinno-przyjacielskim niemal co weekend wyprawialiśmy się na wycieczkę podmiejską. Łazęga, las, na skraju lasu ognisko i – tu akcent kulinarny – jedzonko, które w takich okolicznościach fantastycznie smakuje (nie były to zupki w proszku, lecz przygotowane wcześniej w domu).
Również wiadomego 13 grudnia byliśmy umówieni na dworcu. Słoneczko, mrozik, nikt w domu nie włączył radia ani tv ani też do nikogo jeszcze się nie próbowało dzwonić, więc dopiero na ulicy zobaczyłam obwieszczenia o stanie wojennym. Pierwsza reakcja: ruska czcionka! to musiało być drukowane w Sowiecji czy jak? Druga reakcja: wściekłość. Do domu, telewizor… i szybka wyprawa pod Region Mazowsze. Resztę dnia spędziłam na Mokotowskiej: te przepychanki, zomowcy z tarczami naprzeciwko nam…
Po kilku dniach się uspokoiło. Ale jak! Straszne było wrażenie, kiedy jechało się komunikacją miejską. Jakby wszyscy umarli czy usnęli, każdy bał się pisnąć słówko. Rozmowy tylko z zaufanymi, plotki środowiskowe w określonych miejscach (w przypadku mojego otoczenia – Duszpasterstwo Środowisk Twórczych i kościół św. Marcina). Przy tym nie jest się pewnym nikogo. Były i fajne spotkania, wizyty bez uprzedzenia, skoro telefony nie działały. Ale były też awantury między starymi znajomymi, podejrzewanie wszystkich naokoło o wszystko, co najgorsze. Zatruta atmosfera. I tak na resztę dekady. Czy Jaruzel miał swoją rację, czy nie – na jedno mnie wciąż szlag trafia: na zmarnowanie pozytywnej energii, której tyle mieliśmy jeszcze latem 1981 r. W 1989 r. cieszyliśmy się, ale byliśmy już jak zdeptane kapcie…
To dobranoc.
To tak, jak Kanada.
Wydaje mi się, że my się dobrze rozumiemy, emigranci, Sławek, Ty, Lulek, i inni, Arkadius, który ma zdanie o Niemcach bardzo podobne jak ja myślę, mając starych przyjaciół Niemców. Doceniam Austriaków, gdzie spędzilam rok dzięki ich gościnie,
i Kanadyjczyków, od cwierć wieku z groszem tu mieszkam. Tak jak mówię – są ludzie i ludziska. Myśmy za wszelką cenę chcieli, żeby nikt nas nie postrzegał jako żebraków z wschodnioeuropejskiego kraju. Mogę powiedzieć, że wszystko, co dostaliśmy na początek, oddaliśmy z wielokrotną nawiązką.
Zapytałam Cię Nemo o integrację w Szwajcarii, bo tutaj to *by default* każdy jest emigrantem, w jakimś tam stopniu. Nikt nie pyta, skąd akcent, chyba, że już troszkę się zżyje:)
W krajach europejskich bywało to inaczej – ale do licha, to MY mamy się dostosować! To my tam wyjeżdżamy!
Witam,
13 grudnia rabalismy w brydza z przyjaciolmi narzekajac na dosc zalobna muzyke w radio. Gralismy do drugiej rano, odprowadzilismy przyjaciol do domu i polozylismy sie spac.
Rano speaker TV pan Raclawicki w mundurze wojskowym odczytywal cale plachty ogloszen. A potem te PRONY, trybunaly pszyspieszone, ZOMO, bibula i strach, ze to zycie w tym postawionym na glowie glupkowatym systemie, ktory juz nigdy sie nie skonczy, ze kazda probe wyrwania mozna nakryc czapa w jedna noc i ze zawsze juz bedziemy, jak to Dorota powiedziala, tacy zdeptani.
W 86-ym roku, bez nadziei na jakakolwiek zmiane, wyzebrawszy nasze paszporty do dwukrotnej odmowie, wyjechalismy z Polski.
Nigdy nie sadzilam ze za trzy lata to wszysko sie zmieni. Pamietam tez dreszcze jak ogladalam w TV jak Niemcy z NRD wyjezdzali masowo blokujac wszystkie drogi, i jak padal mur Berlinski, i jak rozstrzelali oboje Ceausescow. Z historia nie ma zartow, nie przewidzisz,
pa,
a.
Kochani Moi – to ja Wam teraz „zapodam” wspomnienia z drugiej strony tamtej barykady – tak, jak je pamiętam i klnę się się, że napiszę prawdę i tylko prawdę (oczywiście swoją prawdę).
