Smak planktonu
Zbliża się okres wielkanocnego obżarstwa. Teraz więc profilaktycznie należy dać organizmowi odpocząć. Taki właśnie charakter ma dzisiejszy odcinek naszego blogu. Opowiem parę historyjek, które winny czytających odstraszyć od stołu. Ale czy rzecziwiście jest coś, co może prawdziwych łasuchów pozbawić apetytu? Wątpię! Ale mimo to spróbuje rozsnuć nieapetyczną czy raczej mało smakowitą gawędę.
Zacznijmy od cytatu z książki przed laty słynnego podróżnika i pisarza. „Nasz nocny połów – pisał Thor Heyerdahl po swojej wyprawie tratwą przez Atlantyk – wyglądał równie brzydko z bliska, jak ładnie z daleka, a pachniał tak samo nieprzyjemnie, jak dobrze smakował, jeżeli tylko zdobyliśmy się na odwagę wlania do ust świecących ogników. Kiedy w masie było dużo karłowatych raczków, plankton miał smak sałatki z homarów, raków lub krabów. Połów składający się z pelagicznej ikry przypominał kawior, a niekiedy ostrygi. Roślinny plankton albo był tak drobny, że przenikał z wodą przez oczka siatki, albo tak duży, że można go było wybierać palcami. Ością w gardle stawały galaretkowate jamochłony podobne do małych szklanych kulek, a także meduzy. Były gorzkie i trzeba je było wyrzucać. Poza tym całą resztę mogliśmy jeść albo na surowo, albo ugotowaną w słodkiej wodzie, jako kaszę albo zupę. (…) Dwóch z nas uważąło plankton za przysmak, dwóch innych znosiło go całkiem dobrze, dwaj pozostali mieli już dość samego widoku.”
I tak jest ze wszystkim. To co jednym smakuje, innych przyprawia o mdłości. Każda kuchnia ma swoje specjalności zdumiewające mieszkańców innych regionów świata.
Druga historyjka dotyczy mnie samego. Starałem się przez całe swoje reporterskie życie jeść to, co podawali na stół moi
gospodarze. Najwięcej trudności sprawił mi mongolski przysmak czyli baranie oko. Łypało na mnie z talerza i napawało lękiem. Większy lęk jednak wzbudzał goszczący mnie pasterz, który patrzył czy odważę się odmówić poczęstunku. Sięgnąłem po szklankę napełnioną wódką i wrzuciłem oko do gęby. Wódkę wypiłem duszkiem. Udało się. Do dziś jednak żałuję, że nie odważyłem się rozgryźć owej gałki ocznej. Tak powinien zachować się rasowy smakosz i recenzent kulinarny. Drugi raz bowiem taka okazja już nie nadarzyła się i po prostu nie wiem jak to smakuje. Żal!
Drugą potrawą, która wzbudzał we mnie równie mocny odruch niechęci był filipiński przysmak – balud. Do jego spożycia – na szczęście – nikt mnie nie zmuszał. Sam chciałem spróbować. Balud to kacze jajko zabrane ptakowi po kilkunastu dniach wysiadywania. Pisklę wowczas jest już dobrze rozwinięte, upierzone i gotowe do opuszczenia skorupki. Wówczas to wrzuca się jajo do wrzątku. Po krótkiej chwili wyjmuje się balud z wrzątku, rozbija skorupkę, wypija ciemny płyn, w którym pływa ugotowana kaczuszka. Potem zjada się resztę w pełnym upierzeniu. Rzeczywiście – pyszne. Tylko wymagające odrobinę odwagi i umiejętność pohamowania wyobraźni.
