Królewski miesiąc miodowy
Miesięczniki, tygodniki i dzienniki często i przy różnych okazjach opisują historię rodziny Elżbiety II. Ostatnio triumfy święci film pt. „Królowa”. Zajmijmy się więc tym tematem i my. Ja na miejscu w Londynie, a moi przyjaciele korzystając z blogu „Gotuj się”. Z wielkim jednak trudem udaje się znaleźć informacje co jada się w Pałacu Buckingham. Nicholas Davies w książce napisanej – jak twierdzi – bez wiedzy i pomocy dworu pisząc o miesiącu miodowym królewskiej pary (było to oczywiście przed laty) podaje: „Nowożeńcy spacerowali i jeździli konno albo przesiadywali przed ogromnym kominkiem w salonie. Elżbieta miała przy sobie ulubioną suczkę corgi imieniem Susan. Żywność w Wielkiej Brytanii wciąż podlegałą wprowadzonemu podczas wojny racjonowaniu, jednak księżniczce i księciu nie brakowało niczego: delektowali się bażantami, jagnięciną, wołowiną, cielęciną, słodkowodnymi rybami z rzeki Test oraz znakomitymi francuskimi winami. Przed wieczornym posiłkiem, który z inicjatywy Elżbiety codziennie spożywali przy świecach, pili szampana. Miesiąc miodowy w Broadlands był jedynym w zasadzie okresem w całym życiu małżeńskim Elżbiety i Filipa, w którym dzielili wspólną sypialnię.”
Ładną historię z jeszcze dawniejszych czasów znalazłem szperając w garnkach austriackiego cesarza. Pomógł mi w tym kolega z Krakowa. Aż 142 historie z życia cesarza Franciszka Józefa zebrał i przypomniał zdumionej publiczności dziennikarz i smakosz Leszek Mazan. Wśród tych – nierzadko pikantnych historyjek – część poświęcona jest cesarskiemu stołowi. Oto jedna z nich: „Cesarz Franciszek Józef z trudem ukrył zdziwienie i zakłopotanie, gdy zobaczył, że w bułce którą w trakcie śniadania raczył podnosić do ust, tkwi zapieczony karaluch.
– Ketterl! – zawołał do kamerdynera – Ketterl, popatrzcie. Ja chyba nie powinienem tego jeść!
– To się już nie powtórzy, Wasza Cesarska Mość – skłonił się blady z przerażenia kamerdyner. – Piekarz miał zapewne na myśli kogoś innego…
– A kogo? – żywo zainteresował się Cesarz.
Odpowiedź musiała Dobrotliwego Pana prawdziwie ubawić, gdyż zezwolił by karalucha zwrócono dowcipnemu piekarzowi wraz z odebranym tytułem c.k. dostawcy dworu.”
Historyjka ta przypomniała mi się w chwili gdy szef kuchni warszawskiej restauracji po zwróceniu mu uwagi, że szaszłyk zrobiony jest z baraniny o dziwnie czarnym kolorze i straszliwym zapachu odpowiedział: – Bardzo pana przepraszam. To pomyłka. Ten szaszłyk był przeznaczony do bufetu redakcyjnego (tu padła nazwa wielkiego warszawskiego dziennika), który stale zaopatrujemy.
Od tej pory nie przychodzę do owej redakcji przed spożyciem dobrego obiadu.
Komentarze
Dzień dobry wszystkim. Wpisy, wpisami ale już stęskniłam się za naszym Gospodarzem. Brakuje mi Jego komentarzy. Czytałam w ub r. „Zycie codzienne w pałacu Buckingham” i jestem raczej zadowolona, że nie jadam kolacji wspólnie z rodziną JKM Elżbiety II. I tak w ogóle , wrażenie po lekturze mam takie, że jakkolwiek królowa jest osobą pracowitą , z silmym poczuciem obowiązku i odpowiedzialności, to jednak lepiej takie znakomitości oglądać z bezpiecznej odległości.
