Słodkie zapachy dzieciństwa
Przed każdym wyjazdem nawet na najkrótszy urlop kupuję książki, bo bez wieczornego czytania nie jestem w stanie zasnąć. A że jesteśmy zawsze we dwoje i mamy identyczne przyzwyczajenia, to książek musi być co najmniej dwie.
Tym razem zabieramy ze sobą „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk i historie rodzinne Jerzego Kisielewskiego „Pierwsza woda po Kisielu”.Pakując dzieła do walizki, zacząłem przeglądać książkę Jerzyka (znamy się od stu lat, a w dodatku starałem się go po śmierci Waldorffa namówić na stały felieton muzyczny w POLITYCE, więc mogę do niego zwracać się tak familiarnie) i diabli wzięli urlopową lekturę. Całą książkę przeczytałem za jednym zamachem.
Ma bowiem Kisielewski wspaniały talent narracyjny, niezmierzone poczucie humoru i niebywałą pamięć do anegdot. Jego wspomnienia są więc opisem życia w PRL, które – mimo szaroburej tonacji i wielu dramatów – obfitowało też w wydarzenia komiczne. Zwłaszcza w środowisku artystycznym, które było środowiskiem naturalnym rodziny Kisiela. Tę książkę poleciłbym wszystkim tym, którzy opisują czasy sprzed dwudziestu pięciu lat jako „czarną dziurę” w tysiącletniej historii Polski.
Czytając i zwijając się często ze śmiechu, trafiałem co jakiś czas na anegdoty ukazujące mi Jerzyka w zupełnie nieznanej postaci. Oto ten anegdotczyk, playboy, żartowniś i cynik ukrywał przed przyjaciółmi przez kilkadziesiąt lat fakt, że jest też człowiekiem sentymentalnym tęskniącym do smaków dzieciństwa. Na dowód przytoczę jeden fragment dzieła:
Kraków przede wszystkim kojarzy mi się z zapachami, bo każdy dom miał swój zapach. Nasz na Krupniczej również. Szczególnie intensyw?nie pod tym względem zapadły mi w pamięć jednak inne miejsca – trzy, bardzo charakterystyczne. Na skrzyżowaniu początku Krupniczej z początkiem Karmelickiej była w piwnicach rozlewnia win importowanych. Przez niewielkie okienka od ulicy można było dojrzeć olbrzymie metalowe beki. Od czasu do czasu przyjeżdżała cysterna, z której wężem spuszczano trunki do tych beczek. Wtedy zapach był jeszcze intensywniejszy. A zapadł mi tak mocno w pamięć, bo przechodziłem tamtędy co?dziennie w drodze do szkoły muzycznej.
Drugi zapach, w piwnicach tejże szkoły na Basztowej, niesamowitej zresztą architektonicznie. Niedługo przed moim rozpoczęciem pierwszej klasy odremontowano Aulę „Floriankę”, która z krużgankami jak na Wawelu i dziedzińcem robiła duże wrażenie. W piwnicach szkoły był magazyn suszonych grzybów. Gdy ktoś go otwierał, przez cały dzień unosił się w szkole ich intensywny zapach. Dosyć narkotyczne doznanie.
Kolejny zapach dzieciństwa to sklepik pana Jana Molla. Tuż po skręcie z Krupniczej w Garncarską w prawo. Był sklepik pana Molla i była pani Mollowa – co też ważne. No i zapach. Tylko w Krakowie można jeszcze taki odnaleźć – zapach świeżego pieczywa połączony z aromatem ogórków stojących w kloszu, kapusty w drewnianej beczce, ziemniaków w parcianych workach, grzybów nanizanych na nitki i wieszanych niczym korale na półkach, powideł śliwkowych w wiaderku. Wszystkie te wonie razem przemieszane dawały niepowtarzalny efekt. Wchodziło się, a na kontuarze myszy z żelków. Były też w szklanych słojach cukierki, na przykład malinki albo ślazowe. I było coś jeszcze, co się nazywało makagiga. Ciastko kojarzące się dzisiaj z nugatem, które wyrabiano z masy karmelowej, miodu i maku. Dodawano też do niego orzechy lub migdały. Pycha.
Bardzo swojski obrazek z tamtych czasów to również mleczarz, który przyjeżdżał wozem konnym spod Krakowa. Przywoził śmietanę, ser, mleko i masło. Wszystko tak zwane „wiejskie” (a tak właściwie: czy istnieją mleko i masło miejskie?). Miał ze sobą nóż, którym ciocia próbowała, czy masło dobre lub ser. „Tak na spróbunek” – jak mawiano w Krakowie. Zawsze szczypkę się nabierało. Rozwożono też w blokach lód, bo ludzie mieli takie lodówki-szafki z komorą pokrytą blachą, do której ten lód wkładano. Pamiętam, że rozwoźnik zostawiał zamówione bloki przy krawężniku, naprzeciwko bramy domu lub sklepu.
