Ile to kosztuje a ile jest warte

Do wakacji jeszcze trochę czasu. I nie wiem czy wszyscy tzw. „słomiani wdowcy” gremialnie udają się do knajpek gdy zostają sami w mieście. Nie to jest chyba ważne. Ważniejsze jest co sądzicie o restauracyjnej drożyźnie. Może byśmy zawiązali jakiś wspólny front w walce o NORMALNE ceny w polskich lokalach. Normalne czyli dające godziwy zarobek  właścicielom i nie obdzierające ze skóry klientów. Do tej propozycji zachęcił mnie ostatni rozdział książeczki Wiesława Wiercickiego, wybitnego znawcy życia gastronomicznego w okresie przed drugą wojną światową i w czasach PRL.

„Już tylko na przedwojennych polskich filmach można zobaczyć dawne wytworne oraz popularne restauracje.

W okresie międzywojennym w Warszawie było dziesięć procent lokali ekskluzywnych: „Adria”, „Gastronomia”, „Oaza”, „Polonia Palace”, „Bristol”, „Europejska”, „Paradis”, „Simon i Stecki”, „Esplanada”…, a dziewięćdziesiąt procent zwykłych restauracji dostępnych na każdą kieszeń.

Tylko nieliczni pamiętają, że kiedy żony w okresie wakacji wyjeżdżały z dziećmi na wieś, ich mężowie zamawiali sobie obiady w pobliskiej knajpie na cały miesiąc. Tak zwany słomiany wdowiec płacił za obiad jeden złoty, najwyżej złoty i dwadzieścia groszy. Miesięczna opłata za obiady równała się 12 procentom pensji urzędnika, a jeden obiad kosztował tyle co 5 biletów tramwajowych albo tyle, co jeden bilet do kina na bardzo dobre miejsce.

Taka relacja cen może uzmysłowić dzisiejszym zjadaczom chleba, że knajpa była dostępna dla bardzo wielu pracujących ludzi. Warto wiedzieć, że restauratorzy zarabiali głównie na jedzeniu. Alkohole nie dawały im wielkiego zysku. Tak zwana marża nie była zbyt wysoka, a nawet niewielka (dziś sięga często 300 procent).
O trzynastej restauracje były przygotowane w pełni do podawania obiadów. W pierwszej kolejności, o tej godzinie, na obiady przychodzili właściciele sklepów, rzemieślnicy, ludzie wolnych zawodów, a po godzinie piętnastej urzędnicy, bankowcy, pracownicy instytucji państwowych i samorządowych. Oczywiście nie wszyscy, często bowiem niepracujące żony przygotowywały obiad w domu.

Wieczory w knajpach to odrębna sprawa. Co lepsze i przestronniejsze lokale miały koncerty. Niemal w każdej kawiarni koncertował pianista, wykonując nastrojowe utwory. Podwieczorki taneczne, na przykład w „Adrii”, przyciągały wielu gości, należących do skromnie zarabiających pracowników. Na krótkometrażowym filmie pokazującym ten znakomity lokal widać panie w dziennych sukienkach, a panów w sportowych garniturach.

Okupacyjne knajpy w Generalnym Gubernatorstwie spełniały swoją rolę nie tylko w karmieniu gości (jak na przykład „Wacuś” na Nowym Świecie w Warszawie zawiesistymi zupami i pierogami z serem), ale także w konspiracyjnej robocie. Pod pretekstem wspólnych, kilkuosobowych obiadów ustalano wiele zaplanowanych działań lub wymieniano poglądy na sytuację w kraju. Podobnie było w kawiarniach (przy kawie… zbożowej), gdzie przechowywano broń w fortepianach.

Wielu koncertujących wykonawców popularyzowało w różnych wersjach utwory przez Niemców zakazane. Z kawiarń wychodziło wiele dowcipów politycznych, które Polaków podtrzymywały na duchu. Restauracje po latach pięćdziesiątych, po likwidacji knajp prywatnych, poza nielicznymi, jak na przykład „Kameralna” na Foksal w Warszawie, były pozbawione wyrazu i stały się głównie gospodami ludowymi z byle jakim jedzeniem. Sporą część z nich nazywano mordowniami.

Nie wrócą już zapewne nigdy knajpy, które miały swój niepowtarzalny charakter. Goście byli dla siebie życzliwi, nierzadko prowadzono rozmowy od stolika do stolika. Przy bufetach gromadzili się goście, którzy przyszli „na chwilę”, a pozostawali w lokalu najdłużej.

Warto było przypomnieć te dawne polskie knajpy, jako swego rodzaju historię obyczajów, coraz bardziej odległą dla dzisiejszego Polaka i to nie tylko w czasie.”

A ja marzę i mam nadzieję, że doczekam czasów, w których kilkakrotne nawet pójście w tygodniu do ulubionej restauracji nie doprowadzi człowieka do ruiny finansowej. Co dziś jest zupełnie możliwe.