Pozwolę sobie wrócić do naszych wczorajszych wynurzeń. Kochani, czyżbym na starość stała się mało komunikatywna? Skąd Wam przyszło do głowy, że trzeba przede mną bronić studentów z lat 70-tych i udowadniać mi, że też coś tam czytali i dyskutowali o tym i owym? Nie rozpoznaliście nutki nostalgicznej autoironii starszej pani? To już widać źle ze mną. Po prostu trafiliście na znacznie luźniejszy obyczajowo czas – tuż po rewolucji dzieci-kwiatów i ja Wam strasznie zazdroszczę. O!! N.b. ten przaśny, szaro – bury socjalizm wydaje mi się czasem znacznie przyjaźniejszym dla studentów niż dzisiejszy skomercjalizowany do granic absurdu. Mam wśród sąsiadów i rodziny trochę znajomych studentów i ich życie jawi mi się jako bardzo szare i nasycone trwogą przed życiem. Dla mnie niepojęte w tym wieku. To jakiś paradoks – kiedyś były szare ulice i pustawe sklepy , a życie kolorowe, teraz na odwrót. Tak czy owak nie chcę być ciotką, co to siedzi na kanapie i ma „za złe”. Nie mam, tylko mi troszkę żal. Wiosna się schowała, pada śnieg z dzeszczem, ale już wiadomo, że tam gdzieś jest w przylaszczkach i kotkach wierzbowych.
Jako (jak sadze) jedyna osoba na tym blogu, ktora byla u JKM na jej dorocznym letnim przyjeciu w ogrodzie i znajdywalam sie na odleglosci od niej moze 1 m, kiedy witala sie z goscmi, zapewniam cie Pyro, ze nie bardzo mi sie chce wierzyc w zapewnienia Daviesa na temat szmpanow co wieczor, w latach kiedy brytyjskie spoleczenstwo musialo sie zmagac z powaznymi ograniczeniami. Pamietaj, ze jest to rodzina, ktora odkreslila na wannie kreske, do ktorej wolno bylo napelniac ja woda – nie ze skapstwa, ale dlatego, ze wprowadzono ograniczenia spozycia wody. A takze jest to ta sama krolowa, ktora nie wyrzuci zadnego sznurka od paczki, bo nie jest przyzwyczajona do jakiejkolwiek formy rozrzutnosci. Starannie zwinie i odda szambelanowi do schowania.
O tej wodzie i o sznukrach wiemy tylko dzieki niedyskrecji jakichs sluzacych ze Dworu, a nie dlatego, ze Krolowa chciala abysmy o tym wiedzieli. Brak ostentacji i pewna skromnosc potrzeb jest bardzo gleboko wpojona cecha brytyjskiej arystokracji.
Nie widzialam jeszcze filmu „Krolowa” (DVD jest w drodze), ale rozumiem, ze portret Jej Krolewskiej Mosci jest w nim nakreslony z wielka starannoscia, bez odwolywania sie do plotek i domyslow. Wielu z nas w tym krajuy sznuje krolowa, nie tylko dlatego, ze jest konstuytucyjna glowa Panstwa, ale dlatego, ze ona nieustannie daje przyklad.
Ze dwa lata temu pewien dziennikarz podstepnie najal sie do palacu za sluzacego i sfotografowal stol sniadaniowy Krolowej i Ksiecia Edynburga.
Przyznam sie, ze gdybym byla Krolowa zazyczylabym sobie, aby kawe podawano mi w srebrnym dzbanku, mleko przelewano z kartonu do dzbanka, zas na stole nie pojawial sie nic plastikowego. No i zeby byl codziennie kawior i croissanty!
Otoz nie nasza Elzbieta. Kawa w szklanym dzbanuszku z wlaczonej obok maszynki do parzenia lury, platki owsiane w plastikowym pudelku, i mleko wprawdzie w dzbanki, ale konfitura ze sloiczka. Bylismy wszyscy zdziwieni i nie zdziwieni jednoczesnie: Alez tak wlasnie, jak moglismy sadzic inaczej!
Hej, Heleno. To nie ja przecież o szpanach poślubnych, tylko Gospodarz za kimś tam. Ja wprost przeciwnie. Z tego co czytałam, Królowa (i w ogóle członkowie tej rodziny) nie wyrzucają nigdy niczego, a ich „gospodarność” sięga poziomu niedostępnego dla przysłowiowych Szkotów. Jakiekolwiek zaś prezenty królewskie (poza sferą rodzinną, narzeczonych itp) należą do ewenementów i są b.skromne. Nawet ich działalność charytatywna polega raczej na zbieraniu środków od innych na zbożny cel. W tym znaczeniu fundusz im X.Diany jest rzadkością, a i tak jej brat potrafił na nim zbić niezły kapitał.
