Haydnas, Bahas, Mozartas i świńskie ucho
Założenie było takie: szukamy śladów Mickiewicza, Słowackiego, Miłosza, zaglądamy przy okazji, co zostało po Tadeuszu Konwickim. A jak będziemy mieli jeszcze siły, to i pomyślimy o Marszałku Piłsudskim.
Drugim motywem przewodnim wyprawy do Wilna była oczywiście kuchnia litewska: owe słynne cepeliny, kołduny tyszkiewiczowskie czy skiłłądź, w Polsce niesłusznie zwany kindziukiem. Kupiliśmy więc trzy przewodniki, nowy samochód zaopatrzony w GPS i sporą sukę litów (taki lit to prawie złotówka, w kantorze udało się kupić po niecałe złoty dwadzieścia). Zamówiliśmy pokój w hotelu Dom Polski i ruszyliśmy.
GPS wiódł nas najkrótszą drogą, kierując na wertepy i leśne dukty, ale nie na darmo nasz wspaniały nissan nosi nazwę Qashqai, czyli nazwę plemienia wędrowców z Bliskiego Wschodu czy też północnej Afryki, przemierzających góry i pustynie. Jechaliśmy więc na północny wschód, opuszczając Kurpie, a potem Podlasie.
Pierwszy postój zrobiliśmy w Wigrach, w starym klasztorze kamedułów. Byliśmy tam po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Na wąskim cyplu wbijającym się w jezioro wigierskie stoją klasztorne zabudowania i kościół na wyniosłym wzgórzu, pozwalając ogarnąć okiem wielki kawał wody i kępy wysepek. (Jeśli chcecie to zobaczyć wejdźcie na stronę Domu Pracy Twórczej w Wigrach.)
W dawnym refektarzu mieści się restauracja, w której goście hotelowi jedzą śniadania (szwedzki stół) oraz inne (już osobno płatne, ale po warszawskim zdzierstwie – bardzo tanie) obiady lub kolacje.
Zapamiętaliśmy (a nasza pamięć smakowa jest długa) wspaniałe raki gotowane w koprze, bliny gryczane z płatami łososia i kartacze, czyli wielkie pyzy faszerowane mięsem. Te ostatnie dały nam przedsmak litewskich cepelinów, na które ostrzyliśmy sobie zęby. Zabrakło natomiast najlepszego klasztornego deseru, czyli naleśników z makiem i serem. Zastąpił je, i to godnie, sękacz w towarzystwie konfitur z czarnych jagód. A naleśniki dopadniemy przy następnym pobycie w eremach zakonnych.
Panorama Wilna
Następnego dnia ruszyliśmy bardzo wcześnie, by jak najszybciej dotrzeć do Wilna. Po przekroczeniu granicy w Budziskach (błyskawicznie i bezstresowo), z naszych polskich pełnych kolein, a nawet dziur, szos wjechaliśmy na drogi gładkie jak lustro, szerokie i wygodne. I tak było do końca podróży. Nawet boczne wiejskie drogi były lepsze niż nasze świeżo oddane do użytku autostrady.
Po zakwaterowaniu w hotelu (a GPS dowiódł nas pod same drzwi) udaliśmy się na pierwszą wycieczkę po starym mieście. Ta część Wilna jest pięknie odrestaurowana. Domy odnowione, chodniki i jezdnie też. Wszędzie pełno sklepów z pamiątkami i restauracji równie wiele.
Najpierw jednak zatrzymaliśmy się pod Ostrą Bramą, a potem weszliśmy do mrocznego wnętrza Kościoła św. Kazimierza. Nie ominęliśmy też Katedry, mimo że to kawałek drogi, a właśnie zaczęło padać. I deszcz już nas nie opuścił do końca pobytu. Tylko na godzinkę wędrówki po cmentarzu na Rossie nie lało się nam za kołnierz. Dzięki temu znaleźliśmy grób Syrokomli czyli Kondratowicza, rodziny Becu, tj. Matki Słowackiego oraz – co nie było trudne – Matki Piłsudskiego, przy której znajduje się serce syna.
Ostra Brama
Zmęczeni i przemoczeni, wstępowaliśmy chętnie do restauracji, bacząc pilnie, by były to lokale litewskie. Raz nawet zawędrowaliśmy do piwnicy żmudzkiej. Jedliśmy wszystko, co trzeba: cepeliny w maśle i śmietanie faszerowane mięsem (bardzo dobre, ale nasze wątroby lekko jęczały). Porcje jak dla olbrzymów. Jedną można by obdzielić całą rodzinę. Jedliśmy też tyszkiewiczowskie kołduny (również wspaniałe, ale też nadmiernie duża porcja). Ryby cudowne, zwłaszcza sandacze. Ale najwspanialszym daniem uraczyliśmy się u Żmudzinów. Wieprzowe ucho (dokładnie ogolone i pięknie ugotowane w ziołach) to delikates nadzwyczajny, a podany na podkładzie z gotowanej fasoli. Do tego bardzo dobre tutejsze piwo. Cudo!
Taki posiłek dla czterech osób (wprawdzie Zuzia jest małojadkiem, ale Kuba wyrównuje te braki) kosztował nas od 60 do 100 litów. Przyznacie – to niedrogo.
