Co lubili goście przedwojennych lokali?
W porze obiadu, która mimo niewielkich regionalnych różnic przypadała zwykle na godzinę 14 – czytamy w książce Mai Łozińskiej – powodzeniem cieszyły się kotlety cielęce, pieczeń wołowa z buraczkami, paprykarz cielęcy, zrazy nelsońskie, rumsztyk i sandacz z rusztu, kotlety de volaille. Te ostatnie były specjalnością znanej warszawskiej restauracji „Cristal”. Tamtejsi kucharze od czasu do czasu weryfikowali wrażliwość podniebienia swoich gości za pomocą fałszywego de volaille’a – do mięsa z kury, z którego był przyrządzany, dodawali odrobinę tańszej wieprzowiny. Prawdziwy smakosz, niczym księżniczka na ziarnku grochu z bajki Andersena, zawsze zauważał różnicę. Podobno Eugeniusz Bodo, bywalec Cristalu, próbę tę przeszedł zwycięsko. Jego starszy kolega w aktorskim fachu, Józef Węgrzyn, o wykwintnej kuchni miał marne pojęcie. Po przyjeździe z Krakowa udał się do restauracji w Hotelu Europejskim i chcąc w stolicy zakosztować wytwornego życia, wybrał z karty potrawy, jakich dotąd nigdy nie jadł. „Gdy mu przyniesiono zamówiony karczoch – opowiadał Lechoń – Józek spojrzał z przestrachem na tę nie znaną mu jarzynę i zawołał „Jezus Maria! Olieander!”.
Niemal wszystkie restauracje w Warszawie miały w menu flaki. Za najsmaczniejsze uchodziły tak zwane garnuszkowe, przyrządzane według dawnej dziewiętnastowiecznej receptury: do kamiennego garnka wlewano porcję flaków z pulpetami, posypywano je obficie parmezanem, zalewano masłem smażonym z tartą bułką i zapiekano w piecu. Potem doprawiano już według uznania – papryką, imbirem lub majerankiem. Tradycyjne warszawskie flaki garnuszkowe były podawaną w każdy czwartek specjalnością restauracji „Pod Wróblem” na Mazowieckiej. Na bigos, flaki, fasolkę po bretońsku wpadano do barów szybkiej obsługi, które po pierwszej wojnie światowej, a zwłaszcza w latach trzydziestych, pojawiły się w ruchliwych centrach miast. W całej Polsce karierę robiły maczanki – przysmak rodem z Galicji. Były to gorące bułeczki nadziewane mięsem i polewane obficie gęstym, aromatycznym sosem z prawdziwków. Najlepsze podawano u Hawełki w Krakowie, ale chwalono także maczanki u Karpowicza w Zakopanem i w warszawskim „Barze pod setką” Wachowiczów. Bar „Sandwich” prowadzony w stolicy przez braci Hirszfeldów przy zawsze zatłoczonej Marszałkowskiej polecał zapiekanki z kajzerek, mielonego mięsa i cebuli. Na śniadanie lub szybką obiadową przekąskę wybierano się chętnie do tak zwanych handelków – czasy ich świetności przypadały jeszcze na XIX wiek. W dwudziestoleciu handelki prowadzili nadal niektórzy właściciele sklepów z artykułami spożywczymi, którzy na zapleczu utrzymywali zwykle niewielkie i skromne pomieszczenie restauracyjne. W Warszawie szczególny rozgłos zyskała wędliniarnia „Pod Ryjkiem” Jana Jabłońskiego, gdzie w dwóch pokoikach za sklepem zajadano się najlepszą w mieście golonką, wędzoną szynką i roladą z prosiąt. Za specjalność firmy uchodziło także salami, wiszące na hakach w wielkich dwumetrowych pętach.
I tu ciśnie się pytanie ze znanego dowcipu: I komu to przeszkadzało?
Komentarze
Dzień Dobry! W starych reklamach (gazety z początku XX w.) spotkałam się z określeniem „pokoje śniadankowe” na te pomieszczenia na zapleczu. 🙂 .