Na koniec o czymś zupełnie pozbawionym egzotyki ale za to bardzo nieapetycznym. Czy istnieje coś takiego jak kotlet częściowo nieświeży? Otóż tak. Przed laty byłem wraz z trójką innych polskich dziennikarzy gościem węgierskiego MSZ. Pokazywano nam jak działa nad Dunajem reforma gospodarcza. W tej dziedzinie zaś w tamtych latach Węgry stanowiły dla Polski niedościgły wzorzec. W przerwach licznych rozmów i spotkań gospodarze wodzili nas po najlepszych budapeszteńskich restauracjach. I w tej konkurencji wówczas Madziarzy ostro nas zdystansowali. Jedną z najelegantszych i najdroższych restauracji była wówczas Baszta Rybacka, z której roztaczał się cudowny widok na rzekę, Parlament i cały Peszt. Podziwiając tę panoramę, z pewnym opóźnieniem zorientowałem się, że kotlet nazwany imieniem Sandora Petofiego coś dziwnie zalatuje. Wezwany kelner usiłował wmówić nam, że to specyficzny zapach mięsa wołów hodowanych na puszcie. Gdy jednak nadal nie chcieliśmy jeść i nie ulegliśmy tłumaczeniom, że danie jest tylko częściowo nieświeże, kotlet odpłynął do kuchni. W jego miejsce na stół wjechał kociołek gorącej jak piekło zupy o dźwięcznej nazwie: Jokai bableves (fasolowa Jokaia). Atmosfera przy stole poprawiła się. Najzabawniejsze jednak w tej kulinarnej przygodzie było to, że cała nasza czwórka wywiozłą z Węgier obraz reformy, która choć wygląda efektownie, to jednak – jak ów kotlet – jest częściowo nieświeża. Po latach, dzisiaj, okazało się, że i w tej ocenie mieliśmy rację.
Komentarze
No cóż…
Skoro już mowa o rzeczach do których trzeba się przmóc to zdecydowanie tajlandzki durian.
Wygląda toto ja gigantyczny kasztan mutant i to naprawde gigantyczny bo największe owoce jakie widziałem miały ze 12 kilo. W środku doskonały, naprawde wyśmienity w smaku biały miąsz o miękkiej, takiej prawie konsystencji. Smakuje wprost wyśmienicie. Ale jest też haczyk.
Otóż durian cuchnie tak, że bochater „Pachnidła” prawdopodobnie dostałby zawału od tego smrodu i nigdy nie popełnił wszystkich zbrodni. Zapach odrzuca, ostry gryzący, można by tego sużywać do rozpędzania lejących się kibiców po meczu. W dodatku zapach jest tak niewiarygonie silny, ze za cholere nie idzie go niczym zneutralizować. Wszystko nim przechodzi. Dlatego też obowiązuje surowo przestrzegany zakaz wnoszenia duriana do hoteli i samolotu. Zresztą kontrola nie jest trudna, zapachu naprawdę nie daje się niczym skamuflować.
Niestety bydle nie nadaje się do spożycia w całości i trzeba stoczyć z nim walkę. W owocu najlepiej wyciąć otwór i wygarnąć miąsz a potem oddzielić nasiona. Można podawać z lodami, robić konfiturę z dodatkiem innych owoców albo dodawać do ciast. Na pociechę dodan, że mniej więcej w połowie tej operacji człowiek przyzwyczaja się do zapachu i nie jest już tak najgorzej. Ale spróbujcie wyść zaraz po przygotowaniu takiej potrawy i zacząć z kimś rozmawiać. Efekt nader interesujący 🙂
Podobno można to u nas dostać w puszcze, ale o potwierdzenie tej akurat informacji proszę Gospodarza, bo ja osobiście nie spotkałem.