Dla kontrastu zalecam lekturę rozdziału o Ireneuszu Iredyńskim, który zaczyna się od ostrzeżenia dla czytelników: „Uwaga! Ten rozdział zawiera dużo niecenzuralnych słów. Ale bez nich Iredyński nie byłby Iredyńskim”.
No i znów muszę pójść do księgarni i sięgnąć ponownie do portfela.
Komentarze
dzień dobry …
bardzo lubię Pana Jerzego Kisielewskiego … ciekawy człowiek i ciekawe ma życie … smaki dzieciństwa moje to Lębork i cukiernia Wenty oraz wejskie jedzenie u babci z Nowej Wsi Lęborskiej …
a wiecie, że Ireneusz Iredyński napisał kryminał „Ryba płynie za mordercą” pod pseudonimem Umberto Pesco … mam to wydanie – Warszawa, „Iskry” 1959 r. ….
Dzień dobry,
małe sprostowanko. Ponieważ mieszkałam wiele lat przy Krupniczej, często odwiedzałam sklepik pana Mola. Edward Mol (jedno l) pracował tam z żoną do lat 80 XX w, sam licząc niemal sto lat. Sklepik mieścił się faktycznie bliziutko Krupniczej, lecz przy ulicy Dolnych Młynów, Garncarska skręca od Krupniczej w przeciwnym kierunku. Opinię o zapachu i zawartości półek potwierdzam 🙂 Z sentymentem wspominam ten sklepik, żywy skansen przedwojennego Krakowa, jak powiadali starzy ludzie, przechowany w tej malutkiej klitce przy Dolnych Młynów. Tuż obok miał warsztat szewc, znakomity rzemieślnik, zakończył działalność na przełomie XX/XXi w.
Pozdrawiam i już teraz życzę Wszystkim dobrych Świąt, jako, że nie będę mieć okazji we właściwej porze.
bjt dziękuję i nawzajem życzę … 🙂
cichal dobra decyzja … chorobę trzeba wykurować …. zdrowia dla Ewy …
Nowy pisz choćby dwa słowa byśmy wiedzieli, że wszystko ok. ….
Też pamiętam takie sklepiki i było ich całkiem sporo. Działały aż do przełomu 1989r, potem padły, bo nie dały rady konkurencji, kosztom modernizacji itd. Znajomy ekonomista dr Żak (ekonomista od Taylora, co z dumą podkreślał) nazywał takie sklepiki „formą przetrwalnikową handlu”. Każdy z tych sklepów miał swoją specyfikę, specjalność, stałych klientów. Czasem prowadzone były przez całe dynastie kupieckie. Z latami wyglądały coraz bardziej biednie i siermiężnie, ale były lubiane. Na Wrocławskiej był sklepik z nabiałem i świeżym drobiem, jajkami itp. Na Półwiejskiej były dwa – jeden z fasolą, grochem (wiele odmian) włoszczyzną, kapustą, ogórkami, a po przeciwnej stronie ulicy bardzo kiedyś elegancki i o znakomitej renomie sklep cukierniczy. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, specjalnością były czekoladki i cukry wykonzwane w miejscowej pracowni przez członków rodziny i najemnych rzemieślników. Specjalnością były figurki z marcepanu i czekolady. Każdy z nas, starych poznaniaków przed świętami odwiedzał ten sklep, żeby kupić marcepanową „święconkę” – świnki, szynki, zwoje kiełbas, zajączki itd. Podobnie przed Gwiazdką. Z latami marcepan zastąpiła masa z cukru-pudru, krochmalu i nie wiadomo czego, batoniki dla dzieci zamieniły się w jakieś paluszki czekoladopodobne wypełnione masą wiśniową – tylko artyzm wyrobów pozostał bez zmian. Nadal kupowaliśmy figurki ale już tylko jako dekoracje, nie do jedzenia (chyba, że dzieci). A cukierki typu malinki, raczki, krówki, zielone – majowe, były w każdym takim sklepie w wielkich szklanych słojach.
Nowy – powtórzę za Jolinkiem – pisz! Daj znać, że żyjesz pracowicie ale idzie ku lepszemu, bo ja się denerwuję, a to mi szkodzi.
Mały sklep pachnący czekoladą:
https://www.youtube.com/watch?v=DcH_p1vfD1g&index=1&list=PL8fRqi9en_4m2HHS4ftCas2lQx-DGdZMx
Zaraz wychodzę z psem – jest ślicznie i ciepło. Muszę przestawić kolejność obiadów, bo jak się okazuje, porcja łososia ma termin świeżości do jutra. Zjemy ją dzisiaj – w panierce i w migdałach + wielka micha sałaty mieszanej z winegretem.
Kurczak i bałagan z patelni musi sobie poczekać do jutra, albo i jeszcze dłużej – okaże się po dokładnym przeglądzie zapasów.