Pracowałam w instytucji wojskowej i było to w owym czasie państewko w państwie. Sekretarzy partyjnych i owszem, traktowało się z pewną atencją ale i nie do końca. I Sekretarz potrafił obrażony odjechać sprzed bramy DWL-u kiedy się okazało, że bez przepustki i oficera wprowadzającego jego samochód nie wjedzie, a on nie wejdzie na teren. Ostatnie miesiące przed 13-tym grudnia były ciężkie. Obserwowałam to wszystko, co działo się w kraju z coraz większą obawą. Wy pamiętacie młodZieńcze uniesienia wolnością, zadymy i strajki, to, że świat patrzył na Polskę i to, że znowu był dreszczyk noszenia i rzucania ulotek, bezdebitowych wydawnictw itd itd. Jak już nie raz, jak kilkadziesiąt lat wcześniej. Ja pamiętam przygnębienie i uczucie porażki kiedy obserwowałam kolejne strajki wzniecane z najdziwniejszych przyczyn, wyrzucanie siłowe dyrektorów przedsiębiorstw, o których wiedziałam, że i dobrzy fachowcy i porządni ludzie przez grupy podpitych obiboków (nazwiskami i nazwami firm służę), wyrzucanie dyrektorów teatrów przez maszynistów i strażaków (autentyk). Z racji miejsca pracy miałam znacznie lepszy dostęp do informacji. Każde przemówienie Wałęsy, Borusewicza czy Piniora dostawałam do ręki powielone po kilku godzinach i każdy ruch władz też. I pamiętam niezwykle burzliwe zebrania partyjne i narastające przekonanie, że żadna ze stron nie gra czysto. I że to musi skończyć się katastrofą. List „Solidarności” do robotników demoludów chyba przeważył szalę Plany były oczywiście przygotowywane na różne warianty i to nie przez partię jako taką (bałaganiarze) ale w wojsku. Jak się okazało – przygotowane perfekcyjnie. Już w końcu listopada było jasne, że trzeba to przeciąć, że robi się rzeczywiście paskudnie. Pamiętam , jak d-ca WL wyszedł kiedyś blady z gabinetu (Nie dostrzegł mnie albo zlekceważył obecność baby) i powiedział do adiutanta, że anio Czech, ani d-ca płn grupy Wojsk A.Radz. nie chcieli z nim rozmawiać. Czech mu nawet powiedział, że złoży mu rewizytę (pewnie za 1968) O wydarzeniach w kop[alni Wujek i Manifeście lipcowym już tu nie napioszę, bo pisałam na ten temat kiedy indziej i. Trzynastego rano pojechałam do Klubu, stali przed nim wartownicy. Weszłam, było pełno oficerów, szef się ucieszył, że przyszłam dostałam stertę spraw organizacyjnych do załatwienia (m.in zorganizowanie całodziennych półkolonii dla dzieci wojskowych, które nie chodziły wtedy do szkoły). Moi koloniści i ich ojcowie byli dowożeni do pracy służbowymi autokarami, musieliśmy zorganizować wyżywienie, opiekę medyczną i setki innych spraw. I – zrobiło się spokojnie. W Jaworzu (ok.Kalisza Pomorskiego) dokąd wyjeżdżaliśmy latem na wczasy, a dzieci zimą na zimowiska) zamieniło się w obóz internowanych i pan Mazowiecki opowiadał potem, że będzie tam przyjeżdżał na grzyby. Mój Boże – iluż było bohaterów, a ile swołoczy? Ile anegdot z zatrzymywania internowanych (szczególnie apetyczna dot I.Cywińskiej) Jak w życiu – tragizm i śmieszność. I tzw „opozycję podziemną” też pamiętam. I niezależnie od zdeptanych nadziei uważam, że Jaruzelski oddał narodowi wielką przysługę. A prawdziwych bohaterów więcej, niż parę setek nikt by się nie doliczył. Za to „komatantów”? Ho, ho i jeszcze trochę.
Witam dzien „po”
czytam Wasze wspomnienia i wracam myslami do tamtych dni. I przypominam sobie ten ciezki ranek 13 grudnia (do poznej nocy swietowalismy spozniona Barbare), kiedy to obudzil mnie ponury glos w radio… I pamietam uczucie , ktore mnie wtedy ogarnelo – poczulam sie jak wiezien w ciemnym lochu, ktoremu udalo sie po dlugich staraniach doczolgac do miejsca skad zobaczyl swiatlo, i ktorego w tym momencie ciezkim buciorem straznik wepchnal na powrot do lochu zatrzaskujac krate. I tak pozostalo na nasepnych pare lat, ale juz bez nadzieji, ze cos sie zmieni…
Nirrod – przy zmianie komputera i przegrywaniu twardziela gdzieś mi wcięło część przepisów. Dzwoniłam już do Leny – Ryby. Dzisiaj po pracy wyśle przepis – albo bezpośrednio na blogu, albo pocztą e-mail do mnie. Natychmiast zamieszczę , bo warto.