Nowy – chętnie posłuchałabym opowieści Twojej cioci. 🙂
Dzień dobry
Zwróciłam uwagę na inny aspekt tych jadłodajni dawnych: otóż były to w wysokim procencie przybytki wyłącznie męskie. Panie na mieście raczej nie jadały – bywały w mleczarenkach na bułce z twarożkiem, lodach, czy kakao, bywały w cukierniach i kawiarniach, w restauracjach na większych przyjęciach jedynie, w podróży, i na dancingowych kolacjach, jeżeli z takiej formy rozrywki korzystały. I zawsze w męskim towarzystwie.Nie wiem, jak było w dawnej Polsce, bo się o tym nie pisze ale hotele i restauracje brytyjskie wynalazły rozwiązanie „pokoju dla dam” – tam samotna kobieta mogła spokojnie posiłek spożyć. W polskiej literaturze znajdujemy scenki, w których pani w podróży, czy mieszkająca w pensjonacie zamawia posiłek „do numeru” aby nie być wystawiona na sytuacje towarzysko dwuznaczne.
Pyro – rzeczywiście większość osób na tym zdjęciu to panowie:
http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/84644/298d11868fe362311ea6bc3777c87f0b/
A tutaj dwie panie: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/84643/298d11868fe362311ea6bc3777c87f0b/
Asiu – zauważ, że stolik jest wyraźnie kawiarniany, a w głębi ozdobna krata oddziela pomieszczenia restauracji, od kawiarni. Tak były rozwiązywane wnętrza, gdy nie można było oddzielić kawiarni od restauracji w oddzielnych salach. Panie widać wpadły na kawę i plotki, obiad zjedzą w domu albo w męskim towarzystwie.
Danusi i Alainowi spóźnione ale bardzo szczere życzenia.
Jeszcze w moim dzieciństwie paniom nie bardzo wypadało chodzic do restauracji bez męskiego towarzystwa. Ewentualnie do hotelowej, jeżeli w hotelu mieszkały. Ale kawiarnia to zupełnie inna inszość.
W 1967 r w Anglii jeszcze panie nie były dobrze widziane w ogólnych salach („public house”) w pubach. Wiele pubów dysponowało pomieszczeniami zwanymi „private room” i nie było to zaplecze tylko własnie sala pubu bardziej kameralna i dostępna dla pań.
Po kilkunastoletniej przerwie w odwiedzaniu Anglii już czegos takiego nie zauważyłem.
Witam.
Pyro – wygląda, że wracamy do dawnych obyczajów i panie przestają chodzić do restauracji. Na naszym ostatnim zjeżdzie, Małgosia rozejrzała się po sali i zwróciła uwagę, że oprócz naszej piątki były tylko trzy panie. Nie wiem czym to było spowodowane, ale pili i „zakanszali” tylko panowie. W czasie naszych poprzednich spotkań, które były w kawiarni i restauracji z ogródkiem pań było więcej.
Coś mi się wydaje, że na ogólnej fali walki o równouprawnienie panie tyle samo zyskały, co i straciły.
Nie moge znalezc nic, co by mowilo o przedwojennych zwyczajach jedzeniowych berlinczykow, goroje „Hausmannskost” czyli dnia, ktore na zyczenie pana domu sa przygotowywane dla rodziny, ktora on karmi i utrzymuje. Dania miesne i sycace.
Podrzucam zdjecia, ktore pokazuja jak ladnie tu bylo niegdys:
http://www.khd-research.net/Heimat/B/Berlin_Fotos_01.html
uff… mam na mysli pierwsza strone tego katalogu
Pyro, myślę że panie zyskały. I panowie też 🙂
Jezus Maria, oliander 😯
Poranna, pokrzepiajaca prasówka 😉
http://poradnikdomowy.pl/poradnikdomowy/1,116911,10840910,Konca_swiata_nie_bedzie_.html
Dorotol – świetnie, że pokazujesz stary Berlin. Budynek, w którym była „Romanische Caffe” – wypisz, wymaluj taka sama architektura, jak poznańskiego Zamku Cesarsko – Królewskiego
Piękne dzięki za fartuch. Jest bardzo elegancki. Do tego atrakcyjna płyta.
Zdjęcia Berlina ciekawe. Wygląda, że im bliżej lat 30-tych tym robił się brzydszy. Wcześniej całkiem ładny. Teraz też bardzo wyładniał. Za czasów DDR większość wschodniego była koszmarna.