Dzień dobry,
sklep pana Mola: http://zbiory.mhf.krakow.pl/node/92327?select%5Bq%5D=navigart%2Fselect&select%5Bid%5D=search&select%5Bcontent%5D=mol&select%5Blimit%5D=18
Czy czujecie ten zapach…? http://zbiory.mhf.krakow.pl/node/92726?select%5Bq%5D=navigart%2Fselect&select%5Bid%5D=search&select%5Bcontent%5D=mol&select%5Blimit%5D=18
Bogiem, a prawdą w tych ogólnospożywczych sklepikach nie pachniało upojnie – zmieszane wonie śledzi w beczkach, kapusty, ogórków, starzejących się ziemniaków, czasem były przytłumiane po dostawie świeżego pieczywa, w innych porach dnia…. Pachniały tylko „towary kolonialne” i cukiernie. Potem, już w kryzysie, pozwolono na przetwory drobiowe. W Poznaniu jeden z tych prywatnych sklepów drobiowych był przy ul. Ogrodowej. Kryzys, mięso na kartki woł/ciel, a tam upojna woń świeżej pasztetówki podwędzanej, półgęsków, piersi kaczych, kaszanka pierwszorzędna i inne rarytasy. I wtedy ś.p. Jarek jadał grochówkę na półgęskach (nie były bardzo drogie. No i były).
Jeszcze pociągnę te kryzysowe wspomnienia. Z Klubu, przez park, wychodziłam prosto na ten sklep drobiowy, a obok był sklep spółdzielni mleczarskiej. W kolejce po masło tam nie stałam ale mogłam bez kłopotu kupić ser biały i żółty (gatunek nieoznaczony, jakość różna) śmietanę, a często nawet kremówkę. I dalej wzdłuż parku w dół do Półwiejskiej, gdzie był nieźle zaopatrzony sklep rybny i kawałek dalej sklep garmażeryjny. Ten sklep ratował mi nie raz jadłospis rodzinny. Nie stałam – ja kupowałam to, co inni omijali, np wątróbki z zajęcy albo królików,l słoninę z dzika (niecały cm wysokości, ale smak tego smalcu pamiętam do dzisiaj) a kiedyś kupiłam kg czegoś op0isanego jako „groch z mięsem”. Po rozgrzaniu w domu okazało się, że to jak bigos: gęste, przyprawione na ostro i smaczne. Takie, jak było sprzedane nie chcieli jeść, bo słone i ostre, ale… 2 litry wody i dwa w kostkę pokrojone ziemniaczki, kilogram tego grochu z mięsem i coś tam do tego i była wspaniała grochówka. Kupowałam też „wątrobę z cebulą” w domu rozgrzewalam w sosie i już. I tak na przestrzeni 700 – 800 m dochodziłam w czasie 20 minut po pracy do przystanku, skąd wracałam do domu w charakterze wielbłąda. Ale jadaliśmy całkiem znośnie, a czasem nawet dobrze.
Nowy, z okolic stolicy bliżej niż zza Kałuży. Dolatuj do Lublina 🙂
Pyro.
Tak ,a czasem nawet znośnie.
I to było w większości rodzin.
A teraz redaktorzy z rocznika 1990
pisza o occie w sklepach .
W naszym domu, za czasów dzieciństwa poprzedniego pokolenia, powstało i istnieje do dzisiaj, nieco złośliwe, ale też i życzliwe, pojęcie ?prezencików z Karlsbadu?. Ogólnie określa się tym różne, w zasadzie niepotrzebne, drobiazgi ofiarowane nam, z dużą serdecznością, przez krewnych i znajomych, z którymi oni sami nie bardzo wiedzą co zrobić, a liczą, że my zrobimy z nich użytek, lub też specjalnie je dla nas kupują.
W opowieści mojej Mamy wyglądało to tak: jedna z rodzinnych ciocio-babć nader chętnie i często jeździła do wód, głównie do Karlsbadu. Po każdym jej powrocie dziewczynki ? moja Mama i jej nieco młodsza kuzynka, szły przywitać się z ciocio-babcią. Powitanie, a potem kolejnych kilka spotkań, wyglądały zawsze tak samo, ciocio-babcia na ich widok cieszyła się niezmiernie, następnie zapowiadała:
-Kochane dziewczynki, przywiozłam wam prezenciki z Karlsbadu, ale jeszcze nie rozpakowałam kufra, jak tylko rozpakuję, to wam dam.
Panienki dygały i nieodmiennie odpowiadały:
-Bardzo cioci-babci, dziękujemy, bardzo się cieszymy, całuj rączki
W końcu, po kilku wizytach, kufer zostawał rozpakowany i dziewczynki dostawały swoje prezenciki z Karlsbadu. Nieomal nieodmiennie była to szpuleczka z nićmi i igłami w środku, w specjalnej rurce zatkanej naparstkiem i napisem ?Pamiątka z Karlsbadu? w różnych językach. Czasem bywało malutkie lusterko, z takim samym napisem oczywiście.