A ja wczoraj – w rocznicę – spróbowałem wreszcie od dawna poszukiwanego sera. Syn przyniósł. Jest to bodaj jedyny na świecie ser robiony z siary. Produkowany niemal na miejscu.Pisałem już tu kiedyś o tym, ale wyszukać artykułu mi się nie udało.
Nie bacząc, że to tak ważny dzień ukroiłem sobie pokaźny kawałek i delektowałem się. Naprawdę!
Bardzo „bogaty” smak. Wspaniała konsystencja. Nie było w domu ani sherry ani porto – obyłem się więc bez.
Tyle, że cena zaaaaaabójcza. Przekracza wszelkie granice. Mam wrażenie, że producenci wykorzystują pozytywne trendy oraz zainteresowanie klientów i każą sobie płacić.
A może to po prostu prawa rynku.
Poranna witaj zmiano
Bą Żur Madame. Powiem Ci, kogo nie lubię, ale bez nazwisk, bo te są tylko ogniskową Polakiem bycia. Nie cierpię (umiem przeklinać, więc se różne mocne słowa dopowiadaj) 30-letnich radnych, którzy przed kamerą TV odmawiają Brzechwie i Kuroniowi ulicy w Kutnie, Mielęcinie czy innej Zduńskiej Woli. Nie cierpię, gdy idą pod dom Jaruzelskiego i dają wyraz… idę, zapalę, zbiorę myśli to dokończę…, Nie cierpię kombatantów (taki kiedyśny, na S. (ptasie nazwisko) z Łodzi), którym nalezy sie odszkodowanie za działalność, i takich świń z Polityki, którzy na kolegów donosili (na K.) i niech im ziemia lekką będzie. Nie cierpię budowniczych ustroju, który prawowiernym tępakom sprzyja i tego ustroju destruktorom, którzy tworząc nowy, takich samych tępaków wynoszą. Nie cierpię prostych diagnoz i recept, oraz ich autorów: bufonów i pyszałków (małych spryciarzy). Tych rodzonych na kamieniu Konradów, Kordianów i hr. Henryków, którzy niszczą Niechciców, Obareckich i bozowskich. Arkadius pokazał anglojęzycznego Polaka na YouTube – żenada, ale jego wnuk, może syn, nie bedzie miał garba. Bedzie burak, ale europejskiego standardu. Sory Misiu2, ale nie cierpię pewnej instytucji na K, która 50 lat depozytariuszem kultury i historii będąc, dziś każe za to płacić, jak za usługę bankową (sic!). Przygnębiający był ten trójgłos Nemo, Alicji i sławka, dlatego Gombrowicz wśród szkolnych lektur – póki my żyjemy.
Stan wojenny dopadł mnie w w 16-tym roku życia, ale 18-te urodziny obchodziłem juz za murem za „współkierownictwo sprawcze w tajnym związku, który miał ca celu obalenie przemocą legalnego ustroju itd”, co do dzisiaj resztki chichotu we mnie budzi. Jak dobrze łbem potrząsnę, to jeszcze się styropian sypie. Dziś mówię, że wtedy miałem i nadal mam poglądy tzw. lewicowe, ale wyznaję „wissenschaftlicher weltauffassung” (ależ to brzmi!) Nasza tożsamość to chronologicznie poukładane wspomnienia. Bez nich nie ma nas, a bez ich porządku chronologii – alzheimer. W odpowiednich przegródkach ma tamtą 16-tkę z BWP-ami za oknem, tę 18-kę i następne lata, gdym pojął jednostka faktycznie Majakowskiego zerem i bzdurą…
Książę Giedrojć mówił, że jak nie wiadomo jak się zachować, to znaczy, że trzeba zachować się po prostu godnie. No to się staram, kulawo ale idę.
Nie cierpię też mizantropów, z czego wprost wynika, że sam powinieniem już się zamknąć!!! Kończę więc, a Państwo też zechciejcie ciemną szufladę zatrzasnąć na rok 🙂
Do innego wczorajszego wątku dopiszę, że rekordy półhurtowego pożerania biją ruskie pierogi, które a) ugotowano, ostudzono), c) usmażono na złoto, d) zapieczono, a na chwilę przed wyjęciem e) polano masłem f) oprószono majerankiem i kminkiem.
