Szwedzki stół króla Karola XII

Ogłoszono statystykę czytelnictwa w Polsce. Dyrektor Biblioteki Narodowej dr Tomasz Makowski poinformował, że 56 procent Polaków nie miało w ciągu roku żadnej książki w ręku. A przeczytanie tekstu dłuższego niż 3 strony jest też ponad siły rodaków.
Nie będę tu biadał nad upadkiem kultury i głupieniem współobywateli tylko zabiorę się za kolejną książkę, by w przyszłym roku tę statystykę choć trochę poprawić. Prawdę mówiąc mnie nikt o nic nie wypytywał a przecież czytam po kilka książek miesięcznie. I wiem, że to samo robi m.in. Nisia, Alicja i parę innych tu zgromadzonych osób.

Na dowód przytoczę cytat z najnowszej mojej lektury czyli książki Bengta Liljegrena pt.”Karol XII”. To arcyciekawa biografia szwedzkiego króla, który miał bogate życie, pełne wojen i innych przygód oraz związków z Polską. Dłuższy czas przebywał także w Turcji co miało także wpływ na jego dietę. A zjeść lubił, choć potrafił, gdy było trzeba, żywić się sucharami czy innymi „przysmakami” dostarczanymi wojsku. Oto fragment dotyczący królewskiego stołu:
„Przez całą wiosnę 1715 roku król nadzorował przygotowania do obrony Stralsundu i Rugii. Pułkownik artylerii, Carl Cronstedt został wezwany ze Szwecji, żeby dopilnować prac przy umacnianiu fortyfikacji Stralsundu, Wismaru i Rugii. W strategicznie ważnych punktach ustawiono działa i zebrano zapasy żywności dla zamkniętej załogi. Po kilku wypadach w teren magazyny zapełniły się ziarnem. Gdyby tylko udało się wytrzymać oblężenie, byłaby szansa na przetrwanie zimy. Zapasy żywności osiągnęły wystarczający poziom. Najlepiej jadał oczywiście sam król. Na jego stole nie brakowało prawie niczego. Zarówno na obiad, jak i na kolację królowi i jego gościom serwowano siedem większych dań i cztery przystawki.
Na stole można było znaleźć wołowinę, baraninę, jagnięcinę, indyki, kury, kaczki, gołębie, flądry, gęsi, kapustę, sałatę, oliwki, słodycze i cytryny. Kiedy Karol wyjeżdżał na inspekcje w okolice Stralsundu, organizowano dla niego „kuchnię na zimno”. Spożywał wtedy szynkę, cielęcinę, indyka, wędzonego łososia, jagnięcinę, masło i ser. Na stole nie mogło też zabrak?nąć bogatego zestawu napojów alkoholowych: wina reńskiego, czerwonego wina (Bordeaux), słodkich win z Wysp Kanaryjskich, koniaku i dziesięciu dzbanów piwa dziennie. Nigdy jednak nie podawano zwykłej wódki.(…)

 

Warto przypomnieć, że tradycyjna szwedzka potrawa, „gołąbki”, już 300 lat wchodzi w skład kuchni szwedzkiej, a po raz pierwszy wymieniono ją w książce kucharskiej Kajsy Warg w 1765 roku. Zawdzięczamy je właśnie pobytowi Karola XII w Turcji. Słowo „gołąbki” – po szwedzku: aldomar – pochodzi od tureckiego słowa „dolma”, oznaczającego „farsz”. Po turecku potrawa ta nazywa się „dolmasi”. Nie do końca jest pewne w jaki sposób gołąbki trafiły do Szwecji. Według jednej wersji sprowadzili je do Szwecji żołnierze króla, według innej jego wierzyciele, którzy przybyli z nim do Szwecji. Niewykluczone, że obie te wersje są prawdziwe.

W każdym razie warto zaznaczyć, że turecki wariant tej potrawy zawiera kapustę, a nie tylko – jak się często twierdzi – liście winogron.”

Są historycy, którzy mają nieco odmienne zdanie w tej ważkiej kwestii. Źródła śródziemnomorskie mówią co innego niż szwedzki autor. Dolmadakia jest robiona z liści winorośli. W drodze do Szwecji, w Polsce, bądź w Niemczech, liście winogron zastąpiono powszechną tam kapustą. Także zmianom uległ i farsz. Turecką baraninę zastąpiła niedopuszczalna w kuchni muzułmańskiej wieprzowina.

A ja lubię gołąbki w obu ich postaciach: muzułmańskiej i chrześcijańskiej.