Ja wyrosłam w tych rozwiązłych czasach, kiedy do restauracji udawałam się sama i nawet do głowy mi nie przyszło, że nie wypada. Mieszkałam niedaleko Novotelu we Wrocławiu, wpadałam tam od czasu do czasu na obiad – nie było drogo, a schabowy z frytkami i kapustą (moje ulubione danie restauracyjne do tych pór) był wspaniały. Druga knajpa ulubiona to był Monopol, też nieźle karmili, danie to samo. W restauracjach jadło się rzadko, ale raz na jakis czas można było sobie pozwolić.
A na ruskie chodziło się tu, najlepsze w mieście, a i bar „kultowy” (nie lubię tego słowa, ale tu akurat pasuje), z czym chyba Sławek Paryski się zgodzi :
http://alicja.homelinux.com/news/HPIM0289.JPG
Niestety, wtedy kiedy byliśmy, ruskie wyszły 🙁
a do berlinskich specjalow naleza:
http://www.khd-research.net/Heimat/B/Berlin_kulinarisch.html
Pyro masz tam tez kartofle z olejem, ktorym mnie tutaj wszyscy strasza…
Architektura z czasow „cudu” i zle imitowane pomyslow Corbusier´a zniszczyla charakter niektorych miejsc, o ile tego nie zrobily wczesniej bomby.
Szukałam czegoś innego, ale jak zwykle, zeszło na boki 😉
http://alicja.homelinux.com/news/Zakupy_swiateczne.jpg
A to by mój sąsiad we Wrocławiu. Miłość do szkła miałam od zawsze, wrocławianie zapewne pamiętają Amforę w Rynku…Pan Zbigniew wystawiał tam swoje dzieła. Sporo szkła użytkowego, ale też i przepiękne dzieła sztuki. Utkwiła mi w głowie taka wielka kostka szklana z zatopionym w niej obrazku, kilka szklanych, małych postaci kolorowych. Nie znalazłam tego na zdjęciach poniżej, wystawione było w Amforze mniej wiecej w połowie lat 70-tych.
http://www.google.ca/search?q=zbigniew+horbowy&hl=en&prmd=imvnso&tbm=isch&tbo=u&source=univ&sa=X&ei=eYPwTuWhJqnl0QGKzdiVAg&ved=0CC8QsAQ&biw=1569&bih=883
Znalazlam tradycyjny przysmak kaszankowy z Thuringii, kiedys sie nazywal „umarla ciotka” a wspolczesnie nazywa sie „wypadek na drodze ruchu”
http://www.chefkoch.de/rezepte/790011182339242/Tote-Oma-Thueringer-Art.html
…w ruchu drogowym
robie dzisiaj na dwie strony i mi sie chrzani „zabita babcia” i „wypadek w ruchu drogowym” – a nazwy te swiadcza o poczuciu humoru konsumentow
Patrząc na te zdjęcia, nie dziwię się, że tak wiele osób nie ma ochoty na kaszankę. Pewnie jest to smaczne, ale wygląd odstręczający. Krupniok to przynajmniej jakoś wygląda…
Przygotowałam farsz do uszek. Połączyłam grzyby suszone/ prawdziwków niestety nie mam/ z pieczarkami i oczywiście cebulą.. Taki farsz jest zdecydowanie lepszy , bo nie gorzkawy, niż z samych grzybów. No, chyba że ktoś ma prawdziwki.
Teraz robię farsz do pierogów – kapusta kiszona, cebula , grzyby suszone i także pieczarki.
Ale najbardziej cieszę się z tego, że wyczyściłam szafki kuchenne, kuchenkę i przyległości.
Jutrzejszy dzień i czwartek spędzam w zasadzie poza domem i o żadnych pracach świątecznych nie ma mowy. Odetchnę od zapachów grzybowo – kapuścianych.
Ale jeszcze mi się coś przypomniało. Otóż jedna pani z sąsiedztwa podpowiedziała mi, jak ona przygotowuje mak do makowców. Suchy mak miele porcjami w młynku do kawy. I dopiero potem zalewa całość wodą i gotuje do miekkości. Zamierzam z tego sposobu skorzystać. Jest szybszy od tego tradycyjnego i łatwiej zachować porządek przy tej pracy.