W drodze powrotnej zawadziliśmy o Troki. Ale piękno uliczki karaimskich domków psuła sztuczna scenografia zamku warownego, który z daleka pachniał świeżą cegłą, a pustka jego podwórca i sal odstraszała.
Wróciliśmy pełni wrażeń i zadowoleni. Ale z kuchni Europy Centralnej wolimy naszą rodzimą. Jednak jest mniej ciężka i tłusta, no i po prostu nasza.
Na koniec uzasadnienie tytułu. O świńskim uchu już wiecie, a te dziwnie brzmiące nazwiska kompozytorów rozśmieszały nas, ze wszystkich autobusów i trolejbusów propagując festiwal muzyczny prezentujący ich twórczość.
PS.
Przywieźliśmy kilka bochenków czarnego wileńskiego chleba, tyleż sztuk skiłłądzia oraz cztery buteleczki słynnych trzech dziewiątek, czyli nalewki ziołowej. To dla przyjaciół.
fot. Wiki
Komentarze
Jezusie, a co to skiłłądz?!
Ach, cóż to za wyprawa z trzema przewodnikami oraz GPS-em, wstyd, staremu harcerzowi nie wypada się nawet przyznawać do tego! Należało napisać, że wierzchem, a nie nissanem!
Zazdroszczę Wam kołdunów. Jadłam raz, a i to przyjaciółka stwierdziła, że to nie to, tylko udają litewskie. Było to na „Dworze Wazów” we Wrocławiu. No to udaję się w objęcia, a Wam pora wstawać 🙂
Zaległości w zwiedzaniu naszej części Europy ogromne . Niestety w Wilnie byłem tylko przejazdem i mogłem oglądać miasto z pociągu jadącego do Leningradu. W pracy ciągle oprawiam obrazy kupione przez klientów na Litwie . Widać dobry warsztat i rzetelność wyniesioną z uczelni pod silnym wpływem hudożników rosyjskich. Teraz takie malarstwo świetnie się sprzedaje w najlepszych galeriach Ameryki.
Z kuchnią litewską miałem styczność przez mamę kolegi Branicką z domu ( z tych Branickich) Szczególnie podczas świąt mogłem się delektować wspaniałymi daniami , których smak i wygląd były zawsze trochę inne od mojego jedzenia w domu. Ale wielkie pyzy z mięsem mojej mamy niczym nie ustępowały litewskim kartaczom.
Powitać Gospodarza , co to nam cienie puszcz nadniemeńskich do blogu wkleił. O świńskich uszach czytałam gdzieś, że uwędzone , w ilości jakiejś ogromnej są podawane w wielkiej misie jako zakąska pod piwo. Sądząc z rezultatów peregrynacji opisanych wyżej, Litwini mądrzewj gospodarują pieniędzmi z Unii, bo pakują je w drogi, a nie w chłopów. Sentymenty nas wiodą na Litwę, ciekawość i literatura, a potem wrażenia są nieco blade. To tak zawsze, kiedy na coś czeka się z utęsknieniem. Czy Litwini jakoś promują tych naszych współnych przecież pisarzy? I bardzo jestem ciekawa wrażeń młodego pokolenia. Czy kraj już będzie się im kojarzył z tekstem „Kto poznał puszcz litewskich przepastne krainy” czy z GPS-em docejnionym po raz pierwszy w praktyce?
Panie Gospodarzu, zazdrosc moja niema granic. Na Litwie bylem tylko dwa razy. Po raz pierwszy w roku Panskim 1961 kiedy wracalem do Warszawy po rocznych studiach w St, Perersburgu. Owczesnym Leningradzie. W drodze wyjatku pozwolono mi jechac pociagiem przez Wilno. W Wilnie byla przesiadka i trzeba bylo czekac kilka godzin na pociag do Warszawy. Mialem resztke rubli i zafundowalem sobie zwiedzanie miasta. Ludzie chetnie mowili ze mna po polsku i pokazywali roznosci. Oczywiscie spoznilem sie na pociag i znowu musialem czekac kilka godzin. Bylo czasami tak jak w Gdansku dokad po wojnie przesiedlono wielu wilniukow.
Drugi raz bylem w poczatkach lat osiemdziesiatych i nie poznalem miasta. Po polsku ludzie nie chcieli albo juz nie umieli mowic. Byla jakas ciezka atmosfera. Nie bylem juz swoj. Lepiej bywalo w innych miastach Sojuza.
Cieszyc sie tylko nalezy, ze wszystko wraca na swoje miejsce. O ile sobie przypominam, litewska kuchnia aczkolwiek smakowita jest ciezka.
Oczekiwac nalezy z Panskiej strony wielu nowych recept i pomyslow.
Ze swej strony donosze, ze wczoraj nie wytrzymalem i zaczalem gotowac owoc artischoken. Podaje zaimprowizowany przepis.