Panie Piotrze
Mroźną zimą,bodajże na przełomie 1979 i 80 roku,jechałem koleją przez Polskę.Przesiadka w Sieradzu i kilka godzin oczekiwania na pociąg-ciemno,zimno,dekadencki nastrój końca epoki Gierka.Obok dworca bufet.W środku tłok,podróżni z tobołami a pod kaflowym piecem faceci grzeją wóde popijając piwem.Przycupnąłem przy stoliku,zasypiam i nagle słyszę gwar.Ludzie się ożywili bo jeden z zalewających robaka mężczyzn dostał ataku delirium tremens.Gość wyje w panice,kufle rozbija o ziemię i w końcu pada na podłogę w drgawkach. Trochę poleżał zanim pogotowie przyjechało,kumple obok niego siedzą,piją i komentują.Gdy pielęgniarze go zabrali poczułem głód.Pytam bufetowej co można zjeść na ciepło.Miała gorące flaki wieluńskie. Nagarnęła mi z kotła flaków do miski,do tego buła,łyżka aluminiowa i do dzieła.Zawsze zaczynam flaki jeść od rosołu zostawiając gęste na koniec. Tak było i tym razem.Pokrzepiłem się gorącym rosołem i nabieram łyżką flaki.Jedna łycha,druga,trzecia i nagle widzę,że coś z nimi jest nie tak.Patrzę,wytężam wzrok i własnym oczom nie wierzę. Między wstązkami flaków były ugotowane,białe robaki.Cholera takie same jak na „Pancerniku Potiomkinie” Eisensteina.Pamięta Pan pewnie tę scenę,gdy marynarze w mięsie znajdują robaki,wywołują bunt i topią swoich oficerów.Ja mam charakter łagodny,więc idę do bufetowej i pokazuję jej robale.Popatrzyła i z rezygnacją mówi-„Panie,ja je mrożone z Wielunia dostaję,skąd mam wiedzieć z czego oni te flaki robią”. Wzięła talerz i chlust do kotła flaki.Z suchą bułką zostałem.Siedzę,żuję tę bułę a do bufetu facet podchodzi i flaki wieluńskie zamawia. Nagarnęła chochlą z kotła,gość w miskę popatrzył i mowi-„Coś mało gęstego”. Dodała gęstego od serca.
Pozdrawiam
Myśmy już kiedyś rozmawiali o durianie, chyba Ana wspominała, że jadła to paskudztwo.
A wiecie, co to harkal? No, to Wam powiem – jest to przysmak narodowy Islandii. Bierze się sporego rekina w całości, niepatroszonego, wygrzebuje sie w piachu dół głęboki i rybkę zakopuje sie w tym dole. Po pół roku wykopuje sie rybkę i zajada. Ze pachnie nie za bardzo? No to co? O to chodzi, żeby smakowała, a podobno niebo w gębie!
Ja tam się nie znam, ale mój kolega Marcin , który w Reykiaviku mieszka już dobre 10 lat powiada (i się pobożył nawet!), że faktycznie niebo w gębie, ale szklaneczka mocniejszego trunku obowiązkowa, w jakiś sposób niweluje ten rozkoszny aromat. Wierzę mu na słowo, a gdyby moja noga w Islandii postała, to na 100% spróbuję.
Pewnie łatwiej by mi weszła taka całkiem nieświeża rybka, niż oko baranie. Może po dwóch – trzech szklaneczkach to oko…
a propos mroznej zimy… u mnie po czwartej rano, księżyc że tylko w mordę mu dać zaświecił mi prosto w okno, więc się obudziłam, na termometrze -24C. Ja nie wiem, co ta administracja tam Na Górze robi, poprzestawiało im się czy co?! Toż to marzec, nie styczeń czy luty!!!
A u mnie Alicjo w Warszawie jest 9,8 C, piękne słońce i mrówki mi zaczęły chodzić po blacie – znaczy wiosna. Jak to dziwnie jest ułożone, zawsze pomiędzy naszymi kontynentami jest na odwrót.
Panie Piotrze! Nie mam takich doświadczeń, gdyż nie opuszczałem Europy, jedynymi potrawami, które w miarę pasują do Pana opowieści są: odnóża ośmiornicy, które jadłem w Bułgarii (bardzo smaczne) i … nie wiem, jak to się nazywa, a boję się skompromitować.