Aleś tu nabałaganiła z tą „martwą Ciotką” Doroto! Niezgorzej jak przysłowiowym granatem w …
Dobrze, że tylko Krystyna rzuciła robotę w kuchni i poszła ochłonąć do klawiatury.
Reszta, mam nadzieję, nadal niezakłucenie pracuje w kuchni.
Szykuję się do fryzjera.
Dorotolowa kaszanka przypomniała mi pewną sytuację z czasów mojej wesołej robótki w telewizorze…
Jechaliśmy do Gorzowa na zdjęcia i na wjeździe był spory korek. Ekipa, oczywiście, zaczęła się prześcigać w wymyślaniu przyczyn, co jedna to głupsza, ta przyczyna… W końcu operator mówi: babcia na pasach. Ekipa w ryk. Dojeżdżamy do przejścia dla pieszych – babcię właśnie zabiera pogotowie…
Witam.
Makutra jest do maku i żadne urządzenia jej nie zastąpią. Mak się moczyło, parzyło mieliło 2X maszynką i do roboty wnuku mówiła babcia, później mama, żona, ostatnio ja synowi. Ucierało się to to do białości. Jestem fanem nowych technologij ale nic nie zastąpi makutry i niech tak zostanie.
Jakby kto przyjechał do Szczecina i chciał zjeść rybkę…
http://szczecin.gazeta.pl/szczecin/56,34939,10844057,Gdzie_w_Szczecinie_najlepiej_smakuje_ryba__NOWE.html
Yurek, zapomniałeś napisać, że niezbędnym dodatkiem do makutry jest krzepki facet z wolą walki.
Z braku stosownego faceta w makutrze można posadzić kwiatki. Bardzo przyjemnie wyglądają.
Nisiu, zawsze byliśmy doceniani w kuchni.
Tak, Yureczku, tak! A dzisiejsza młodzież męska stara się makutry obchodzić z daleka.
w kuchni najwazniejsza jest wyobraznia,
swiatecznie i niedrogo, moze byc z Bialowiezy:
https://picasaweb.google.com/slawek1412/NewAlbum2012111746
Makutra była wykorzystywana do ucierania żółtek na biszkopt, zawsze od prawej do lewej zmiana kierunku, było wytłumaczeniem jak wychodził zakalec.
Pepegor
Na Twoje hasło”idę do fryzjera” będziemy już teraz gromko rechotać:-)
Nisiu- to widzę,że do Szczecina na rybny obiad trzeba wysłać naszych studentów.W barze „Rybarex” maja 20% zniżki: zupa imbirowa,pierogi rybne i sałatka za jedne 12 zł.
„Chiefa” wspomina natomiast z rozrzewnieniem Osobisty Smakosz.Jadał tam ryby gdzieś circa about 20 lat temu,przy okazji swoich podróży do Polic.Kiedyś nawet postanowił przywieźć mi do skosztowania dania z tej sławnej knajpy. Idea była piękna,bo wracał samolotem,a wtedy nawet w podręcznym bagażu można było żywność przewozić.
Niestety mgła na szczecińskim lotnisku pokrzyżowała te plany.Samolot do Warszawy odleciał z kilku godzinnym opóźnieniem i ryby zostały zjedzone na miejscu,bo nic innego do zjedzenia,w ówczesnych czasach,na lotniskowych rubieżach kupić się nie dało 🙁
Sławek 😀
Stanisławowi i Nowemu dziękuję za życzenia 🙂
Yurek,
żebyś wiedział! Zawsze miało być ucierane zgodnie ze wskazówką zegara, i nie daj Boże zmiana kierunku, bo jak co – to zakalec i wina spadała na ucierającego.
Swego czasu naucierałam się, że hej, i nawet nie śmiałam podważać tych teorii.
Makutrę zakupiłam w Polsce z ćwierć wieku temu, ale po pierwsze primo, była dość mała, a po drugie primo to nie była taka prawdziwa makutra, jakie pamiętam z dzieciństwa. Duża, z malutkimi rowkami wewnątrz i tak dalej. Ta zakupiona trwała tylko parę lat – ucierałam cos tak wytrwale, że zaraza rozpadła mi się w rękach…
Zaraz, źle! Makutra między nogami (czymś trzeba było przytrzymać), ucierało się, co było do ucierania, no i wzięła się i rozprasła za którymś razem 🙁
Alicjo, a podłogę miałaś umytą?