Siara (colostrum) produkowana jest przez pierwsze 72 godziny, wiec koszt jej uzyskania jest wysoki. Do tego dochodzi popyt na „cudowne” preparaty i nadzieje z nimi zwiazane i juz masz te niebotyczne ceny. Kazdy chce byc zdrowy, piekny i mlody, a to obiecuja sprzedawcy siary, propolisu i cynamonowych wkladek do butow. Takie jest prawo rynku, masz racje, Andrzeju.
13 grudnia mialam lat 3 i zupelnie, ae to zupelnie nic z tego okresu nie pamietam. Przez to pewnie jakos to cale ponadnakladowe kombatanctwo wrazenie robi na mnie dosc male.
Do Polonii tutaj nadal sie nie przyznaje, w kazdym razie tylko jak musze i to bez entuzjazmu. W odroznieniu od Nemo nie widze powodu bratania sie z kims tylko dlatego, ze przypadkiem urodzil sie w tym samym kraju.
Owszem jesli trzeba to pomagam, ale bratac sie nie zamierzam.
Za to zamierzam na jutrzejsza impreze u nas w domu wyprodukowac gore pasztecikow i wielki gar barszczu w ramach promocji polskiej kuchni.
Bliny tez beda, by uczcic znesienie embarga na mieso 😉
Wojny nie pamiętam ,
W 56 roku nie było mnie na świecie,
W 68 miałem 6 lat,
W 1970 słyszałem jak ojciec mówił, że na Wybrzeżu strzelają do ludzi ale wolałem bawić się wozem strażackim. ,
W 76 cukru miałem pod dostatkiem bo wuj zaopatrywał cukiernie ,
W niedzielę 13 grudnia wracałem z Radomia z połówką świniaka i dziwiły mnie patrole WSW i milicji na dworcach.
O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedziałem się po przyjeździe do domu.
Nie roznosiłem bibuły ani nie brałem udziału w demonstracjach,
Do Solidarności nie zdążyłem się zapisać, do PZPR również.
Nigdy nie byłem zatrzymany ani kontrolowany. Latem 82 wyjechałem do Zakopanego i spędziłem tam trzy lata ciężko pracując a za zarobione pieniądze miło spędzałem czas wśród przyjaciół, kupując to co potrzebne w PEWEXie.
Stołowałem się w Kasprowym , Gaździe i Giewoncie.
Często latałem samolotem z Krakowado Gdańska i byłem wniebowzięty.
Boże nie jestem kombatantem !!!
nemo,
Ten ser by szeroko i z entuzjazmem opisywany przez gurmandów różnej maści. Z tą siara to jedynie ciekawostka. Sprzedawany jest jako delicatessimum a nie jako środek na ogólna szczęśliwość.
Kiedyś pisałem już tu jakie robiłem eksperymenty (kulinarne) z siarą, Tyle, że nie moge znaleźć odsyłacza…..
Leniwym jakiś taki.
Andrzeju, sybaryto, jadles ten ser z niskich pobudek (bo smakowal), a ja tylko probowalam uzasadnic jego wysoka cene faktem, ze substancja wyjsciowa (siara) jest rozrywana, bo daje sie sprzedawac w drogich preparatach, wiec jej cena rzutuje rowniez na cene sera. I dopoki beda chetni do placenia tej ceny, to dlaczego mialaby byc nizsza? 🙂
Nirrod, a gdzie ja wspominam o potrzebie bratania z rodakami? Pomagalam (nieraz wbrew sumieniu), bo jak mialam wytlumaczyc Szwajcarom proszacym mnie o wsparcie (np. tlumaczenie), ze dajcie sobie spokoj, to cwaniacy i kombinatorzy, a ja jestem z tych lepszych Polakow?