Mieliśmy zaprzyjaźnionych młodych rybaków bułgarskich, którzy nas zabrali kiedyś w morze. Mieli takie olbrzymie jakbyłyżki z siatkami, drapali dno i wyciągali na pokład podłużne muszle. Na brzegu dokonywali selekcji, bo twierdzili, że nie wszystkie są jadalne, podgotowywali, aby muszle się otworzyły, a następnie wnętrze smażyli na patelni. Coś znakomitego.
Ale ich przysmakiem były takie wnętrza na surowo. Na początku się wzbranialiśmy, ale później przywykliśmy i nam też smakowały. Mówili tylko, żeby bez nich tego nie robić, bo nie wszystkie są jadalne.
Ot, taka opowieść europejska.
U mnie też wiosna.Mrówki co prawda jeszcze po stole nie łaża,ale kocury na ogrodzie marcują .Moja suka ulubiona też ma wiosenny nastrój i na miłość ochotę.Zza płota kilkunastu adoratorów tęsknie na nią patrzy a ta paraduje dumnie przed nimi i ogonem macha zachęcająco. Psiska ubłocone,zmęczone,łańcuchy poobrywane z obroży zwisają. Zostawiły budy przytulne,zerwały okowy i wybrały wolność. Wyją nocami więc też spać nie mogę.
z ta kaczuszka to pan przesadzil – jak tak mozna?
ja wspominam jezowce na krecie: obserwowalismy z zona miejscowych lepkow jak nurkowali i wylawiali jezowce; zbierali je do siatek a niektore otwierali nozykiem i wypijali. jak zauwazyli ze sie przygladamy to zaprosili nas „do stolu”. zona sie nie zdecydowala ale ja jednego wypilem. bardzo mocny morski smak ktory tak mi posmakowal ze potem sam je wylawialem.
Fakt. O durianie prowadziliśmy juz długą i namiętną dyskusję. Pisałem też po powrocie z Sycyli jak objadałem się tam (mszcząc się za doznany bół pięty) jeżowcami.
Wojtek z Przytoka z wrodzonym talentem literackim obrzydził mi na jakiś czas flaki. Ale prawdę mówiąc nie jadam ich naogół w knajpach, tylko własnoręcznie przyrządzone w domu.
A teraz: UWAGA! ZAPROSZENIE!
W sobotę, 10 marca zapraszamy Czytelników do redakcji POLITYKI. W programie zwiedzanie redakcji (godz.11), debata o historii „Polityki” (godz.12), debata o polskiej polityce (godz.14) oraz spotkanie z publicystami Polityki, ktorzy prowadzą swoje blogi (godz.15.30)
Ponadto wystawa zdjęć „Na własne oczy”, film „Winda” o tym jak się robi POLITYKĘ oraz możliwość nabycia książek autorów POLITYKI.
Zapraszam więc i ja Przyjaciół Blogu Gotuj się! Będę przewodnikiem wycieczki po gmachu oraz z przyjemnością porozmawiam na temat blogu, kulinariów i wszelkich innych spraw. Zaproszenie ponowię jeszcze jutro, a może i pojutrze. Takie spotkanie może być i miłe, i pozyteczne dla dalszego funkcjonowania blogu. Czekam więc. A chętnych odsyłam do ostatniego wydania „Polityki”. Tam na str. 92 publikujemy program Dnia Otwartego.
Czekam więc!
Kiedys ciekawa bylam duriana,bo sporo o nim czytalam,ale nigdy nie jadlam.Zawsze zastanawialam sie do czego mozna porownac smrodek tego owocu?
Musze sie przyznac,ze np. nigdy nie biore do ust foie gras,bo sposob jej uzyskiwania uwazam za barbarzynski 😕
Wiem,ze jestesmy miesozerni,ale i zwierzeta nie musza dodatkowo cierpiec.
Poza tym serdecznie pozdrawiam lakomczuchow.Ana
Miejcie litość! Nie mówmy o wiośnie!
Zadne tam marcujące koty i mrówki, cicho!!!