Pyra niedawno zupełnie niepotrzebnie 20 minut wcześniej umyła podłogę!
Pepe tu jest film dla Ciebie, musisz tylko wybijajac w listwe na gorze wyjac myslniki pomiedzy dowma literami http://www.die-geteilte-klas———se.de/
Es ist eine deutsch-polnische Migrationsgeschichte, persönlich erzählt am Beispiel der eigenen Schulklas—–se des Regis—-seurs. Ein Film über Heimat, Identität und Lebens—-sinn. Die Protagonisten sind ehemalige Schüler einer Klas—se im polnischen B…
Alicjo.
„Zaraz, źle! Makutra między nogami (czymś trzeba było przytrzymać)”
Alicjo, makutra jest dla mężczyzn!!!
Wozisz mnie Doroto po sklepach, k tórych nie znajduję tego, co objecujesz.
Eeee…, w których, jasna rzecz.
Jestem mężczyzną? Chyba nie bardzo. Makutrę mam, czasem ucieram, bo mikser mikserem, ale dobra babka albo krem do tortu jednak wolę robić „tymi rencami”. Maku już nie trę – stosuję trzykrotne mielenie, mielenie suchego albo kupuję gotowca w puszce. Nie mam już tyle siły, a właśnie w piekarniku wylądował pasztet – wyszła mała blacha i pełna keksówka. To jest jednak spora robota – zwłaszcza mielenie nawet tym elektrycznym cudem 3 x to mordęga , z każdym kolejnym nawrotem coraz trudniej to władować w maszynę i wyciągać popychadło. Mam już gotowe mięsa do bigosu i jutro nastawiam do gotowania, mam zmielone orzechy do tortu i sucharek na mączkę. Mam już przydźwiganą doniczkę z choinką i zamontowany nowy zamek w toalecie i tu siupryza – Młodsza kupiła zamek, klamkę dolne zamknięcie – komplet jednym słowem. Przyszedł dzisiaj Synuś, przyniósł narzędzia, zabrał się do roboty… W pewnym momencie rzucił słowem ciężkim, uważanym za obraźliwe – nie wziął pod uwagę, że nasze drzwi są wewnątrz puste i lekkomyślnie położona na otworze śruba montażowa wpadła mu do środka. Nie em jak to zrobił – klamka śliczna, drzwi zamyka – w kibelku zamknąć się nie daje od środka – nie działa. Oj….
Ha ha…. dopiero co rozmawialiśmy o takich przybytkach…
http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34862,10845174,Mlodzi_nie_wytrzymali__przejeli_zamkniety_bar_mleczny.html
Yurek,
to było 100 lat temu za mojego dzieciństwa, ucieranie ciasta na biszkopt albo czegoś na coś tam, mężczyźni domowi byli w tak zwanym terenie, do czarnej roboty zostawały dzieci, przeważnie ja, mocna w rękach.
Pepegorze,
tamte makutry z dzieciństwa się nie rozpraskiwały, ale ta sprzed ćwierć wieku i owszem 🙄
Teraz mi się przypomniało, że wcale jej nie zakupiłam, tylko siostra mi ją wpakowała do walizki.
Z podłogi nie było co zbierać, prasła w kawałki i wszystko, co w niej wyleciało, pozamiatało się, wywaliło do śmieci i tyle 🙁
Niby mamy te wszystkie nowoczesne maszyny w kuchni, ale brak mi makutry. A ciasta na pierogi czy uszka też żadnej maszynie bym nie powierzyła do rozwałkowania (są takie? Nawet nie wiem…).
Nie wiem, jak wy macie, ale jak nadchodzą święta, to jest taki rytuał, tylko dla mnie, bo przecież mogłabym kupić barszcz czerwony w sklepie polskim, uszka i tak dalej. Ale TO NIE TO SAMO!
…i tu druga część, podparta następnym sznureczkiem.