Sciety ktotko, bez lodyzki, owoc wlozylem do garnka z osolona woda. Dodalem jablkowego octu i troche oliwy z oliwek. Gotowalem na wolnym ogniu ponad pol godziny stale przewracajac na inna strona plywajacy owoc. Po ostudzeniu zdjalem luski i oddzielilem nasiona wielkosci ziarenek pszenicy. W srodku jest cos w rodzaju miseczki. Pod spodem znalazlem czesc jadalna. Dobra w smaku tylko malo. Przypuszczam, ze glowka byla zbyt dojrzala i dlatego czesc byle juz zdrewniala.
Pomyslalem sobie potem, ze moze to jest trucizna. W glowie chodzily mi juz mysli zejsciowe. Potem usnalem i mialem dziwny sen. Snilo mi sie, ze zszedlem z tego swiata i na Wawelu odprawiana jest msza zalobna za moja grzeszna dusze. Leze sobie wygodnie w trumnie na katafalku a tu msze koncelebruja. Arcybiskup Wielgus, Pralat Jankowski i Dyrektor Rydzyk.
Nie powiem, podobalo mi sie. Nawet sie nie klocili. Panowala pelna zgoda, ze juz nie bede nikomu przeszkadzal na tej ziemi. Rano obudzilem sie, o godzinie piatej rano a na mojej piersi nie djabel ale moja kotka Muli spala jak susel.
W zwiazku z cudownym uratowaniem zycia, powtorze dzisiaj eksperyment. Wezme jeszcze kwitnacy owoc, ugotuje i zobacze co z tego wyjdzie.
Chyba jednak nie przeniose sie dzisiaj do wiecznosci bo obiecalem Wojtkowi z Przytoka, ze napisze o malutkim, prywatnym browarze przy Bilrothstrasse w Wiedniu.
Pogodnego dnia i dzieki za piekny wpis.
Pan Lulek
Piękna relacja! I bardzo kusi do odwiedzin Suwalszczyzny i ‚litewskiej Litwy’ po latach.
W Wilnie byłam dwa razy. Po raz pierwszy – gdy tylko się dało (granice, studenckie oszczędności) czyli w listopadzie 1990. Pociągiem z samowarem i wszelkimi atrakcjami granicznymi (np. jacyś ludzie podrzucili do naszej kuszetki sypialnej broń).
Potem z chórem w maju-czerwcu 1994 (msza i spiew w kaplicy Ostrej Bramy, oprowadzanie po Rossie i innych miejscach przez chórzystę – Wilnianina z pochodzenia, itd.)
Co do jedzenia – serwowane przez ‚biznes’ jest faktycznie zbyt ciężkostrawne. Podobnie jest we Lwowie (oraz w Polsce, jak zauważono ostatnio również na tym blogu). Ale za drugim razem gościliśmy w domach zaprzyjaźnionych chórzystów (Wilna i Landwarowa, z ostatniego pochodzi Teresa Żylis-Gara) – i to była poezja: wszystkie klasyczne potrawy wileńskie i litewskie, ale tak podane, by wątroba i obwody nie ucierpiały 🙂
Był Pan w Domu Pracy Twórczej na Wigrach! Dziękuję, nawet jeśli nie trafił Pan tam z mojego na Pana blogu polecenia. Jest Pan zadowolony i to wystarczy żebym wiedziała, że klasztor polecać warto.
W klasztorze jest również baza hotelowa, w porównaniu do innych bardzo oryginalna, w eremach. Dwa pokoje, łazienka i … ogródeczek a wszystko za własnym płotem. Ceny parę lat temu były znośne, może nawet przystępne, tyle że rezerwację trzeba było robić z dużym wyprzedzeniem.
Mieszkałam siedemnaście lat w Suwałkach i wręcz nałogowo woziłam tam znajomych prywatnych i służbowych z Polski i nie tylko, by obiekt pokazać. Wszystkim się podobał!
Bywa tam sporo ciekawych powszechnie znanych osób, spotykali się tam na konferencjach ambasadorzy różnych państw, konferowali też biskupi, spotykały głowy państw. Polecam Szanownym Blogowiczom na urlopy i kolejny zjazd.
Pozdrawiam Pana Redaktora i Państwa Blogowiczów. tss
Ja zdaję sobie sprawę, że jeździłem na Suwalszczyznę na wakacje corocznie do 18. roku życia i może mam skrzywiony pogląd, ale tym mnie Pan, Panie Piotrze, zaskoczył.
Naprawdę był Pan pierwszy raz na półwyspie wigierskim? Nie może to być.
Dzięki za relację.
Panie Piotrze,
naprawdę piszą „Bahas”, przez samo h? 😆
Zazdroszczę wyprawy. Wybieram się do Wilna jak sójka zza morza, a powinnam, bo gdyby moi rodzice się tam nie spotkali, to mnie by na świecie nie było… Bliższą zaś znajomość z kuchnią litewską zawarłam raz na bankiecie-gigant, wyprawionym w swoje święto przez ambasadę litewską w hotelu Victoria. Ale jako osoba niemięsna (poza drobiem i rybami) nie miałam z tego bankietu wielkiej satysfakcji… Była cała masa miąs i wędlin, ponoć znakomitych. Niezłe sery. Spróbowałam cepelina, ale to też nie dla mnie… w sumie więc głównie naleweczkami się ucieszyłam 🙂
A ja nigdy nie byłam w Suwałkach ani w ogóle prawie nigdzie w tamtych rejonach, raz tylko na obozie harcerskim , ale z daleka od wielkich jezior – to, nad którym byłam, było wystarczająco wielkie.
