Co się kryło pod sutanną Karola Maurycego
Gdyby książę, biskup, minister Karol Maurycy de Talleyrand Perigord trafił na czas organizowania akcji „czystych rąk”, byłby zapewne na czele wszelkich list piętnujących łapówkarzy. Brał bowiem gratyfikacje od wszystkich rządów, ambasadorów i władców. I to brał każdą sumę. Jak obliczono, za czasów Dyrektoriatu zagarnął 12 – 13 mln. liwrów. Wcale się tego nie wstydził. A i przez dających był ceniony jako wybitny polityk i tęgi mózg. Takie to były czasy.
Pochodził z jednego z najznamienitszych rodów francuskich. Oddany tuż po urodzeniu mamce, nie dopilnowany przez kiepską służkę, uległ wypadkowi, złamał nogę i został kaleką. To spowodowało, że rodzina przeznaczyła go do stanu duchownego.
Wbrew własnej woli – został księdzem. Nigdy jednak nie zrezygnował z przyjemności życia. Od czasu pobytu w seminarium duchownym zawsze miał piękne kochanki. Przy ich pomocy wspinał się po szczeblach kariery. Panie bowiem szalały za nim. Mawiały, że jest perwersyjny i usiłowały to sprawdzić osobiście. Podobnie jak Wolter, Talleyrand wolał towarzystwo kobiet niż mężczyzn. Uważał, że są nie tylko obdarzone subtelniejszym i bystrzejszym umysłem, ale są także bardziej użyteczne. Potrafią służyć sprawom kochanka z niebywałym oddaniem.
Największą namiętność po hazardzie, kobietach i ucztach żywił biskup z Autun do polityki. Jako deputowany Kościoła – co budziło zdziwienie – doprowadził do odebrania klerowi majątków kościelnych i zeświecczenia państwa. Zmusił księży do przysięgi na wierność konstytucji. Lecz największym i niewątpliwym jego tytułem do chwały jest „Deklaracja praw człowieka” i jej rozdział mówiący o wolności poglądów, słowa i wyznania. Współczesny mu Anthelme Brillat-Savarin (też smakosz) głosił zupełnie co innego.
Z równą namiętnością jak polityce oddawał się ucztowaniu. I to go właśnie czyni – dla nas smakoszy – człowiekiem szczególnie sympatycznym. A zwłaszcza smakoszy znad Wisły! Teraz dowody.
Książę Talleyrand bardzo lubił kuropatwy. Bywając wraz z Napoleonem w Polsce – w roku 1807 – gościł parokrotnie u wojewodziny Nakwaskiej, która ten przysmak często podawała. Talleyrand, zajadając ptaki ze smakiem, zawsze mawiał, że są one znacznie smakowitsze niż kuropatwy francuskie. Na dowód, pewnego razu, zjadł ich aż dwanaście w jeden wieczór.
We Francji jednak – twierdził Talleyrand – komponowano posiłki z większym niż gdziekolwiek indziej wyrafinowaniem. Oto menu postnego obiadu, wydanego w pewien listopadowy wieczór przez markizę de Pompadour: najpierw podano 8 przekąsek, a były to galantyna ze szczawiu, fasola po bretońsku, śledzie w musztardzie, makrele, omlet z grzankami, bigos, wątłusz w śmietanie, paszteciki. Dalej 4 wielkie pierwsze dania: szczupak po polsku, łosoś z pieca, karp gotowany w bulionie, pstrąg a la Chamborde. Kolejne 4 dania tzw. średnie to sola w ziołach, pstrąg opiekany, miętus po niemiecku i okoń po holendersku, raja w ciemnym maśle, łosoś z rusztu. Dania smażone – filety ze świeżego szczupaka, miętus, flądra, pstrąg, sola i ogon łososia, a do tego cztery różne sałaty. Między pieczystym a deserami podano: kalafior w parmezanie, grzyby, karczochy, zieloną fasolę, kapustę i szpinak.
Z zachowanej karty dań (którą udostępnił mi przyjaciel, wybitny znawca Francji, historyk i – tak jak nasz bohater – dyplomata o podobnych zainteresowaniach, prof. Stefan Meller) nie udało mi się odczytać nazw deserów, bo były zbyt drobno pisane i prawie zaniknął druk. Z zup udało się tylko odcyfrować sałatową. A i tak postny obiadek wydał mi się całkiem, całkiem…
Dobre przyjęcie jest bowiem kwintesencją życia. Jak twierdził wspomniany wcześniej Anthelme Brillat-Savarin, wypowiadając się o ministrze – książę Talleyrand, dyplomata i autor szeregu dzieł, słynny kochanek oraz sługa wielu władców, za swe największe osiągnięcia uważał sprowadzenie do Francji parmezanu z Italii i madery z Portugalii. Przyznać należy, że wiele w tym racji.