No więc przy uszkach lepieniu mogę stać cały dzień i zazwyczaj robię na kompanię wojska, ze cztery takie tacki poniższe. Oj, tylko raz w roku robię, więc co mi tam.
Lepiąc uszka, rozmyślam sobie o dawnych latach i jak to drzewiej bywało. Babcia Janina przyjeżdżała z Dziadkiem i dyrygowała w kuchni, kto co ma robić. Ja – do krojenia ugotowanych warzyw na sałatkę jarzynową, jedna część bez śledzia, druga ze śledziem solonym (fantastyczna). Babcia nie uznawała małych ilości, sałatki musiała być nie micha, a wanna niemal, tak miała babcia. I teraz, lepiąc uszka, wspominam te czasy z łezką w oku i jednocześnie się dziwię, skąd u mnie kiszenie barszczu i uszka…tego u mnie w domu rodzinnym nie było. Był barszcz czerwony zwyczajny oraz zupa owocowa z suszu z jakimiś kluseczkami (Jerzor nie cierpiał, ale tego akurat u mnie nie jadł).
http://alicja.homelinux.com/news/uszka.jpg
Pyro,
jeśli mielesz mięso trzykrotnie, to rozumiem, że przez grube sitko. A przecież do każdej maszynki elektrycznej dołączone są 2 sitka, a nawet chyba 3 sitka/ nie chce mi się teraz sprawdzać, bo moja maszynka stoi zapakowana/. Jedno jest właśnie do pasztetów i mielenie jeden raz w zupełności wystarcza, przynajmniej jak na moje wymagania. Może gdzieś to sitko się schowało…
Jadłospis wigilijny i świąteczny bardzo miło się planuje, gorzej jest, gdy to wszystko trzeba upiec i ugotować, a pomocników brak. Kiedy syn mieszkał jeszcze z nami, bardzo chętnie pomagał i mielenie twarogu na sernik i maku maszynką ręczną należało do niego. Robił to zresztą chętnie, bo wtedy mógł też z czystym sumieniem przypisać sobie część zasług. W sumie powoli wszystkiemu się poradzi, tylko mnie denerwuje to, że nawet wtedy gdy nic nie robię w kuchni, myślę o tym, co mam jeszcze zrobić, czy o czymś nie zapomniałam. Jakaś obsesja kuchenna…Ale na szczęście jutro i pojutrze mam odpoczynek od kuchni.
A mak w młynku jednak zmieliłam. Młynki są teraz takie mądre, że same wiedzą, kiedy muszą odpocząc i nie grozi im awaria silniczka. Jeśli ten sposób się sprawdzi, to dobrze, jesli nie to wrócę do maszynki elektrycznej.
Pepe wyjmij te kreski pomiedzy podwojnym literami to wejdziesz do „sklepu”. Przeciez wiesz, ze skrot pewnej jednostki paramilitarnej o potwornej slawie nie przechodz przez Lotra
Alicjo – żadnych sznurków, żadnych takich…
Tak, to własnoręczne przygotowywanie świąt, ten rytuał, dom, który pachnie tymiankiem albo wanilią albo nawet śledziem z cebulą, wymiatanie, polerowanie, dekorację – narobi się człek, jak rab ruski i jest szczęśliwy. I potem smutny wieczorem w drugie święto – skończyło się…?
Alicjo,
śliczności…
Już kiedyś porównałam je do terakotowej armii, a teraz mogę to tylko powtórzyć. A ciasto kroisz chyba na kwadraciki, prawda ?
Krystyno – ja właśnie przez pasztetowe – najmarniej 2 x, na święta – 3x.
Pasztet się lepiej jakoś piecze.
Doroto, w sklepie już dawno byłem, ale nie znalazłem sznureczka na to, co obiecałaś.
Krystyno, kwadraciki, i to malutkie, bo jak już nadziewam, to trochę jeszcze je „rozprasowuję”. Nadzienie to mniej więcej pełna łyżeczka do herbaty.
Pyro,
osochozi z tym „żadnych sznurków, żadnych takich…”?