No ale teraz mam za to wielkie 🙂
Pretensje do Gospodarza mam, bo 3 przewodniki i GPS-y, a fotografii nam nie zaprezentował, poza tym cienkim czymś tam.
Jak tak mozna?! Zapomnieć GPS, wyrzucić, zabrać aparat!
Wczoraj powłóczyłam się nieco po moim mieście i mam dla Was relację:
http://alicja.homelinux.com/news/Kingston/
Panie Lulek!
Nie waż się Pan schodzić z tego świata przed Kórnikiem!
Porownuje wlasnie relacje Gospodarza i mojej przyjaciolki, ktora wrocila z 3-tygodniowej podrozy po Estonii, Lotwie i Litwie. Podroz tam – promem z Niemiec do Tallinu, powrot samochodem min. przez Polske. Przyjaciolka (ze szwajcarskiej matki i polskiego ojca) podrozowala z mezem, 100% Szwajcarem francuskim, mysliwym i smakoszem. Oboje sa znawcami dobrej kuchni i swietnie gotuja. Relacja przyjaciolki byla deprymujaca. Ogranicze sie do Litwy. Wjazd do centrum Wilna (bez GPS) zajal im godzine, wyjazd – poltorej. Zjedzone cepeliny lezaly im w zoladku przez 2 dni. Kiedy przyjaciolka stwierdzila, ze z 200 wilenskich kosciolow pozostalo zaledwie 40, Henri westchnal z ulga „O, jak dobrze”. Na koniec podsumowal, ze Tallinn, Ryga i Wilno razem wziete ani sie nie umywaja do Wroclawia.
http://www.pmb.com.pl/index.html?mod=katalog&item=129
To info dla Alicji, jak bedzie w Polsce, to niech sprobuje jednej z niewielu ogolnie dostepnych, jadalnych wedlin dojrzewajacych z dobrego (mam nadzieje) miesa. Wedlug wikipedii skilladz i kindziuk to prawie to samo. Kindziuk po litewsku kindziukas lub skillandis.
Wstyd się przyznać ale muszę: naszykowany do podróży aparat zostawiłem na werandzie. W Wilnie kupiliśmy jednorazówkę Kodaka ale to – jak wiecie – nie ta frajda. Są fotki ale nieliczne i kiepskiej jakości.
Przychylam się do opinii przyjaciół Nemo. Tyle tylko, że wszyscy jesteśmy zachwyceni krajobrazem pełnym jezior i lasów.
Prawdą jest też, że dzisiejsi mieszkańcy Wilna źle reagują na polszczyznę. (Trudno się dziwić po wizycie kibiców Legii.) A ci, którzy znają nasz język mówią po polsku tylko w ostateczności. Wszędzie też zamazują ślady polskości. To reakcja świeżo odzyskanej niepodległości i narodu, który się na nowo odrodził (a może powstał!?).
Panie Lulku,
przecież podałem i ja, i Sławek przepisy na karczochy. Cóż to więc za wydziwianie i rzekome eksperymenty oraz strach przed otruciem. Tę jarzynę jadali już starożytni Rzymianie i przez parę stuleci nieźle się mieli.
I coś Wam jeszcze powiem – nie mam żadnego sentymentu do Wilna czy Lwowa. Urodziłam sie na Ziemiach Zachodnich i to jest moja Ojczyzna, a ponieważ mój Tata pochodził spod Krakowa, Kraków jest następnym , na trzecim chyba miejscu, bo jakby policzyć, to po pierwsze Bartniki, po drugie Wrocław, po trzecie Kraków. Synową też zatachamy pod Kraków, bez tego ni ma. Chińczycy maja swoje smoki, ale niech zobaczy naszego Waweloka!
Nemo,
to mi wygląda tak jakoś prosciuttowato kapkę… Smakowicie!
A, i pytanie dla Ciebie – jak to, nie przybywasz we wrześniu?!
Alicjo, dzieki za spacer, widac, ze da sie w Kingston oddychac, bawi mnie troche jak piszesz, ze cos jest stare, co kraj, to obyczaj, tytaj zeby zasluzyc na to miano trzeba miec metryke sprzed Rewolucji Francuzkiej
Panie Piotrze, rece opadaja z tym aparatem, a modlo byc tak fajnie
Alicjo, przy najlepszych checiach, nie dam rady. Wesele w Rumunii jednak sie odbedzie, panna mloda powiedziala TAK, klamka zapadla i przez ostatnie 3 dni swietowalismy slub cywilny, na ktorym moj osobisty i ja bylismy swiadkami. Przyjecie typu open house odbywalo sie w ogrodzie, przy przepieknej (wreszcie) pogodzie. Podawano specjaly rumunskie przygotowane przez matke panny mlodej, jej siostre, przyjaciolke i innych pomocnikow. Surowce w wiekszosci rowniez przywiezione z Rumunii, w tym 6 litrow slodkiej smietanki i 4 litry – kwasnej. Do picia wina rumunskie, cujka (sliwowica), likier jagodowy. Swiadkowie ponoc w Rumunii wazniejsi, niz rodzice mlodych. Z kazdej strony po dwoje (swiadkow). Wczoraj urwalismy sie z tego wesela troche w gory, ale po powrocie musielismy nadrabiac zaleglosci konsumpcyjne, nie ma zmiluj!