Jako Kanadyjka (z kości raczej, bo nie krwi) królowej mówię zdecydowane nie. Co mi z jej sknerstwa, jeśli z moich podatków jest utrzymywany jej przedstawiciel w Kanadzie, a także rozliczne regimenty wojskowe, w tym pod moim własnym nosem The Princess of Wales Regiment w Kingston? Raz nawet Diana przyjechała zlustrować tych wojaków. Anachronizm. Jedna z najbogatszych
kobiet świata, a nie stać jej na utrzymanie swojego przedstawiciela w Kanadzie?! Bo my naprawdę nic z tego królewskiego splendoru nie mamy. Poprzednia pani na posadzie governor general szastała pieniędzmi podatnika na prawo i lewo, w którymś roku jej budżet wyniósł ponad 30 milionów $ i wtedy się społeczeństwo zapytało, co ona do cholery sobie wyobraża. Okazało się, że nic sobie nie wyobraża, tylko w sprawach wagi państwowej odbyła ileś tam podróży dookoła świata, wydała tyle i tyle na wystawne obiady i takie tam. Jeśli mowa o sprawach wagi państwowej, to od tego mamy ambasadorów, do licha! W każdym razie ta pani zostala przywołana do porządku, a teraz jest nowa. Co robi governor general? Ano, jest. Bo to jest ceremonialna funkcja i tyle, i drogo nas kosztuje. Z całej tej królewskiej rodziny jeśli ktokolwiek, to podoba mi się Fergie, baba z jajem, a i chyba jedyna, która cokolwiek zarabia.
Pyro!
Ha, jakie tam dzieci kwiaty! W latach 60-tych, kiedy dzieci kwiaty szalały, mogłam się tylko przyglądać i ostrzyć sobie apetyt, że ach, jak dorosnę to zaszaleję, a póki co, trzeba było zasuwać do szkoły, a po lekcjach do domu i pasać krowę Minkę. Nie wiadomo, po jaki diabeł człowiek do tej dorosłości się spieszył, ale się spieszył. Moja przypadła na schyłek dzieci kwiatów, bo lata 70-te to juz disco i takie rzeczy, ani popłuczyn po dzieciach kwiatach. Z tym rozluznieniem obyczajowym to gruba przesada. Zeby odwiedzić ukochanego w akademiku, trza się było okazać dowodem osobistym u cerbera na portierni i tenże dowód tam zostawić, a odebrać przed 22-gą, opuszczając akademik. Po 22-giej cerber bral wszystkie dowody i odwiedzał rozwiązłe pokoje, wyrzucając po kolei delikwentów. Zważ, że to już byli dorośli ludzie (aleśmy zaszaleli, będąc dorosłymi!), po maturze, pod wąsem i tak dalej. Taka to była nasza rozpusta i rozwiązłość.
Nie wiem, czy było tak kolorowo, popatrz, jak podobnie nasze wspomnienia wyglądają. Niemniej jednak uważam, że nam się chciało i być może, a nawet na pewno właśnie szarobura rzeczywistość zmuszała nas do tego, żeby sobie świat podkolorować. I ja czasami mam wrażenie, rozmawiając z dzisiejszą młodzieżą, że oni nam tego zazdroszczą, bo teraz wszystko sprowadza się do kasy. Albo masz i cię stać, albo nie masz, no to wtedy robisz wszystko, żeby mieć. Trochę żal młodości, ale z drugiej strony to nie zazdroszczę dzisiejszym młodym.
Fajne były lata.Ja na uniwerku wrocławskim nauki pobierałem (długo!). Jasne, że się człowiek seksem, alkoholem i rewolucyjnymi klimatami zachłystywał. Ale jakie była ciekawość świata w nas. Pomiętam gdy w 1981 w „Pałacyku” organizowali pokazy niedostępnych z powodu cenzury filmów. Na jakiś pierwszych odtwarzaczach video oglądaliśmy „Łowcę jeleni”, „Salo 120 dni sodomy”, „Swobodnego jeźdźca”. Sala nabita do ostatniego miejsca, ludzie stali w przejściach, siedzieli pod ścianami. Obłęd jeden. Wczorajsza dyskusja mi wspomnienia przywołała. Kurcze – trudne ale piękne czasy. A może po prostu człowiek był wtedy takim cielakiem rozbrykanym, którego wszystko cieszy? Sam nie wiem.
Pozdrawiam.