Toż ja mieszkam na 44 równoleżniku (jak, z przeproszeniem, gdzieś pomiędzy Biarritz a Bordeaux), a taka Warszawa na przykład jest na 52-gim, czyli o tyle stopni wyżej na północ! To w Warszawie powinny białe niedzwiedzie chodzić, a nie mrówki na parapecie Torlina i jakieś ptaszki rozśpiewane wiosennie! A tymczasem tu blade słońce wyszło, ale na termometrze -22C jak nic, a z wiatrem pono -34C.
Torlin, leć tam w sobotę do redakcji, zabierz aparat, zdaj sprawozdanie. Ja się nie wyrobię, trzeba dorzucać drew do ogniska.
A propos wpisu Wojtka o tych flakach, miałam podobną nieprzyjemność w całkiem dobrej restauracji lata temu. Drugiemu daniu towarzyszył kalafior z wody, nie same „różyczki”, ale i kawałek tego „środka”. A w środku „środka” wielki, biały robal, taka tłusta larwa! Nie skorzystałam z niespodziewanych kalorii, pan kucharz bardzo przepraszał i przyniósł mi inne danie, już bez kalafiora – a ja się nie złościłam bo tego robala w „środku” równie dobrze i ja mogłabym przeoczyć.
A z tego wszystkiego zapomniałam napisać o ogórku morskim. Paskudztwo takie z wyglądu i na stole też ominęłam, chociaż był świeżo złowiony w Pacyfiku przez biologa morskiego, co to nam chciał owoców morza różnych zaprezentować i nakarmić. Bydlę miało około pół metra długości, a wyglądało obrzydliwie i miało podejrzane ni to igły, ni to kolce. Podobno smakołyk.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Strzykwy
Udałam, że się wypchałam różnymi innymi owocami morza i juz nie mam miejsca na więcej. A te inne owoce morza… no właśnie! Czujecie, jak to smakuje świeżo wyłowione, prosto z głębin, przyrządzone natychmiast?! Czujecie, bo bywacie w tych tam Grecjach i innych Portugaliach, Italiach. To jest nieporównywalne ze smakiem „ze sklepu”, niechby w tym sklepie było tylko dzień czy dobę.
A mnie kiedys podano na talerzu autentyczny plankton i to nie w jakims egzotycznym kraju, tylko w … Lublinie. Byla tam wtedy (przed moze 10-12 laty) jedyna restauracja chinska, wchodzilo sie do bramy na Krakowskim Przedmiesciu , tej samej gdzie kiedys znajowal sie znany mi jakze dobrze klub SPATiFu „Nora”. Przyjechalam z Londynu i zaprosilam do restauracji moja ukochana polonostke , Elzunie Z. Okazalo sie, ze ona nigdy nie jadla krewetek No, to pczekaj, Elu! – powiedzialam do niej uradowana- Przekonasz sie jakie to wspaniale zarcie.
No i zamowilysmy. Przynosza talez z „krewetkami” – pelno jarzyn posypanych… suchym krylem! I ani jednej krewetki, najwet najniedzniejszej na odleglosc 200 km do Warszawy!
Kryl! Toz ja tym ryby w akwarium karmie! Na przemian z dafniami.
Wolam kelnerke i strajac sie nie robic publicznej sceny i nie ambarasowac mojej dawnej pani od poslkiego, pytam: Pani zdaniem co to jest?. – A krewetki – powiada kelnerka, ale jakims takim glosikiem niepewnym.
Krotko mowiac, umowilysmy sie – mozna tak powiedziec, ze kryl zniknie z kuchni i karty w ciagu 48 godzin (tylke czasu mi potrzeba aby sprowadzic sanepid do restauracji) , zas tymczasem ta porcja juz przyniesiona zostanie wymieniona na kawalki kury, kaczki czy czego tam jeszcze.
Ciekawe czy ta restauracja jeszcze istnieje. Jakos mam watpliwosci.