moglo, mialo byc przeciez,
Ty sobie tutaj podśmiechujek nie rób, Sławek – otóż jak przyjechalismy tutaj 25 lat temu (08.11.82), jedna z urodzonych juz tutaj Polek nas oprowadzała po mieście i własnie tak opowiadała – to jest *moderne*, a to jest *starożytne*. Też się śmiałam 🙂
A w sumie Kingston to jest jedno z najstarszych kanadyjskich miast, jak już europejczycy się rozpanoszyli, i było pierwszą stolicą Kanady przez całe 3 lata, zanim przenieśli do Ottawy. No to my jak Kraków prawie, i przenieśli nam stolicę do Ottawy 🙁
Da się żyć i oddychać, to widać. Lubię niewielkomiejskość, ot spokojne, leniwe życie. Co najwyżej jakis ptak się rozedrze o świcie, ale ma prawo.
Nemo, co Ty nam tu wypisujesz? nie bedzie Cie?!!! najstarszy calvados swiata dla Ciebie wykopalem spod ziemi, i co, sam mam wypic?
pseslas na cujke?
ot zycie, smutek wprowadzilas w serce moje, do tego od rana zaby z nieba, paskudny tydzien sie zanosi,
z tego wszystkiego skocze po „belgijska kawe” i symbolicznie zaleje robala, a prawie juz taki jak z Alicyjskiego artichaut
Sławek,
z tym calvadosem to ja Ci pomogę, a Nemo wyślemy zdjęcia, żeby ją zazdrość zeżarła 🙂
Jesteście kochani – każdy z osobna i wszyscy razem. Lżej oddychać po wizycie na Piotyrowisku. Alicjo – toż album miejski nam tu przygotowałaś na chwałę Kingston. Panie Lulku – liści karczochów się nie jada, nawet młodych. Jada się ogonki liściowe innej odmiany tej rośliny – kardy. Ja nie jadłam. Biedna Nemo pio turach weselnych będzie musiała zdobywać Materhorn żeby zgubić kalorie. A litwini – cóż, miniw jeszcze ze sto lat zanim zrozumieją, że dawny alians z Polakami był jednak korzystny.
Slawku, mon cherie, nie pseslam na cujke, ale rozumiem, ze cujes sie zawiedziony. Ja jednak od poczatku sygnalizowalam, ze moje terminy koliduja ze soba, a wesele w Rumunii zaplanowano juz wiosna. Ty jednak tego calvadosa sam nie pij, wez go do Kornika, daj sprobowac innym, a jak co zostanie, to daj Panu Lulkowi (mam nadzieje, ze po Zjezdzie zapadnie znowu na abstynencje), a my po drodze (powrotnej z Rumunii) do Niego wstapimy i co zostalo – zabierzemy. Prawdziwki tegoroczne juz susze, choc zbiory na razie slabe. Dzis jeszcze piekna pogoda, ale od jutra te zaby od Ciebie maja zawitac i u nas 🙁 Moze wieczorem zdolamy wyskoczyc jeszcze raz do lasu.
no dobra, po kawie naburmuch mi przeszedl, zorganizujemy to jakos, zeby bylo sympatycznie
Nie ma, nie ma, Nemo. Zadne mu tam „mon cherie”. Ja ze Sławkiem ten calvados wypiję, a Pan Lulek i inni pomogą. Na jedno możesz liczyć – zdjęcia będą, bo ja nie jak Gospodarz, bez aparata się nie ruszam, nawet do sklepu za rogiem. A tu Wilno miało być i romantyczna wyprawa! Ze też wnuki nie nakrzyczały – a było im aparat dać do ręki!
Jak kto glupi to az milo. Zamiast zagladac do slownika zaczalem kombinowac djabli wiedza co. Nie wiedzialem, ze to zielsko nazywa sie karczochy. O tyle malo mojej winy, ze Wikipedia podaje, ze te karczochy mozna zjadac od korzeni poczynajac poprzez liscie az do owocow. Kazde w roznej porze roku. Na wszelki wypadek wycialem rosline w czesci nadziemnej i powiesilem do gory nogami na werandzie do wyschniecia. Zima przyda sie jak znalazl do robienia suchych bukietow.
Nemo, melduje, ze znowu wpadlem w abstynencje i Slawek moze mi spokojnie dac cos do picia dla Ciebie. Tylko, zeby to nie byla woda mineralna.
Przy okazji powrotu, zaplanujcie droge przez moja wies i jesli macie czas kilkudniowa przerwe. Przapominam, ze Zjazd Blogu konczy sie dla mnie 24 wrzesnia. Moge byc w domu najwczesniej w dniu 26 wrzesnia. Lepiej byloby gdyby to bylo troche pozniej. Jak podasz date, to przesle moj adres i dokladnie opisze jak jechac z Budapesztu. Sadze, ze wracac bedziecie przez Budapeszt. Droga prosta jak strzelil. Uhudler na sprobowanie bedzie tez czekal.
