Byłem na rybach z Herodotem

Prawdę mówiąc z Herodotem to podróżował Ryszard Kapuściński, o którym tu parokrotnie rozmawialiśmy. Ja w obu domach (tym na wsi i tym w Warszawie) mam dwa komplety książek Ryszarda i lubię do nich wracać. Ostatnio noszę się właśnie z „Podróżami z Herodotem” i podczytuję je w nieoczekiwanych zupełnie momentach. Tym razem było to nad rozlewiskami Narwi, gdzie rozłożyłem wędki, rozstawiłem mały stołeczek i zacząłem się pławić w ciszy oraz upale. Nade mną krążyły bekasy (becząc oczywiście jak młode kozy), wyżej czaił się ze znieruchomiałymi skrzydłami unoszony kominem ciepłego powietrza wielki orzeł błotny, tuż obok przekicał zając zdając się nie zwracać uwagi na zaparkowany w cieniu samochód a i mnie także. Było leniwie i rozkosznie. Ryby nie chciały zjadać moich pięknych dżdżownic. Sięgnąłem więc po książkę i otworzyłem ją całkiem przypadkiem tu:

„Do Halikarnasu, w którym kiedyś urodził się Herodot, dopłynąłem z wyspy Kos małym stateczkiem. W połowie drogi wiekowy, milczący marynarz zdjął z masztu flagę grecką i wciągnął turecką. Obie były zmięte, wyblakłe i postrzępione.

Miasteczko leżało w głębi błękitno-zielonej zatoki, pełnej bezczynnych o tej jesiennej porze jachtów. Policjant, zapytany o drogę do Halikarnasu, poprawił mnie – do Bodrum, bo tak się teraz po turecku nazywa to miejsce. Był wyrozumiały i uprzejmy. W tanim i małym hoteliku przy nabrzeżu chłopak w recepcji miał zapalenie okostnej i tak straszliwie spuchniętą twarz, iż bałem się, że za moment materia rozerwie mu policzek na strzępy. Na wszelki wypadek stałem w pewnej od niego odległości. W mizernym pokoiku na piętrze nic się nie domykało, ani drzwi, ani okno, ani szafa, co sprawiało, że od razu poczułem się swojsko, w otoczeniu znanym mi od lat. Na śniadanie dostałem pyszną turecką kawę z kardamonem, pitę, kawałek koziego sera, cebulę i oliwki.

Poszedłem główną, wysadzaną palmami, krzewami fikusa i azalii, ulicą miasteczka. W jednym miejscu, na brzegu zatoki, rybacy sprzedawali swój poranny połów. Na długim, ociekającym wodą stole, chwytali skaczące po blacie ryby, rozbijali im odważnikiem głowy, błyskawicznie patroszyli wnętrzności i zamaszystym ruchem wrzucali je do zatoki. W tym miejscu kłębiły się ryby, które polowały na rzucane do wody odpady. Nad ranem rybacy zagarniali je do sieci i rzucali na oślizgły stół – prosto pod nóż. W ten sposób natura, pożerając własny ogon, żywiła siebie i ludzi.”

Kawa z kardamonem,pita, kozi serek – co za pokusy. Minęło zapewne tylko kilka minut. No bo ileż można czytać 1600 literek ułożonych w słowa i zdania. Ale te parę minut wprowadziło sporo zamieszania w naszym życiu. Ogarnęła mnie bowiem wielka tęsknota za podróżowaniem. Do Włoch jedziemy dopiero w połowie lipca. W czerwcu (może w maju) prawdopodobnie rzuci nas do Norwegii. A tu przed oczyma stanęła mi Turcja ? Bodrum czyli Halikarnas. Przecież tam też są ryby. A więc szybka decyzja: jedziemy. Zobaczymy jak szybko uda się to zrealizować. A wszystko dzięki temu, że czytam książki a nie siedzę ze wzrokiem wlepionym w ekran telewizora.