Pepe, film o klasie z Bytomia, z ktorje jedna polowa klasy wyjechala do „heimat” a druga zostala na Slasku, impresje tych ludzi. Link nie wychodzi Ci, bo klasa po niemiecku ma podwojne s a tego z koleji Lotr nie przepuszcza i bez myslnika pomiedzy tymi s nie moge podac linka. Musisz go wyjac. Versthanden oder nicht?
http://www.die-geteilte-klas???se.de
ja juz pasuje http://www.die-geteilte-klas-se.de
Przez słowo pas – s Łotr zeżarł mi wpis.
Śniegu ani płatka więc może przypomnieć?
http://youtu.be/470e7uiS854
Alfabetycznie – dla Alicji, Cichala i Nisi
http://youtu.be/AfBlkXCLiEQ
Morskie muzeum – od kogi do lotniskowca, ale morze zawsze piękne i groźne, nawet w czasie pokoju.
A w Warszawie zrobiło się biało!
Zdjęcia zakopiańskie archiwalne bardzo drukuję na płótnie . Format 60x90cm. Owczarki podhalańskie, biały miś , dziecko w stroju góralskim na Gubałówce.
Łza się w oku kręci. Dwa lata nie byłem… Może jak klient zapłaci za wydruki i ramy, to się wybiorę. Na razie mnie nie stać.
Śnieg pada za oknem. Świata nie widać. Bardzo ładnie jest, bardzo.
O, to do Warszawy przyszła zima, a u nas jeszcze jesiennie.
To na dobranoc harfa – jeszcze nie anielska, co to, to nie, ale zawsze…
http://youtu.be/qjcq0nzV81Y
Dzięki, Pyro !
Za serenadę też….ja jestem obdarzona dobrym słuchem, głos już przepalony i przepity, ale nie na tyle, żebym mogła robic za 1/10 Cesarii…
Słuchając Serenady pomyślało mi się po raz któryś tam, że moja siostra, wcale nie po szkołach muzycznych, jakiego instrumentu się nie tknęła, umiała zagrać jakąś tam melodię na żądanie, bez nut i bez niczego.
Jakoś wyczuwała to, a ja za nic, drewniane palce do instrumentów 🙄
Idę doczytać.
Pozbierałam się nieco i zabrałam za pieczenie. Upiekłam blaty do dwóch tortów orzechowych (jeden zostaje u dziecka, a drugi jedzie ze mną) i dwie blachy kruchego ciasta. Jedna grubsza na spód, na nią marmolada pomaranczowa, na to druga warstwa, cieńsza. Jutro posmaruję to białym lukrem, na to zielona choinka itp motywy świąteczne, czyli mazurek bożonarodzeniowy, hi, hi… nowa tradycja.
Sylwia robiła dzisiaj zakupy, miała długą listę, ale i tak nie kupiła wszystkiego, broń Boże nie z braku w sklepach, tylko jej „się zapomniało”. Zapomniało przeczytać?
Nic to, jutro i tak w koncu muszę się ruszyć z domu, więc kupię jeszcze te kilka rzeczy.
Wczoraj przywieźli tira siana (czyli siano tirem), transport podrożał absolutnie nie adekwatnie do podwyżki ropy, czyli dużo więcej niź liczyłam. Wrrr!
W drugie święto odbieram w Warszawie Bingo i na łeb na szyję wracam z nią do Żabich, bo nie wyobrażam sobie chodzenie z nią na spacery.
Ciekawe, gdzie mi się uda zaparkować, bo moje własne podwórko jest na ogół kompletnie zablokowane i sąsiednie ulice też.
dzień dobry ..
biało ale tylko cieniutka warstwa .. Marek też mi tęskno do Zakopca .. w styczniu ferie z Amelką w Szczyrku to może w czerwcu się tam wybiorę ..
wczoraj mieliśmy z rodziną radochę bo w szkole były prawdziwe występy wigilijne .. dzieci grały w sztuce i śpiewały Kolendy .. a potem mamy zrobiły w klasie wigilię .. i wszystko te młode mamy zrobiły własnoręcznie niczego kupnego nawet barszczyk był prawdziwy a nie z kartonu .. nie mam nic przeciw barszczykowi z kartonu ale piszę o tym by podkreślić, że młodzież 30-40 letnia odkrywa uroki kuchni tradycyjnej .. pierogi i uszka były cymesik .. bardzo miło było …