Wojtku z Potoka.
Jako obiecalem tako i dotrzymuje. Na Grinzing w Wiedniu jezdzi sie roznymi drogami. Jadac Gürtlem w kierunku polnocnym po minieciu Volkstheater jest strzalka w lewo w kierunku Grinzing. Wjezdza sie na ulice Bilrothstrasse i po przejechaniu kilometra po lewej stronie jest niewielka piwiarnia. Razem z piwiarnia jest maly staromodny browar. Z sali jadalnej oglada sie lsniaca miedziana aparature. Jedzenie i piwo dostaje sie w wielkiej sali jadalnej, latem rowniez w przyleglym ogrodku ocienionym starymi kasztanami. Piwo ma wlasny oryginalny smak a jedzenie jest pierwszej klasy. Typowo wiedenska kuchnia a zatem zdecydowane wplywy czeskie, jako, ze na poczatku XX wieku wiekszosc kucharek pochodzila z Czech i Slowacji. Wyjatkiem jest sznycel wiedenski ktory pochodzi z Italii polnocnej czyli Mediolanu. Ceny umiarkowane jako, ze w pobliozu pelno innych lokali no i oczywiscie Grinzing. Wystroj lokalu jak z czasow Dobrego Wojaka Szwejka.
Latem moga byc klopoty z uzyskanie miejsca ale zima jest luzno, przytulnie i po domowemu jak w prawdziwej piwiarni.
O czym donosze dziekujac za slowo karczochy
Pan Lulek
Dzień dobry
Panie Lulku, drodzy Blogowicze. Impreza piwna w MiniBrowarze Haust udała się. Wnętrze przytulne, pustawe po południu a w nocy tłoczne. Stoły przyśrubowane do podłogi dają poczucie bezpieczeństwa. Browar oferuje 5 rodzajów piw: jasne jeczmienne, angielskie typu Amber, podobny do koźlaka ciemny Bock, pszeniczne Wiezen, portera i Haust specjalny na miodzie. Ja, zakładając kilkugodzinną imprezę, wybrałem jasne jęczmienne o niewielkiej ilości alkoholu, które pozwala się leciutko upijać aż do osiągnięcia późną nocą stanu słodkiej senności. Kuchnia porządna – to najlepsze określenie! Zakąski typowo piwne – grzanki z serem pikantnym i lekką nutą wędzonego boczku, kawałki kurczaka w panierce pachnącej piwem smażone na głębokim tłuszczu maczane w pikantnym sosie, chleb żytni ze wonnym smalcem i kiszonymi ogórkami, ziemniaki w mundurkach faszerowane boczkiem. Ucha świńskiego niestety nie było. Ale za to na gorąco pyszna zupa piwna, cebulowa z grzankami, karkówka pieczona i żeberka. Do tego zrazy piwosza z ziemniaczkami no i golonka. Zrazy bardzo solidne podobnie zresztą jak golonka. Gdy ją zobaczyłem pomyślałem:”Prawdziwa Gruba Berta”. Faktycznie wyglądała na półmisku jak ciężkie niemieckie działo oblężnicze otoczone fortyfikacjami z duszonych w sosie piwno-golonkowych warzyw. Ledwie ją pokonałem! No i tak zeszło do późnej nocy. Mimo dużej ilości kufli wstałem rankiem bez „zespołu dnia drugiego” a nawet w kwitnącym nastroju i wytrzymałem intelektualnie długą dyskusję pod wiejskim sklepem ze znajomym malarzem o objawieniach błogosławionej Faustyny. Niewątpliwie świadczy to dobrze zarówno o piwie jak i towarzyszącej mu wyżerce. Polecam z czystym sumieniem MiniBrowar Haust w Zielonej Górze .
Pozdrawiam
W zeszłym roku na wyprawę litewską wybrała się rowerem w towarzystwie dwóch jeszcze osób moja młoda (powiedzmy średnio) przyjaciółka. Odbyli ciekawą podróż, w niebanalny sposób i ja też nabrałam apetytu.
Może jeszcze kiedyś się ziści.
Pozdrawiam. 🙂
Suwalszczyna, Wigry, Sejny, Trakiszki, Czarna Hancza, Bohoniki i Kruszyniany… oh boy! Ile to lat temu ?
W Wilnie nie bylem, i chyba nie bede. Nie ciagnie mnie tam. Chyba chetniej objezalbym Ryge i Tallin niz Wilno.
http://alicja.homelinux.com/news/Gotuj_sie/Przewodnik_Lasuchow/
Bardzośmy to zaniedbali! Dopiero czwarty wpisunek! Wstyd!!! Lasuchy, do roboty, toż to druga połowa lata, bywacie na urlopach, czyż nie tak?! Dawać opowieści o ciekawych knajpach po drodze!