Kiedy moje dzieci były jeszcze małe, dostały od naszych jeżdżących, choć raczej pływających po całym świecie znajomych, jako zabawki – drewniane pamiątki z ciepłych krajów. Marek dostał słonia z Indii a Aga jakoweś dziwne naczynie, coś jak kielich, wytoczony na tokarni z rzeźbionym murzyńskimi ludzikami. Mogłoby to służyć jako lichtarz na grubszą świecę, ale góra była zdecydowanie cięższa od podstawy, więc pewnie zaraz by się wywróciła. Obie rzeczy przez lata stały sobie na półkach z czasopismami, nawet dość trafnie, bo w sąsiedztwie roczników ?National Geografic?.
Szukając kanapy do dużego pokoju, zupełnie niechcący, w moim ukochanym sklepie z meblową starzyzną, zobaczyłam kwietnik na kręconej nodze. Ponieważ niegdyś kupiłam tam podobny świecznik, z którego zrobiłam na lampę, więc ten kwietnik też natychmiast nabyłam. Z przerobieniem świecznika było prościej, bo miał na górze taką podstawkę z miseczką do wstawienia grubej świecy i tam bez trudu udało się przymocować oprawkę do żarówki . Natomiast kwietnik, jak to kwietnik, miał na górze przykręcony płaski dysk, żeby postawić doniczkę. Zastanawiałam się, czy nie kupić jakiejś w miarę pasującej lampy i jej na tej kręconej nodze nie umocować, ale nic stosownego nie znalazłam. Natomiast bardzo dobrze wiedziałam, gdzie ta lampa ma stać i jak ją sobie wyobrażam. W końcu wymyśliłam, że to dziwne afrykańskie naczynie doskonale się nada. Na próbę postawiłam je na kwietniku, na to abażur ? wyglądało nieźle. Moja siostra, która akurat to widziała podważała wielkość abażuru, ale w końcu był on tylko na próbę! Odkręciłam dysk od kwietnika i razem z tym kielichem zawiozłam do pana, który mi już jedną lampę zrobił i kilka naprawił ??minutę trwało i w supeł związał trąbę wspaniałą??, mniej więcej tyle zajęło mu przewiercenie dziurki na kabelek (akurat był brązowy), osadzenie oprawki i skręcenie tego razem z dyskiem. Ja tylko jeszcze kupiłam właściwy abażur i w domu nakręciłam na nogę. I mam lampę! Dzięki ?prezencikowi z Karlsbadu?!!!
P.S. Zdjęcie wysyłam do Alicji z prośbą o publikację ?
Żabo, mam pomysł i na słonia, jeśli większy od buta. Pomysł zawdzięczam studentom arabsko – afrykańskim (część była czarnoskóra, pewnie z pogranicza z Czadem) którzy uczyli się w PST. Normalny kurs dla polskich absolwentów liceum, trwał 4 semestry, dla Algierczyków – 6 semestrów, bo I rok był językowy i wyrównawczy (na koszt polskiego rządu w ramach bratniej pomocy) A wiecie z czym był największy kłopot? Z rysunkiem technicznym. To jest inny typ wyobraźni przestrzennej – pewnością ukształtowany kulturowo. Nasi studenci (trochę zmartwieni, że nie załapali się do Francji, tylko do zimnej i dziwnej Polski) nijak nie mogli pojąć, co to jest symetria i perspektywa, rzut prosty i rzut skrętny. Nauczyciel tego przedmiotu, starszy już pan inż Piotrowski, płakał prawie po każdych zajęciach, a nie można sobie wyobrazić technika procesów chemicznych i technologii, który nie potrafi czytać rysunków technicznych. A oni dostawali tytuł „starszy technik procesów i technologii chemicznej”. Tak, tylko, że nasz brat nie rozumiał, że jeżli na rysunku jest „klucz płaski” , to po odwróceniu tego klucza na drugą stronę, będzie to identyczny klucz, tylko zorientowany w lewo, nie w prawo.. Piotrowski rwał włosy z głowy (łysej) wycinał modele z kartony, obracał je – naszym uczniom z obrotu trójkąta prostokątnego zawsze wychodził stożek, a im nie. Szczytem było kiedy biedny belfer z „Ogonioka” wyciął obrazek słonia, a drugi taki sam z innego egzemplarza i skleił je ze sobą. Jako oś perspektywy zastosował lustro, licząc, że obraz słonia w lustrze, da tego samego słonia tylko z trąbą w drugą stronę. Kazał to narysować na przyszłe zajęcia. No i dostał pięknie zrobionego słonia z trąbą obwieszoną sznurem kolorowych żarówek. Dwaj wykonawcy zarzekali się, że tak to widzą, bo ten, co patrzy z jednej strony na słonia, nie może wiedzieć, czy słoń z drugiej strony nie ma czasem żarówek. Szkoła wytrzymała pełne dwa kursy i odmówiła dalszych usług edukacyjnych.
