Rozpusta w „Rozpuście”

Z najdawniejszych czasów, do których mogę sięgnąć pamięcią, wyłania się Bar Mleczny Mirowski. Sama nazwa wskazuje jego adres. Ten lokal słynący z ruskich i gryczanej ze skwarkami oraz kefirem mieścił się – w czasach minionych i zwanych trzema literkami: PRL – obok hali bokserskiej Gwardii.
Po zmianie ustroju z demokracji ludowej na jeszcze bardziej demokratyczny zamieniono także bary mleczne na lokale znacznie bardziej ekskluzywne. Tak było i tu.
Rzadko bywam zadowolony gdy lubiane przeze mnie restauracje zmieniają szyldy i kuchnie. Tym razem było inaczej. Zamiana włoskiej przesympatycznej knajpki „Mille Gusti” na polską „Rozpustę” wcale mnie nie rozsierdziła. Wprawdzie „Mille Gusti” należało do moich ulubionych włoskich knajpek ale – prawdę mówiąc – podobnych lokali na tym poziomie jest w Warszawie kilkanaście. A polskich brak! I to był pierwszy powód, dzięki któremu nie zmartwiła mnie ta metamorfoza.
Gdy wreszcie z własnej i nieprzymuszonej woli dotarłem na Elektoralną zastałem w lokalu sporą grupę biesiadników, odzianych w ciemne stroje, siedzących przy zestawionych razem stolikach i zajętych rozmową o dziadku, którego właśnie odprowadzili na cmentarz. To była stypa.
„Rozpusta” nie jest przesadnie dużym lokalem ale 25 biesiadników nie zajęło całej restauracji. Usiedliśmy więc przy jednym z wolnych stolików mając nadzieję, że dwoje kelnerów obsługujących żałobników znajdzie chwilę, by zająć się i nami.
Nie czekaliśmy ani chwili na kartę a i póżniej przekąski oraz dania dostarczane były na nasz stolik we właściwym rytmie. Świadczy to dobrze o profesjonalizmie  zarówno kucharzy jak i kelnerów.
Tutejsze menu nie jest przesadnie rozbudowane (ale za to co pewien czas radykalnie przebudowywane) dzięki czemu mieliśmy pewność, że zamawiane przez nas dania są świeżo robione, a nie że wyczekiwały gotowe w lodówce lub zamrażarce na rozmrożenie, odgrzanie lub dogotowanie – co bywa bardzo częstym obyczajem (i koniecznością) w restauracjach chwalących się setką pozycji.
Gdy patrząc na wnoszone i podawane żałobnikom dania nasz apetyt sięgał już zenitu mogliśmy zająć się własnymi przekąskami. Pasztet z gęsi ze śliwką węgierką ozdobiony pięknie jagodami żurawin dał nam sygnał, że szef kuchni zna się na swoim rzemiośle. Podobnie śledź bałtycki w trzech smakach. Zwłaszcza dotyczy to smaku miodowego – to było cudowne!
Trochę rozczarowania dostarczył rosół z kaczki z dodatkiem makaronu ziołowego. Prawdę mówiąc był dość nijaki. I do tego niezbyt gorący. A to – moim zdaniem – wada nie do wybaczenia.
Żadnych narzekań być nie może natomiast przy daniach głównych: sandacz z sosem limonowo-miętowym w towarzystwie warzyw i ziemniaków z koperkiem, makaron z polędwicą wołową i borowikami oraz gicz jagnięca na czarnym risotto zasługiwały na najwyższe pochwały. Sandacz był usmażony na chrupko lecz pod skorupką był wilgotny  a mięso ryby było delikatne i pachnące pysznym sosem. Warzywa nie rozgotowane czyli zgodnie z obecnymi trendami al dente. Ziemniaki pachnące koperkiem przywodziły na myśl lato na wsi, do którego zdążyliśmy się już stęsknić.
Podobny poemat mógłbym napisać też o makaronie z polędwicą i borowikami ale muszę zachować słowa najwyższej pochwały dla jagnięcej giczki. Tak delikatnego mięsa, rozpływającego się w ustach, nie jadłem od dawna. Zrozumiałem, że już to danie uzasadnia wystarczająco nazwę restauracji. To była prawdziwa rozpusta. A jeszcze przed nami były desery: torcik bezowy z owocami i fondaty (maleńkie sufletowe babeczki) z płynną czekoladą czyli ukoronowanie obiadu.
Żeby obraz „Rozpusty” nie był nadmiernie różowy i zbyt obficie polukrowany muszę do tej beczki miodu dodać odrobinę dziegciu. Do posiłku zwykle zamawiamy  wodę mineralną z plasterkiem cytryny i sok z czarnej porzeczki. Wodę trudno zepsuć a i sok zdawało by się nie może odebrać apetytu. Tym razem jednak zamiast zwykłego soku dostaliśmy płyn w fioletowym kolorze pachnący bardzo intensywnie okropnymi landrynkami i smakujący podobnie. Na szczęście nie wypłoszyło to nas z lokalu. Dzięki temu mogliśmy się delektować tym co wyżej  opisałem.