Alicjo – no popatrz, tak podobnie. Ja najbardziej zazdrościłam przyjaciołom akademika. Ja byłam „z miasta” i w akademikach tylko bywałam. A mówiąc wprost, gdyby psiapsiólki z akademika nieco za przyzwoitki posłużyły, to by może głupia Pyra się synka i męża tak wcześnie nie dorobiła. Było, minęło. Troszkę szkoda, ale i tak nie chcioałabym tej młodości przeżywać w aktualnych warunkach. Dziękuj Bozi, Alicjio za druty i sprute swetry. Dzisiaj Twój talent mógłby umrzeć śmiercuią naturalną.
PS. Idę wstawić kurczaka do piekarnika. Kurczak będzie łysy, bez nadzienia, bo taki lubi Ania. Jeszcze ryż i surówka i obiad będzie gotów. Pa, Kochani! Do jutra
A za mną chodzi gicz cielęca. Od tygodnia podziwiam gicze w moim ulubionym sklepie mięsnym i chyba kupię na sobotę, niedzielę. Planuję ugotować ją w dużej ilości warzyw. Część będzie na ciepło a z reszty może zrobię galaretę. Wywaru pewnie zostanie trochę na smaczną zupę. Problem jest jeden: bardzo wielkie są te gicze więc wydatek spory( 18 zł za kilogram). No ale jedzenia na kilka dni. Może macie inne pomysły na gicze – szukam inspiracji.
ossobuco? nieco roboty, ale i przyjemnosc wielka
Ludzie, ja zaraz sie ze wzruszenia rozplacze! Swiat taki wielki, blogow co niemiara, a tu sie ludziska zbiegly, co sie 30 lat temu mijaly juz to w Szklanym Domu, juz to w XX-latce, albo w Piwnicy Swidnickiej czy pod Szermierzem… I zaden futurolog czy inny jasnowidz lubo cyganka nie przewidzial, ze sie tu spotkaja i zamierzchle czasy rzewnie wspominac beda.
Kto z Was bywal na Konfrontacjach Filmowych, Jazzie nad Odra, Festiwalu Teatrow Studenckich (pierwsze nagie ciala na scenie!), ten wie, co mam na mysli. Ale to se ne vrati.
Wojtku,
czy Twoj rzeznik ma pile do ciecia kosci? To niech Ci te gicz potnie na kawalki po ca 3 cm i zrobisz sobie ossobuco.
Jak chcesz, to Ci podam przepis.
Wszystkich, ktorzy zgrzebne czasy studiow pod rzadami gierkowskich siepaczy zachowali w pamieci jako jeden z najbarwniejszych etapow w zyciu, serdecznie pozdrawiam.
PS. Kto pamieta smak „ruskich” z kefirem i plackow ziemniaczanych z pörköltem w barze „Zaczek” pod Uniwersytetem?
Nemo
Kobiecina w mięsnym nie ma piły. Ma za to wielki topór, którym profesjonalnie wywija. Jak zrobić ossobuco?
Nagie ciała pamiętam, ale na mnie największe wrażenie zrobił występ angielskiej trupy teatralnej u Grotowskiego (w rynku). Chodziło o to by publika doznawała ekstremalnych stanów psychicznych. Mnie aktor ubrany jak Frankenstein przystawił do gardła zardzewiałą brzytwę i zaczął się telepać. On grał telepanie a ja po chwili telepałem się z autentycznego przerażenia. Poza tym zostałem pobity ścierką przez aktora w „Dżumie” z 1982(?) roku w teatrze polskim. To była taka metafora. Oran Camusa przeniesiony do realiów stanu wojennego, więc bili publikę ścierkami i szarpali.
Pozdrawiam serdecznie
? Strona główna ? Co dziś ugotujesz ? Cielęcina
OSSOBUCO – duszona gicz cielęca
Danie z kategorii: Cielęcina
Czas przygotowania: 180 min Stopień trudności: średnie Danie dla 4 osób
Sposób przyrządzenia
Porcje mięsa obtoczyć w mące wymieszanej z solą oraz pieprzem i majerankiem. Smażyć na 30g masła na złocisty kolor. Dodać cebulę pokrojoną w krążki i rozgnieciony czosnek; smażyć jeszcze ok. 10 minut. Całość przełożyć do głębokiego garnka, dodać wino, skórki pomarańczy i cytryny. Dusić pod przykryciem przez ok. 2 godziny na małym ogniu. W czasie duszenia dolewać od czasu do czasu po kilka łyżek gorącego rosołu. Uduszone porcje mięsa pozostawić w ciepłym miejscu. Wyjąć z nich kości. Sos przetrzeć przez sito, wymieszać z pozostałym masłem, dodać przyprawy i doprawić do smaku i solą. Odpowiednimi dodatkami są: szeroki makaron i świeża sałata.