„GPS wiodl nas najkrotsza droga kierujac na wertepy i lesne dukty…” pisze pan Piotr. Kto tego zwierzecia nie uzywal, warto wiedziec, ze GPS mozna wierzyc w miare. Przede wszystkim, nastawic go na drogi 1-szej klasy(autostrady). Ponadto, pamietac ze aktualizowany jest mniej wiecej raz na dwa lata, nie bedzie tego co zbudowali/zagrodzili/rozebrali w miedzyczasie. Dobrze jest wylaczyc informacje podrzedne (wszystkie koscioly, zabytki, restauracje itp) bo robia balagan. Praktycznie rzecz biorac, przestalem sie nim bawic po kilku miesiacach, bo dobra mapa byla bardziej przydatna. GPS zdaje egzamin u salesmana jezdzacego od firmy do firmy i szukajacego sobie motelu od miasta do miasta. Pomyslany jeszcze w koncu lat szscdziesiatych dla wojska, zachowal „taktyczny” charakter. Co by nie bylo, nie bralbym babci staruszki, lub niemowlakow na dlugi rajd zdajac sie na GPS.
„Dal mi popalic” prowadzac kiedys 70 mil wertepami, rownolegle do autostrady, bo wertepy byly krotsze o piec mil, a ja mu zadalem „najkrotsza droga”. Napisalem, zeby sie na nim zemscic. Dziekuje.
Moi Drodzy,
Bedac mloda ankieterka dla Osrodka Badan Opinii Publicznej bylam w gminie Punsk (na suwalskich rubiezach) latem 1977 roku. Lipiec byl tam chlodny i deszczowy.
Podobal mi sie krajobraz wiejski, brak brzydkich wsi typu ulicowek a raczej pojedyncze gospodarwstwa rozrzucone wsrod wzgorz, lasow i jezior.
Miejsowa ludnosc litewska traktowala mnie zyczliwie i czestowala przysmakami: rzeczonymi kartaczami i jajkami smazonymi w niebywalej ilosci a to masla a to sloninki.
Mysle, ze Litwini beda za nami kiedys tesknic jak Slowacy za Czechami czyli wcale.
Gotowane swinskie ucho pociete w paseczki i osmazone szybko w oliwie z czosnkiem podawali kiedys w Hiszpanii jako tzw. tapas.
Natomiast ja z moja siostra, ktora jest u mnie z wizyta, debatowalysmy przedwczoraj co zrobic z tym uchem, ktore rzeznik zalaczyl do naszej swininy… Czy mierzyc wysoko, jak te hiszpanskie tapas, czy po ojcowsku gotowac i z musztarda, czy ugotowac i dac psu…
Stanelo na tym, ze wywalilysmy ucho do smieci.
Zapeklowalysmy natomiast szynke i mieso, z ktorego dzisiaj bedziemy robic kielbase a la Pyra. Trzymajcie kciuki!
ciao,
a
Swiecie wierze, ze na tym wilenskie opowiesci sie nie zakoncza. A gdziez kolduny w rosoli, a chlodnik ? A pogadac smacznie sie nie przyszlo ? S panna Ziuto i panno Kazio co nad rzeko Wilejko stali i patrzyli jak listki po wodzi plyna ? A ? I jakie to ludzi sie zrobili teraz obrazliwe ? Jakiejs polskiej restauracji, klubu, kosciola tam nie bylo ? Nie znaszlo sia ? Pewno jeszcze Pan Piotr wyciagnie cos z tego folkloru, mitow o Wilnie i Wilniukach. Czy juz wszystko przepadlo, odeszlo, mimo ze litewski prezydent mowi po polsku biegle i tak gawedzi z polskim ?
Będzi będzi Drogi Okoniu. A na początek masz opowieść o kiosku z biletami komunikacji miejskiej. Miła pani w kiosku obok polskiego hotelu mówi oczywiści po polsku choć ona przeciż Litwinka. I dzieci liubi. I jak dojechć radzi. Ali gdy przyszli kontrolieri z ichniego Ruchu to zatrzasnęla okienko na nosi Basi omal go nie obcinajęcy i dziwila si gdy mieli my żali.
A pod Ostro Bramo pelno pijanch meneli. Mili ali natarczywi. Narazi tyli.
Bo Pani Basia zabyla si zapytac czy to kontroler biletow, czy kontroler rucha ? Tak i dostalaby odpowiedz. Z pewnoscio.
Oj żartowniś ten Okoń. A ja tymczasem nad Narwio sobie wisza a muchi kansajo. Rybki skaczo a robaczka omijajo. I co tyż bendzi na wieczór?
A mydelko Szanowny Pan wzial na te rybki ? Bo jak omijaja i omijaja, to trzeba bedzie raczki umyc. Jaki polow, takie i ablucje.
A bo to trzeba było nie na robaczka, a na ciasto może?
Może by nie omijały – pamietam, jak mój Dziadek dosmaczał „ciasto” olejkiem waniliowym, nie łżę! To nie było na szczupaki oczywiście, ale na płoć, klenie i takie inne okonie 🙂
Panie Piotrze, na wieczór nic nie będzi, jak Pan wysiadujesz przed komputrem! Pod wieczór ryby biorą, łapać za wędke i do boju!