Panie Piotrze, wspomnial Pan o swoim doswiadczeniu z helwecka ambasada w Hiszpanii. Nie wiem, czy ma Pan do nich zal, ale zapewne poczul sie Pan dotkniety. Nie mam zamiaru sumitowac sie tu w imieniu szwajcarskiego rzadu, ale pamietam, jak Europa zamarla w oczekiwaniu na fale uciekinierow z Polski. W 1956 Szwajcaria przyjela 10 000 Wegrow, witanych entuzjastycznie, bo uciekali przed Sowietami – owczesnym imperium zla. W 1968 doszlo 11 000 Czechow. Wegry, Czechy – male kraje, a tylu uciekinierow, wiec co bedzie, jak w 38-milionowej Polsce chocby kilka procent obywateli postanowi, ze w Szwajcarii bedzie im lepiej? Profilaktycznie wiec pewnie postanowiono pozamykac wszystkie furtki. Pamietam, jak moja gmina musiala potwierdzac, ze stac mnie na utrzymanie gosci z Polski, gdy wysylalam zaproszenia dla rodziny i przyjaciol. W zaproszeniu musialam sie zobowiazac do pokrycia wszystkich kosztow zwiazanych z pobytem kazdego goscia. Bez tego zaden z nich nie otrzymalby wizy do tego „raju”. Tu jest maly link do tego tematu:
http://www.sozialarchiv.ch/Webthema/2003/geschichte.html
Iżyku!
Macie Panie rację!Nie ma czegoś takiego,jak ogólnonarodowa martyrologia.
Zwykli ,szarzy ludzie starali się stres „13go grudnia” możliwie jaknajszybciej odreagować!
W stanie wojennym we wszystkich firmach pełniene były całodobowe dyżury „na wszelki wypadek”!
W instytucji,w której pracowałem,wypadł mi dyżur w noc sylwestrową 1981/82.
Jakoś tak się złożyło,że dyżurnych w ten wieczór zebrało się dużo i mój dyżur zamiast do 22giej w wieczór sylwestrowy trwał do 2giej w Nowy Rok.
Wracałem potem do domu w nastroju wskazującym…,piechotą przez miasto.
W pewnym momencie z jednej strony zaszedł mnie patrol wojskowy,z drugiej strony podjechał gazik milicyjny!
Zostałem wezwany do okazania dokumentów.Pierwszym dokumentem,na jaki natrafiłem w kieszeni była stara legitymacja Klubu Wysokogórskiego.Nie bardzo wiedząc, co „okazuję”, podałem ją milicjantowi. Patrolowi spojrzeli na siebie,zasalutowali i przeprosili za sprawienie kłopotu!
Okładka legitymacji była ciemnoczerwona z wytłoczonymi literami KW!
Dotarlem do domu bez dalszych przeszkód,a nastrój mi się bardzo poprawił! 🙂
a.j
P.S
A o tym przyzwoitym zachowaniu mówił chyba nie Giedrojć a Słonimski!
Nemo wybacz. Ja stosuje skroty myslowe i zazwyczaj to wychodzi nie tak jak powinno. Mialam na mysli moj brak lojalnosci wobec rodakow a nie bratanie. To mialo byc w zdaniu nastepnym. Nic dziwnego, ze wypracowania z polskiego mi nie wychodzily…
a.j. ja pamietam, jakie oczy robili znajomi, gdy mowilam, ze ide na zebranie KW, tego samego, ktorego legitymacje posiadales 😆
Nie Kapitanie Nemo, nie czuję żalu. Ja ich doskonale rozumiem. Wtedy tylko czułem rozczarowanie i trochę lęku o to, co ze sobą zrobić.
Maka gryczana zakupiona ( pani w sklepie patrzyla na mnie jak na kuriozum jakies). Poranna porcja kawy wypita (umysl nadal nieobudzony, ale przynajmniej pobudzony odrobinke), swiezy majeranek jest. Jeszcze tylko musze dotrzec do polskiego sklepu po barszczyk (tak ,tak wiem, to skaza na mym honorze robienie barszczu ze sloiczka) i moge zaczac przygotowywac jutrzejsze zakaski.
Teraz tyko usiade sobie w pozycji nasluchujacego zajaca i ze wzrokiem utkwionym w ekran komputera poczekam na przepis Pyry (ktorej bron Boze nie chce tutaj stresowac moim oczekiwaniem)
Nemo, poczekam oczywiście. Z góry dziękuję. Ile osób średnio w takim departamencie pracuje?
Bry bry.
Wieje, jak na dworcu w KielcachCzas najwyższy nastawić buraki na zakwas. To też robię raz do roku – w innym wypadku albo kupuję koncentrat od Krakusa, albo robię barszcz ukraiński, bez kwasu, z jaśkiem, odrobiną cytryny do smaku.
Jakby Franio Maslak zajrzał , to niech wejdzie i niech posłucha 🙂
W końcu Polskie Radio poprawiło stronę internetową , Stara była zrobiona dla wybitnych zawodowców . Nie potrafiłem otworzyć i posłuchać teraz to proste.
http://www.polskieradio.pl/sluchaj/