Lista zakupów
# 2-3 małe gicze cielęce (razem ok. 1 kg podzielone na 4 do 8 porcji)
# 50g masła
# ? szklanki wytrawnego białego wina
# po 1 małej cząstce skórki pomarańczy i cytryny
# ? filiżanki gorącego rosołu
# 1 cebula
# 1 ząbek czosnku
# 2-3 łyżki mąki
# ok. ? łyżeczki soli
# ? łyżeczki czosnku granulowanego
# ? łyżeczki pieprzu białego mielonego
# szczypta suszonego majeranku
# szczypta gałki muszkatołowej mielonej
i o
OSSOBUCO – duszona gicz cielęca
Danie z kategorii: Cielęcina
Czas przygotowania: 180 min Stopień trudności: średnie Danie dla 4 osób
Sposób przyrządzenia
Porcje mięsa obtoczyć w mące wymieszanej z solą oraz pieprzem i majerankiem. Smażyć na 30g masła na złocisty kolor. Dodać cebulę pokrojoną w krążki i rozgnieciony czosnek; smażyć jeszcze ok. 10 minut. Całość przełożyć do głębokiego garnka, dodać wino, skórki pomarańczy i cytryny. Dusić pod przykryciem przez ok. 2 godziny na małym ogniu. W czasie duszenia dolewać od czasu do czasu po kilka łyżek gorącego rosołu. Uduszone porcje mięsa pozostawić w ciepłym miejscu. Wyjąć z nich kości. Sos przetrzeć przez sito, wymieszać z pozostałym masłem, dodać przyprawy i doprawić do smaku i solą. Odpowiednimi dodatkami są: szeroki makaron i świeża sałata.
Lista zakupów
# 2-3 małe gicze cielęce (razem ok. 1 kg podzielone na 4 do 8 porcji)
# 50g masła
# ? szklanki wytrawnego białego wina
# po 1 małej cząstce skórki pomarańczy i cytryny
# ? filiżanki gorącego rosołu
# 1 cebula
# 1 ząbek czosnku
# 2-3 łyżki mąki
# ok. ? łyżeczki soli
# ? łyżeczki czosnku granulowanego
# ? łyżeczki pieprzu białego mielonego
# szczypta suszonego majeranku
# szczypta gałki muszkatołowej mielonej
i o
OSSOBUCO – duszona gicz cielęca
Danie z kategorii: Cielęcina
Czas przygotowania: 180 min Stopień trudności: średnie Danie dla 4 osób
Sposób przyrządzenia
Porcje mięsa obtoczyć w mące wymieszanej z solą oraz pieprzem i majerankiem. Smażyć na 30g masła na złocisty kolor. Dodać cebulę pokrojoną w krążki i rozgnieciony czosnek; smażyć jeszcze ok. 10 minut. Całość przełożyć do głębokiego garnka, dodać wino, skórki pomarańczy i cytryny. Dusić pod przykryciem przez ok. 2 godziny na małym ogniu. W czasie duszenia dolewać od czasu do czasu po kilka łyżek gorącego rosołu. Uduszone porcje mięsa pozostawić w ciepłym miejscu. Wyjąć z nich kości. Sos przetrzeć przez sito, wymieszać z pozostałym masłem, dodać przyprawy i doprawić do smaku i solą. Odpowiednimi dodatkami są: szeroki makaron i świeża sałata.
Lista zakupów
# 2-3 małe gicze cielęce (razem ok. 1 kg podzielone na 4 do 8 porcji)
# 50g masła
# ? szklanki wytrawnego białego wina
# po 1 małej cząstce skórki pomarańczy i cytryny
# ? filiżanki gorącego rosołu
# 1 cebula
# 1 ząbek czosnku
# 2-3 łyżki mąki
# ok. ? łyżeczki soli
# ? łyżeczki czosnku granulowanego
# ? łyżeczki pieprzu białego mielonego
# szczypta suszonego majeranku
# szczypta gałki muszkatołowej mielonej
i o
http://www.kamis.pl/index.php/content/view/2421/
n.p. i o
ale sie nawysylalo!, musialem cos ponaciskac za duzo
Sławku dzięki za przepis. Pozostaje tylko szukać piły do kości.