Widzisz Żabciu – słoń może spełniać u Ciebie rolę lampy okolicznościowej w okresie Bożego Narodzenia, jeżeli ubierzesz go w kolorowe żaróweczki.
Ilustracje do opowieści Żaby:
http://bartniki.noip.me/news/unnamed1.jpg
cd.nastąpi…
http://bartniki.noip.me/news/unnamed2.jpg
http://bartniki.noip.me/news/unnamed3.jpg
Koniec ilustracji od Starej Żaby.
Za oknem zima, a moje 2 tygodnie temu wyniesione z piwnicy figi, które postawiłam w tzw. Dużym Ganku (taki przedpokój-pokój) zabrały się parę dni temu za rozwijanie liści. Dzisiaj patrzę, a tam już owocki się formują, dopiero jak ziarna grochu, ale są 😯 😯
Pyro,
😆 😆
O, widzę, że Żaba pochwaliła się i nową kanapą. Stanęła w miejscu mojego ukochanego łóżka wzdłuż komina. Szkoda mi łoża.
Co Wy na to?
http://ujagny.blog.pl/2015/03/20/jakosc-zywnosci-w-polsce/
Alicja – ja zawsze przeciwko skrajnościom : takim, czy innym.
Gdybym nie jeździła do Polski co roku (wyjąwszy rok ubiegły), pomyślałabym, że znamy dwie różne Polski, owa Jagna i ja.
Idę skarpetkować.
Pyro,
swoje powinnaś dostać do 3 tygodni, lotnictwo zatrudniłam, ale pani powiedziała 2-3 tygodnie. Nisia dostała w 10 dni.
Alicja,
Blogerka najwyraźnie mieszkała na Pustyni Błędowskiej. Stamtąd wszędzie daleko…
Ja już w pracy,ale nie mogę się powstrzymać:
Też na słodko i też o dzieciństwie.
Pyro, z tą wyobraźnią przestrzenną, uwarunkowaną kulturowo to jest coś na rzeczy. Co prawda nie z Czadu, a z Kongo, nie technicy, a pracownicy fizyczni wykwalifikowani, a też nie potrafią zrozumieć, że wrośnięcie w pokład pomiędzy rozbujanym, kilkutonowym kontenerem, a stalowymi relingami- to nie jest dobry pomysł. A już ich malezyjscy koledzy nie mają problemów, żeby prysnąć na boki, gdy morze postanowi udowodnić, że trzeba go troszkę jednak szanować 🙂
Krzych – ja serio o tych uwarunkowaniach kulturowych, bo jak wyjaśnić, że inni z ich rodzin ale wychowani w innej kulturze (Francja, USA) nie mają takich kłopotów ale i zagubili wspaniałe poczucie koloru i ruchu?
Tu, w „Polityce” był przez jakiś czas blog dwojga naszych nauczycieli uczących w Afryce, na kontrakcie. Lubili i swoją pracę i uczniów i Afrykę, a jednocześnie cytowali naszego misjonarza o tym, że żadna z jego podopiecznych owieczek nie potrafi planować budżetu i sensownego gospodarzenia żywnością. Dlatego dary charytatywne ksiądz dzielił na dni albo najwyżej tygodnie. Ryż – ile by nie dostała taka osoba, zostaje zużyty natychmiast – zwołuje się pociotków albo i całą wioskę na ucztę i gotuje jednorazowo ten ryż, z następnego dnia pani znowu stoi pod misją, bo dzieci nie ma czym nakarmić. A przecież to nie są głupcy.
No cóż,Alicjo,Jagna jest młoda gniewna i drapieżna.Na dodatek ubogaca czytelników gramatycznie,kiedy pisze „zakładam,że rozchodzi się o…” 😉
Danuśka – Jagna pała świętym ogniem neofitki. Minie kilka lat i „nawróci się” na inny, modny styl życia i da capo…
Podobne problemy zaobserwowałem w Kenii. Po wybiciu się na niepodległość wydalono wszystkich brytyjskich specjalistów. W miejscowej prasie przeczytałem taką wiadomość. Do jednej z farm przyjechała inspekcja. Okazało się, że najlepszy buhaj został zabity. Dlaczego – spytano. Bo byliśmy głodni – odpowiedzieli pracownicy farmy. A dlaczego nie zabiliście jakiejś krowy? Buhaj był większy…
Z kolei w Chartumie poznałem absolwenta AGH, który parę lat później doktoryzował się w Krakowie. Odwiedzaliśmy się wzajemnie. To był bardzo światły i rozumny człowiek. Jednym mnie tylko zdumiewał. Potrafił duszkiem wypić buteleczkę Tabasco! Jak by to wódka była, albo co…
a Warszawa była dziś najcieplejszą stolicą Europy … +18 …
Żabo robisz dom na bogato … 😉
No tak, ale zastanowiło mnie to, że tak okropnie widzi tę Polskę, ja bywam krótko, ale Przemierzam tę Polskę z północy zwykl;e na południe, a czasem skoki na boki – i widzę inaczej.