Moi Dodzy. Chyba nie jestem prawdziwym łasuchem, bo w żaden sposób nie jestem ciekawa takich egzotycznych smaków zwłaszcza, że i tradycyjna polska kuchnia może dostarczyć doświadczeń wstrząsających. Czy ktoś z Blogowiczów jadł może jedną z tradycyjnych naszych zup wigilijnych – siemieniotkę? Kiedyś podawano ją w Wielkopolsce i na Kujawach. To zupa, której głównymi składnikami było siemię lniane i ziarno konopii. Kiedyś ugotowała ją moja Babka i każdy musiał chociaż odrobinkę zjeść. Do dziś pamiętam, jak pod surowym okiem Ojca dosalałam zupełnie niesłoną breję rzęsistymi łzami. Zjadłam ze cztery łyżki i uważam, że zasłużyłam na odpust wieczysty. Nie taka ta staropolska kuchnia była doskonała, bo i na Litwie (jak wspomina Wańkowicz) w czasie Wigilii dawano kisiel owsiany – też rzadkie paskudztwo. A zupa (rodzaj solanki) z płynu z beczki z solonymi śledziami?
Chociaż jest jedno zapomniane już danie wielkopostne, które lubię. To cebula zmorzona solą i zalana świeżym, zielonym olejem lnianym, a do tego gorące ziemniaki w mundurkach. Dzisiaj trudno kupić taki olej nawet na targowiskach, a nadto jest bardzo nietrwały. Ponieważ nie jest oczyszczony i te cięższe frakcje szybko jełczeją. Musi być naprawdę świeży, nie starszy niż 2 tygodniowy.
Jej, jej. Drzwi otwarte w Polityce, a ja w 4 ścianach poznańskiego mieszkania i nie pogadam sobie z p. Piotrem et consortes. Żal.
Wiele lat temu byłam w Taszkiencie,jeden ze znajomych zaprosił mnie do Czajchany – ichnia herbaciarnia. Ponieważ u nas takich przybytków nie było, przystałam chętnie. Niskie stoliki, obok leżanki dla wygody,albo poduszki do siedzenia.Poprosiłam o podanie herbaty najczęściej przygotowywanej dla bywalców. Otrzymałam zieloną herbatę, bardzo gorącą z pływającym na wierzchu baraniam łojem, z uwagą, że należy wypić szybko. Obrzydliwe. Nie lubię pływających oczek tłuszczu, więc tego nie wypiłam i zobaczyłam jak szybko krzepnie łój na powierzchni. Obecnie, zielona herbata jest u nas popularna, ale ilekroć mnie nią częstują, dziękuję, przypominając sobie pierwsze z nią zetknięcie. Wówczas piłam po raz pierwszy czarną herbatę z kardamonem i imbirem podawaną z dużą ilością bardzo słodkich wschodnich ciasteczek. Ta herbata była bardzo smaczna – ciszyłam się gdy odkryłam , że można ją kupić u nas w sklepach mających bogaty zestaw herbat z całego świata..
Kilka lat temu na Sycylii obserwowalismy tubylke brodzaca w wodzie przy skalistym brzegu i odlupujaca cos przyssanego do mokrych glazow. Okazalo sie, ze zbierala slimaki patella, takie ladne stozki, ktore od razu konsumowala. Nagabnieta, co tez takiego zbiera, pokazala nam, jak sie to konsumuje i zachecila do sprobowania. Smakowaly jak slonawe zelowe koreczki lub gumisie. Te slimaki mozna odlupac od skaly tylko pod woda, podczas odplywu przywieraja zbyt silnie do podloza. Ze skorupki wyluskuje sie je przy pomocy innej, pustej skorupki.
A propos flakow, to mam wspomnienia z rajdu studenckiego w latach 70-tych. W jakiejs wiejskiej gospodzie zasiedlismy zglodniali do apetycznie parujacych misek. W pewnym momencie zauwazylismy, ze kolega biolog umieszcza cos na skraju swego talerza. „Ach, to tresc zoladkowa”, i spokojnie kontynuowal konsumpcje…