Pozdrawiam
Ossobuco (l.mn. ossibuchi, czytaj -buki)
4 plastry giczy cielecej (po ca 200 g)
1/2 lyzeczki papryki
pieprz mielony
11/2 lyzeczki soli
1 lyzka maki
wszystko wymieszac i obtoczyc w tym mieso
2 lyzki oliwy rozgrzac, najlepiej w zeliwnym garnku, mieso powoli obsmazyc, az sie zlotobrazowo zrumieni, wyjac z garnka.
1-2 cebule drobno posiekac
2 zabki czosnku posiekac, poddusic w garnku
2 marchewki w drobna kostke
1 por w paseczki
troche selera naciowego (z nacia) w drobne plasterki
1 galazke rozmarynu
1 lisc laurowy
kilka listkow bazylii dodac, poddusic
2 dl bialego wina dodac, na malym ogniu odparowac do polowy
1 puszke pomidorow (400 g ), moze tez byc koncentrat, wtedy odpowiednio mniej
2 dl wywaru z warzyw, dodac ca 5 min. poddusic.
Mieso ponownie wlozyc do garnka, pokryc warzywami, przykryc pokrywka i dusic na malym ogniu lub w piekarniku 180°C.
Podawac z risotto. Wystarczy dla 4 osob.
Pozdrowiam cieplo i zycze smacznej giczy!
moj przepis jest z wloskiej ksiazki kucharskiej, oryginalny!
Wojtku,
Wy to mieliście dobrze, „Łowcę jeleni” z odtwarzacz wideo sobie oglądaliście.
Ja widziałem ten film w kinie w Finlandii w 1978 lub 1979 i podczas urlopu w Polsce musiałem go spragnionym przyjaciołom w kraju po prostu opowiedzieć!. A film był dłuuuugi i wrażenie wywarł na mnie wielkie.
Mam jedynie nadzieję, że udało mi się to wrażenie przekazać. Duuużo mocnej, niesłodzonej herbaty i papierochów poszło w trakcie tego seansu.
Nemo dzięki za przepis. Będę miał co robić w sobotni ranek. Tylko gdzie ja tę piłę znajdę?
Andrzeju to się naopowiadałeś, bo film faktycznie ma ponad trzy godziny. Też wuwarł na mnie wielkie wrażenie.A jak psy na nim wieszali w latach 70-tych. Wajda z projekcji na festiwalu (chyba berlińskim) demonstracyjnie wyszedł.
Pozdrawiam i precz z cenzurą!!!
Wojtku, i wy pozostali gurmandziści
Gicz da się bardzo ładnie pokroić piłką do metalu. Rozbierałem kiedyś taką piłką, nożem i skalpelem połówkę zakupionego u sąsiada byczka a także barana. W czasach gdy dzieci były w domu i gotowało się o wiele więcej jedzenia niż obecnie.
Kiedyś mój ojciec będąc u mnie z wizytą kupił sobie taką piłkę w wersji ze stali nierdzewnej. To ja się go pytam: do czego ci to? W Polsce piłek nie ma?
A on mi na to: będzie jak znalazł do piłowania czerepu. Tu dodam, że ojciec pracował również jako lekarz sądowy.
Ale może być i zwykła piłka, rdzewna. Najpierw mięso natnij nożem a kość
przepiłujesz sobie zgrabnie piłką. Siekiera się do tego zupełnie nie nadaje!
Smacznego.
„Wez gicz cielęcą…” – to chyba kiedyś gospodarz cytował przy okazji przepisów z dawnych lat.
Jako ciekawostkę przyrodniczą podam, że w Szklanym Domu mieszkał nadkomisarz Eberhardt Mock, bohater „Festung Breslau” i trzech poprzednich z kwadrylogii Marka Krajewskiego o mieście Breslau.
Przed wojną to była elegancka kamienica. Od wizytującego 2 lata temu przyjaciela dostałam piekny album „Breslau Gestern” – przepiekne zdjęcia z przedwojennego Wrocławia. Czytając opowieści Marka Krajewskiego, miałam ten album pod ręką, bo topografia tych powieści nie jest wzięta z głowy i stanowi ważną część tych książek. Myślę, że nikt z takim zajęciem nie czytał tych książek, jak ludzie związani z Wrocławiem.