Pamiętam sklepy z octem i listkami bobkowymi, o czym, jak zauważył Henryk47 piszą „dziennikarze”, których nie było na świecie wtedy, no cóż, był taki okres. Ale już lata 90-te to zupełnie co innego było na półkach sklepowych, nie mówiąc o dzisiejszej obfitości i wyborze w każdej dziedzinie.
Bywam w wielkich miastach, bywam też na wsi i widzę z roku na rok, jak to się zmienia.
Artykuły spożywcze są w ogromnym wyborzem mój sklep Za Rogiem nie umywa się do 2 sklepów spożywczych we wsi gminnej , gdzie mieszka moja Mama, a jest i trzeci sklep, tylko dość mały. Jak wyglądają sklepy stołeczne, poznańskie czy wrocławskie – też mam pojęcie. Chyba Danuśka ma rację, jeśli kobieta jedzie tylko w jedno miejsce, nie powinna uogólniać, że Polacy jedzą śmieci, za to w UK to niebo na ziemi w sklepach 🙄
Jedyne, co mi się nie podoba i za czym tęsknię, to te dawne autobusy (niechby i zapłakane deszczem) i polikwidowane połączenia do małych miejscowości, polikwidowane połączenia kolejowe.
A mnie się szykuje bogaty zajączek, tylko przesunięty w czasie. Od Alicji jadą śliczne skarpety w paseczki, Żaba zgłosiła wysłanie paczki świątecznej do Haneczki z potrójnym wkładem : dla adresatki, dla Inki i dla mnie. Wsad będzie pychotka, bo to jeden cwibak Żabiny, co to jest jadalny po 3 latach i jedna makagiga. Można sobie darować upieczenie keksa i jednego mazurka.
Swoją drogą, wszystko zależy od okularów, przez które się patrzy. Przypominają mi się uwagi Kapuścińskiego, bodaj w „Hebanie”, na temat pojęcia czasu u ludów Afryki, co wielu podróżników potwierdza – liczy się tylko dzisiaj, o jutro pomartwimy się jutro. O ile jutro nadejdzie.
Latynosi natomiast odwrotnie, najlepiej, żeby wszystko było maniana, ale jak trzeba, to trza.
Cichalu,
życz Ewie zdrowia. Tobie też zdrowia życzymy 🙂
Ewa dziękuje. Ale a propos małych sklepików. Na Osiedlu Oficerskim przy Mogilskiej u wylotu Grunwaldzkiej („moja” ulica) był od przedwojny sklep p. Nowackiego. Szwarc, mydło i powidło. Dotrwał chyba do lat sześćdziesiątych. Dzisiaj chyba też tam jest jakiś sklep, tylko p.Nowackiego nie ma.
Jest taka książka – nie pamiętam teraz tytułu – śmiertelnie chora kobieta leży i rozpatruje swoje życie. Wspomina „po kolorach”, „po zapachach”, „po sukienkach”. I coś w tym jest – tak zapamiętujemy swoje lata – po melodiach, jakie wtedy grano, po fryzurach które się nosiło, po miłościach niepoważnych albo życiowych. Bardzo zmysłowo pamiętamy swoje życie.
O to to, Pyro!
Przed oczami staje obraz sprzed lat, zapach, dźwięki.
Z dzieciństwa (i młodości durnej a chmurnej) pamiętam dość dużo. Skowronki latem – tutaj nie ma 🙁
a w ogóle latem nasze ptaki są jakieś takie omdlałe z gorąca.
Kukułka, jaskółki przed deszczem.
Uzupełnieniem dla dzisiejszego wpisu Gospodarza może być wywiad z Jerzym Kisielewskim : http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,56480,17490002,Jerzy_Kisielewski__Tesknie_za__Kisielem_.html Jest tam też fragment kulinarny wpisujący się w dzisiejsze wspomnienia.
Skowronki i jaskółki widuję, bo szczęśliwie na obrzeżach mojej miejscowości jest jeszcze kilka gospodarstw rolnych i trochę uprawnych pól. A kukułka późną wiosną kuka bez opamiętania.
Pyro,
ja też obejrzałam tylko pierwszy akt wczorajszego spektaklu. Obejrzałabym i drugą, ale sen mnie morzył. Broniewski zasługuje na dobry film lub serial biograficzny, ale raczej nie doczekamy się tego.
A „nasz” pokój u Żaby zupełnie odmieniony. Wygląda bardzo ładnie i stylowo.
Nie mogę przeczytać, bo nie opłaciłam abonamentu. I nie zapłacę. Nie będę kupowała tabloidu, na który zeszła doskonała kiedyś gazeta.