Przecie te karchochy (artichokes) sa w kazdym sklepie. W wodzie, w marynacie – jak komu. To po co sie z nimi meczyc ?
Po pierwsze nie moja wina, ze one wyrosly. Mialy byc roslina ozdobna i byly. Karczochy oczywiscie. Pobawic sie tez wolno albo zabilogizowac. Taka sama dziwna rzecz jak zdziwienie na temat odrebnej pisowni roznych nazw i nazwisk w roznych jezykach. Dla niemieckiego ucha Monachium, Norymberga i temu podobne brzmi egzotycznie. Fajnie bawia sie Wegrzy ktorzy z Wiednia, tez polonizm, zrobili Becz. Lacznie z drogowskazami na autostradach. List dla odmiany raz ma na imie raz Franz a raz Ferenc. A w Polsce Chopin zrobiony na Szopena. Chyba my sie po prostu zbyt malo znamy nawzajem i dlatego dziwimy roznym roznosciom. Nalesniki jednak i palatschinken to wbrew pozorom to samo tylko z innej patelni.
O czym donosi zdziwiony
Pan Lulek
Moja „eks” jadala gotowane karczochy z majonezem. Tak ponoc jedzono z Francji. Trudni jej nie wierzyc – w koncu tam sie urodzila i wychowala. Eks odrywala listek za listkiem z gotowanego karczocha, maczala miekka, pelna miazszu koncowke w majonezie, i w ten sposob jadla. Oczywoiscie apogeum przychodzilo wraz z dokopanie sie do serca „szyszki”. Mnie to jedzenie karczochow nie wzielo – taki bardziej elegancki sposob jedzenia majonezu ze sloika. W kazdym razie jesli juz, to wygodniej jesc lyzka.
Natomiast w tym roku po raz pierwszy zobaczylem na trasie Carsassonne – Bordeaux jak rosnie karczoch. Cale ich plantacje przystawaly do linii kolejowej. Wygladalo to bardzo ciekawie.
Zamawialiśmy bilety do Berlina na wrzesień. Via telefon. Pan Jerz jak nigdy cierpliwy, godzinę to zajęło, tłumaczenie, że cztery osoby razem, a potem po dwóch tygodniach młodzi wracają, starzy zostają. Literowanie nazwisk, imion… cierpienia Wertera prawie że. Na koniec pani zapytała, w jakim stanie to Kingston jest. Jerz się najeżył i mówi, jak to w jakim stanie, my w Kanadzie mamy prowincje! I pytanie do panienki – przytomne zresztą, a gdzie pani jest? Capetown, South Africa! I Zimno, +15C, powiedziała, w końcu tam zima…
I tak się tutaj kupuje bilety na odlot 🙂
No ale zaklepane mamy. Gotujmy się!
Alicjo, jak czytam toto to dębieje.. per telefon
Od lat kupuje w necie i wszystko klapuje bezproblemowo.
My tyż, Arkadius,
ale tym razem się panu J. zachciało… Miał za swoje!
Ja spokojnie sobie porabiałam na druciczkach i czekałam, kiedy pan się wreszcie zdenerwuje. Ja tam sięna chłopach nie znam, ale czasami coś w nich wstępuje takiego, że lepiej ich zostawić w spokoju i niech sobie wyważają otwarte drzwi. Skończyło sie na sieci, oczywiscie, panienka skierowała. Nie daj Boże, żebym ja z taką sugestią wyszła! A wychodziłam od samego początku…
Gdyby o nas samych chodziło, to proste, a tu smarkate mają wyliczony czas i zależy nam na datach. No dobra…. gość w dom! Lece do kuchni!
Ja sie caly czas glowie, ile to jest „suka litow”, zwlaszcza spora?
Panie Lulku, z Rumunii bedziemy wracac ok. 8-9 pazdziernika, jak mniemam przez Budapeszt. Mam ochote sie tam pokapac w kapielisku Szechenyi – bardzo w moim guscie, jak zreszta wiekszosc kapielisk termalnych na Wegrzech. Co do calvadosa, to ufam Panu i reszcie tez, nawet Alicji, ze zostawi mi odrobine na sprobowanie, zeby mi tym bardziej bylo szkoda 😉
Panie Lulek, a jeszcze takie Krapfen, albo plakatieren, wez Pan niemieckojezycznemu wytlumacz, a podobno ten sam jezyk, mialo byc ozdobnie, wyszlo z majonezem i tez frajda, dla niektorych ex, ale coz wart zyciorys bez zabawy?
spokojnej nocy i dnia dla pozostalych tez
Och Nemo,
dziekuję za zaufanie, ale lepiej liczyć na pana J. On dopilnuje, żeby zostało! Dobranoc śpiochom!
ten nissan to product placement czy tez faktycznie tak sie nowa zabawka podoba ze trzeba ja ze szczegolami zareklamowac??
z ciekawosci pytam
O! Przepraszam! Skilandis (a nie żaden skiłłądź) jest tym samym co kindziuk;) To tylko kwestia nazewnictwa – litewskie i… bardziej słowiańskie.
I mówię to ja, wnuczka Litwinki, która wszystkie wędliny robiła sama!, i córka urodzonej w oszmiańskim powiecie Mamy 😉