W Szklanym Domu urządziliśmy kiedyś kasyno – było to w ramach rozrywki pożytecznej (dochód na coś przeznaczyliśmy, nie pamiętam już, na co), po odbytym wcześniej konkursie wiedzy geologicznej (Wrocław wygrał, oczywiście!). Były prawdziwe gry hazardowe, zrobiliśmy z tego niezłą zabawę i nikt by nie powiedział, że Bogdan czy Władek to nie zawodowi krupierzy, na moment przetransplantowani do Wrocławia z Cassino de Paris w Monte Carlo. Zeby było jasne, ja robiłam za fordanserkę, miałyśmy z zastępem panienek zabawiać panów. Stroje wypożyczył nam Teatr Polski, były to suknie pod lata 30-ste, dosyć wyuzdane. Moja była krótka (!), ale miała długie frędzle. I spory dekolt! Ale czułam się rzeczywiście jak z epoki, tym bardziej, że miałam bardzo długą, ozdobną lufkę do papierosów. Szyk jak cholera! A Pałacyk to w ogóle cała legenda.
Ciekawa jestem, jak to działa teraz, wie ktoś?
Pyra robi łysego kurczaka, a ja idę na łatwiznę, będą flaki z Polskiego sklepu. Robią bardzo dobre, więc się nie wygłupiam z własnym wyrobem, tym bardziej że te sterylnie białe flaki, które można dostać w zklepie, jakoś podejrzanie mi wyglądają. Prawdziwe flaki nie są tak białe, nikt mi nie wmówi!
Łomatkojedyna! A to się nawzruszałam przy czytaniu! Wychodzi na to, że wszyscy studiowali we Wrocławiu(oprócz Pyry, która chyba w Poznaniu – dobrze myślę?). Pamiętam Konfrontacje Filmowe i Festiwal Teatrów Studenckich i placki ziemniaczane „po węgiersku” – jaki tam porkolt! Troszkę wcześniej to było, aniżeli Nemo i Wojtek, bo dla mnie pierwsza nagość na scenie to u Tomaszewskiego, w latach 70. A pamiętacie DKF? Ja chodziłam do tego w Teatrze Lalek.
Pyro, akademik nie miał wpływu na „albowiem prysły zmysły” – pierwsza
Matka Polka Emancypantka z mojego roku mieszkała w akademiku, następne na stancji ( w tym ja). Było ciężko, wiadomo, ale zatęskniłam za dawnymi czasy. Myślicie, że stetryczałam?
P.S.Wychodzi na to, że Nemo też z Wrocławiem związana, górą nasi! Jakoś tak mi nie pasuje do Wajdy taka demonstracja, przecież on robił filmy niekoniecznie komunie miłe, żeby wspomnieć „Człowieka z marmuru” chociażby.
Sławek, do ossobuco jest potrzebna butelka wina, tyle, że do gara wlewamy pół szklanki, a reszta dla kucharza!
Helena świtem bladym (moim) dokonuje wpisu, a potem znika w celach katowania się. Zamęczy się kobieta!
Alicjo, doskonale odczytalas przepis,tylko dla niepoznaki zostawilem oszukane proporcje, ale i tak sie wydalo, bystra jestes, rozgryzlas temat, biedna Helena, zeby az tak, moze motywacjami sie nie podzielila? i nasze wspolcucie jest nie na miejscu?
Sorry, Pyro, ale musze znow zaprotestowac. Nie wiem dlaczego uwazasz, ze brytyjska rodzina krolewska malo zajmuje sie dzialalnoscia charytatytwna. Kseiaze Walii, jak moze wiesz jest zawodowym rolnikiem, i dochody z jego ogromnego majatku Duchy of Cornwall sa w CALOSCI przeznaczane na utrzymanie fenomenalnej organizacji charytatywnej The Prince’s Trust, pomagajacej w zdobywaniu wyksztalkcenia lub zawodu mlodziezy z najbiednejszych warstw spolecznych. Ksiezniczka Anna jest przewodniczaca miedzynarodowego funduszu dzieciecego, ktoremu poswieca czas 7 razy w tygodniu, a nie jest to jedyna organizacja, ktorej poswieca czas. Ksiaze Edynburga jest z kolei przewodniczacym Wildlife Fund, w ktorym dziala bardzo aktywnie. Nie sa to w zadnym wypadku funkcje honorowe.
O samej Krolowej nie wspomne, wystarczy pobiezne przejrzenie cyrkularza dworskiego, drukowanego w kazdej brytyjkskiej gazecie codziennej, aby zobaczyc ile ta ponad osiemdzoiesiecioletnia kobieta robi w ciagu jednego dnia wlasnie odwiedzajac liczne organizacje charytatywne. Jest patronka okolo czterystu organizacjhi i swoje obowiazki traktuje nieslychanie serio. Nie ma takiej drugiej rodziny na swiecie, ktora tyle czasuy poswiecalaby na dzialalnosc charytatywna co Windsorowie. Matla obecnej krolowej, majac ponad sto lat nie zrzekla sie ani jednego patronatu. Byla do samej smierci szczegoilnie aktywana w organizacjajch weteranow wojennych, ktorzy ja darzyli wielka miloscia i szacunkiem, bo pamietali jak sie zachowywala w czasie II wojny swiatowej.