Dobry wieczór 🙂
Jest pierwszy bocian 😀 Bażanty też już się pokazały 😀
Te zapachy…
Powtarzam się tu ale dopowiem, że najbardziej nasuwają mi się zawsze zapachy jakie były w pomieszczeniu zabrzańskich „Delikatesów”, kiedy jeszcze byłem mały. Nie potrafię już ocenić o jakie lata tu się rozchodzi i kiedy kiedy było to pierwszy raz, ale bylo wtedy jeszcze, kiedy mama prowadziła mnie za rączkę. A ja do szkoły poszedłem w 1954 i miałem wtedy 7 lat. Coś mi wychodzi na to, że było to jeszcze za życia wójcia Soso.
Czego tam nie było – przynajmniej w moich dziecięcych oczach, a w nozdrzach pozostał mi zapach świeżo palonej kawy, wędlin i pomarańcz.
Pyro,
nie wiem, dlaczego pokazał się tylko początek wywiadu. Ja przeczytałam całość. Możesz wyguglać: ” Jerzy Kisielewski wywiad wysokie obcasy” i wtedy na pewno będzie udostępniony cały materiał.
p.s. A tytuł książki J.Kisielewskiego kulinarny, było nie było 😉
Krystyno – to samo, co poprzednio. We wszystkich, dostępnych w g. zapisach. Może jutro odpuszczą.
Pepe – kawa (porządna i świeżo palona) była do późnego Gomułki, pomarańcze zginęły wcześniej, ale wracały w okresie świątecznym. Szynka z puszki i cielęcina prasowana „Krakusa” była też długo.
W PRL najbardziej irytujące były okresowe i niespodziewane braki w zaopatrzeniu towarów zupełnie zwyczajnych, podstawowych. Były w sklepach jagły latami (ja nie lubię, ale były) nagle jakby grom uderzył – jagieł nie ma nigdzie; świnie mogły wyzdychać albo mogły wyjechać za którąś granicę, ale sznurek do snopowiązałki, albo papier toaletowy, albo plastelina kolorowa? Cud nad cudy – było i nie ma.
Wolę tych lat nie wspominać, zdobywać nie lubię, a wtedy wszystko się zdobywało, albo się trafiało. Było, minęło, niech nie wraca.
Małgosiu, ale zdobywanie książek to była niesamowita przyjemność 🙂
Skoro dana Jagna tak cierpi bez jedzenia z Tesco, to niech idzie do Tesco, kto jej zabrania?
Właśnie ugotowałam sobie jajusia ekologiczne jak najbardziej, ukroiłam dwa plasterki fantastycznej polędwiczki (1 kg wędliny z 1.300 mięska, a jak pachnie), zrobiłam sosik z majonezu Winiar, któren jest doskonały plus pietruszka, ogórki bratowej, kilka groszków, łyżka smietany, łyżka musztardy… mało to nocne jedzenie, ale odpoczywałam po ciężkim dniu ogrodowym. Wprawdzie tyrali ogrodnicy, ale latałam za nimi, co dla mnie stanowi spory wysiłek. Więc odrobina smakołyków, kawałek kryminału (stara Agata) i lulu.
Wiosna jest.
Szczęśliwa Jagna, nie ma innych zmartwień. I oby nie miała, czego jej serdecznie, bez ironii, życzę 🙂
Tak, Haneczko, książki to moja miłość, ale wyrzucają mnie z mieszkania 🙁
Małgosiu, to prawidłowy kierunek. Ustępujemy z pokorną przyjemnością 😉
Haneczko, Jagna ma powazny problem jesli musi utrzymywac diete bezglutenowa, a nie jest w stanie dowiedziex sie z opakowania czy dany produkt zawiera np pszenice, dodawana dzis do wszystkiego niemal co sie produkuje. Dla osob z celakia lub wrazliwosica na gluten, jest on powazna trucizna, prowadzaca do anemii zelazozaleznej, czegos co sie nazywa restless leg syndrom i innych schorzen organizmu. Diety bezglutenowe nie sa „moda”. one ratuja zycie, tak jak uratowaly mamie mojej Starej, ktoera w pewnym momencie mdlala tak czesto i tak zle spala ze grozla jej hospitalizacja. Zregenerowala sie bardzo szybko pod odstawieniu glutenu – w cagu trzech miesiecy jej oganizm zaczal poownie wchlaniac zelazo, objawy anemii ustaly calkowicie, przestala slabnac na ulicy i za kierownica.
Co do jakosci polskiej zywnosci to jest ona bardzo rozna. Gdy przyjezdzam do Polski jestem karmiony wspaniale daniami z produktow kupionych poza sieciami supermarketow. Ale liczne w Londynie „polskie sklepy” wypelnione sa po brzego produktami niejadalnymi, za to tanimi. POlacy je kupuja, Anglicy rzadko zaglaaja. Tylko bardzo nieliczne polskie sklepy w Londynie dbaja o jakosc towaru. Pioliczyc je na palcach jednej reki. Wiekszosc jednak ma polki i gabloty wypelnione smieciami ze starannie ukryta data waznosci, a czesto przeterminowana. Omijam je lukiem, chyba, ze kupuje cos czego nie sposob zepsuc w czasie produkcji. Nawet ogorki kiszone potrafia byc do wyrzucenia. Po ogorki kiszone chodze raczej do sklepu gdzie sprzedawane sa ogorki niemiekiej firmy na rynek… bulgarski. Albo poluje na rzadko ostatnio widziane ogorki izraelskie. Bo polskie marki nie gwarantuja jakosci.
Lubie i popieram polska firme Turek, znakomity twarozek kozi i pare innych serkow, bardzo niezlych. Zdarza mi sie tez kupic dobry wiejski twarog polskiej produkcji. Ale raz kupilem jajka i juz wiecej jamais! Never! Napisane bylo na nich, ze organiczne i bylo to oszustwem, bo skorupka jajek lamala sie w reku prz wyjmowaniu z opakowania. Gdy nazajutrz powiedzialem o tym kierowniczce sklepu, wymamrotala pod nosem (aby wlasciciel nie slyszal), ze nie nalezy wierzyc wszystkiemu co nadrukowane.
No właśnie. Kot raz naciął się na jajkach i jamais, nigdy juz nie zaufa polskim jajkom. Ja kupuję w polskich sklepach stale, jako osoba samotna mogę sobie podmaślić i powybredzać i doprawdy, jest w czym. Nie jesteśmy też takimi znowu analfabetami, na ogół można już przeczytać na etykietach pełen skład produktów, zazwyczaj opisane są też śladowe ilości różnych substancji mogących zaszkodzić. Do restauracji wchodzą dania wegetariańskie, wegańskie, bezglutenowe – coraz częściej. Nasi restauratorzy nie są idiotami, wykładają własne pieniądze i chcą zarobić również na wegetarianach i bezglutenowcach, więc poszerzają ofertę. Może nie jest jeszcze tak cudownie jak w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Francji, nie wiem czym jeszcze, ale uczymy się szybko.
Moje kolacyjne jajko od zielononóżki miało twardą skorupkę i pachniało pięknie. Nie sądzę, żeby to było jedyne dobre jajko w kraju.
Z pewnoscia nie jest to jedyne dobre jajko w kraju, ale ja mowie akurat o tych produktah, ktpre doceiraja do Londynu. Tu sie namnozylo w ostatnich latach bardzo duzo polsich sklepow i odosze wrazenie, ze one zaopatruja sie w wiekszosci z jakiejs jednej hurtowni. Ktora jest zla, ale moze dostarzac tanio. Bo nie bardzo wierze, ze niemal jedyna dostepna w Polsce kielbasa jest absolutnie wstretnej firmy Sokolow, choc zdarza sie jeszze nieo lepsza firma Tarczynski. Ja jadam w Polsce zupelnie inna kielbase, kupowana prez Kume Starej w jakichs malych sklepach. A w Londynie polskiej kielbasy unikam.
Jeden z polski sklepow w relatywnej bliskosi od mojego domu (10 minut autobusem, 25 minut spacerem) jest doskonale zaopatrzony, bo wlasciciel dba. Sokolowa tam nie zobaczusz, ale mozna kupic wedzonego wegorza, w sezonie kurki i inne grzyby, niezle jarzyny i bardzo ograniczony wybor owocow, glownie jablek. Prz tym sklepie istnieje tez niewielka kawiarnia, z dobra domowa, robiona na miejscu kuchnia – jakosc troche mi przypomina kawiarie Czytelnika. I jest to jedyna polska restauracja do ktoej bardzo czesto wpadam i zapraszam . Inne, ktore powstaly wokol niewiele maja wspolnego z gotowaniem, oni tylko ogrzewaja gotowe. Oczywosie po jednej nieudanej wizycie takich sie wiecej nie odwiedza i swieca one pustkami – notoryczna jest zwlaszcza w najblzszej okolicy „Kuznia Smaku”, sprzedana jakims POlakom przez Pana Zhinou, perskiego poete, ktory prowadzil bardzo popularna i uczeszczana zarowno przez Iranczykow jak i innych restaracje „Zhinou”. Ja tam bylem czestym gosciem, bardzo rozpieszczanym prez wasciciela.
Te polskie restauracje, ktore istnialy przed obecna fala polskiej imigracji dalej istnieja i sa niewatpliwie duzo lepsze od niedawno powsalych garkuchni..
MOja ulubiona restauracja polska w Londynie nosi niestety okropna nazwe, ktorej sie wstydze wymieniac, jak kogos zapraszam. Nazywa sie bowiem „WODKA”. Ktos chyba upadl na glowe wymyslajac te nazwe, ale kuchnia jest wrecz znakomita – fuzja polsko-ukrainsko-francuska, bardzo dbaja o wyglad talerza i o jakosc surowcow. Od lat namawiam ich aby zmienili nazwe. I jest to, o ile mi wiadomo jedyna tak dobra restauracja polska w Londynie. Droga. Ale dobra. Z prawdziwym szefem kuchni.