Ja przyjechalam do tego kraju z Ameryki,. pelna absolutnie republikanskich przekonan, ale nauczylam sie wielkeigo szacunku do brytyjskiej rodziny kroilewskiej. I bedac tu jednak i mimo wszystko gosciem, nigdy bym sie nie odwazyla na wyrazanie sie z przekasem czy ironia o brytyjskim systemie konstytucyjnym i o glowie Panstwa.
W sprawie biczowania sie.
Moj trener (Ha! „Moj trener” !!!), otoz moj OSOBISTY trener Daniel, jest bylym pilkarzem z Realu Madrid. Wczoraj dal mi rozpiske co mam robic i musialam to podpisac: siedem roznych maszyn, przerywanych cwiczeniami na macie. Musialam zobowiazac sie, ze bede przychodzila do silowni co najmniej 3 razy w tygodniu, ale nie wiecej niz 5 razy. Dzis wykonalam pierwszy raz wszystkie zalecone cwiczenia w zaleconym wymiarze z zalecopnymi przerwami po 30 sekund. Z silowni udalam sie wprost do basenu, gdzie 28 dlugosci.
Wyszlam z klubu po trzech godzinach na nogach z watoliny, ale bardzo domyta i umalowana z mysla, ze pojde na angielska herbate. Potem uznalam, ze herbata bez kanapek z ogorkiem i lososiem, skonsow, truskawkowej konfitury i bitej smietanki wlasciwie nie jest tak ciekawa, jak herbata z tym wszystkimi dodatkami i poszlam na bardzo swietochowate sushi i sashimi.
Teraz u mnie dochodzi godzina dziewiata i ide prosto do lozka z kotami.
Heleno, czy pod twoją ksywką ukrywa się gubernator Kaliforni?! Ja zasłabłam od samego czytania 🙂
na marginesie osso-bucco to dziurawa kosc, a kto pamieta Rure? jesli juz o dziurach mowa, ladny kawalek polskiego jazzu tam sie przewinal, z ponczy dawali tekile i rum z coca-cola, do kibla lepiej bylo nie zachodzic, ale i tak wspomnienia przyjemne
[Odsłon: 1246] zgadywanka, co to jest?
http://wroclaw.hydral.com.pl/000554,foto.html
zas sie pomieszalo, wiec lacze odpowiedzianke
Miłego dnia
Niestety gicze wykupili („zeszły” jak to się niegdyś mówiło). Byłem głęboko rozczarowany ale Pani z mięsnego obiecała mi w przyszłym tygodniu odłożyć. Zadowoliłem się więc nowalijkami.
Pozdrawiam
Och, Wojtku, gicz cielęca. Dla mnie ideał pieczeni duszonej. Tu muszę się przyznać do cielęcej słabości. Przepadam za cielęciną. Mam zabawne wspomnienie z gicza związane. Dawno temu, tuż po slubie jechałam sobie z małżonkiem z Poznania do Głogowa. W Lesznie była przesiadka i mimo, że to tylko 120 km, jechać można było i 6 godzin, (z tego 3 godziny efektywnej jazdy). No więc siedzieliśmy w Lesznie na dworcu i zdecydowaliśmy się zjeść obiad w dworcowej restauracji. Były wtedy takie zanim nadeszła era barów (?) i innych paskudnych pomysłów. Mąż, jak to chłop, zamówił schaboszczaka i jasne piwo, a ja, łakomczucha, gicz cielęcą i bezalkoholowe piwo grodziskie. No i za chwilę ku wielkiej uciesze gości do naszego stolika przyszło dwoje kelnerów : jeden z normalnym talerzem i normalnym kuflem, drugi dźwigach półmisek spory z pięknie zrumienioną giczą w całości i potężną, litrową szklanicą piwa. Goście wytrzeszczali oczy, bo we wczesnej młodości miałam jeszcze postać sylfidy… Hej, hej, pięknie to musiało wyglądać, ale gicz była doskonała. I wbrew pozorom tego mięsa jest sporo , ale nie aż tyle, na ile wygląda.