Dzisiejsi ministrowie mniej dbają o krajowe stoły.
Komentarze
Wielu mimistrów dba raczej o stołki a nie o stoły.
Ale dość polityki idę ” wrzucić coś na ruszt” (niestety w sensie przenośnym)
Panie Piotrze
Przyjęcia, ach przyjęcia!Przewrotnie opiszę przyjęcie,w którym uczestniczyłem kilka lat temu w Brandenburgii.Do tej poenerdowskiej krainy trafiłem jako członek zespołu,który badać miał jak ossi radzą sobie z biedą i uaktywniają życiowo różnego typu rozbitków życiowych.W tym przypadku były to przerośnięte dzieciaki płci obojga, które pod wodzą licznych instruktorów zawodowych uczyły się zawodu kelnera.Miejscowość w której się to odbywało upiorna-spowite mgłą stare ruskie lotnisko,bunkry i koszary w których za ciężkie pieniądze urządzono szkołę zawodową.Było nas kilka osób.Uwieńczeniem wizyty miał być pokaz umiejętności zawodowych.Zasiedliśmy głodni jak psy za stołem na którym pracowicie ułożono sztućce różnego rodzaju,talerze,talerzyki,sosjerki, wazy,chusty,chusteczki i co tam jeszcze wymyśleć można.Zapowiadało się niezłe przyjęcie.Obok stołu stanęli w karnych rzędach kelnerzy-kilkunastu ich było-pod wodzą oberkelnerów.Siedzimy,czekamy,napięcie rośnie i nagle wnoszą potrawę.Był to szaszłyk-w drut wbito kilka kawałków miesa(kostka o przkroju 1 cm),przetykana słoniną o tych samych wymiarach i kawałkami zwęglonej cebuli.Produkt, wcześniej mrożony, był nadpalony w kuchence mikrofalowej.Kompozycję ubarwiono kilkoma maźnieciami podejrzanego pomidorowego sosu i żółtej musztardy.Do tego czerstwa bułka.Panie Piotrze-ale jak nam to podano!Młodzi kelnerzy jakby tańczyli dawne tańce dworskie.To były menuety,polonezy,korowody taneczne pod batutą oberkelnerów.Niezwykle bogata choreografia-przyznam się,że pierwszy raz spotkałem tego typu obsługę.I wszystko na rozkaz.Tam musiał być niezły terror,bo czułem, że dziaciaki panicznie się boją pomyłek.Żułem ten nieszczęsny szaszłyk i po głowie kołatała mi się myśl,że za chwilę któreś się pomyli,schrzani grupową kompozycję taneczną i wyląduje potem w karcerze o chlebie i wodzie.Na szczęście skończyło się dobrze-nikt się nie wywalił,nic nie potłuczono-napięcie opadło.Zgadzam się z Panem,że przyjęcie jest kwintesencją życia.Jakie życie,takie przyjęcia.
Pozdrawiam
Panie Wojtku,
cóż to za obrazek. To scena filmowa.Wspaniały opis. Nie wiem czemu ale cały czas podczas lektury miałem przed oczyma obrazy Breughela.
Na szczęście te czasy i takie bankiety są (chyba) za nami. Choć prawde mówiąc wspomnienia ze współczesnych polskich lokali zapełnionych tzw. młodymi pieniędzmi też potrafią straszyć w nocy w koszmarnych snach. Tylko inaczej.
Panie Piotrze,
wracając do postnego dîner wydanego przez markizę de Pompadour, jakoś nie mieści mi się tam nasz bigos. Czy aby czasem nie chodzi o francuską choucroute, która u Francuzów robiona jest również w wersji rybnej?
Wojtek – cudny opis! Już to widzę oczyma wyobraźni i podziwiam, że ten szaszłyk nie stanął Ci kością w gardle.
Pozdrawiam.
Oczywiście Pani Ewo – choucroute. Ta francuska wersja jest znacznie delikatniejsza i mniej obciążająca wątrobę niż nasz polski bigos. Choć pochodzi z Alzajcji czyli terenu spornego między Niemcami a Francją od wieków.
Widzę, Pani też spodobał się reportaż Wojtka z Przytoka. Ma talent. Taką scenę mógłby nakręcić wielki reżyser.
Witam wszystkich. Nie było mnie tydzień, odpoczywałem od komputera, ale mam dla Was smutną wiadomość – wróciłem.
Wojtku – gratuluję. Wspaniały opis. Aż mi dreszcz po plecach przeszedł. Ale szczerze mówiąc, wiesz, jest to podobne do sceny ze słynnego filmu dokumentalnego Fidyka z 89 roku „Defilada”. Tam w pewnym miejscu przewodniczka po trasie Kim Ir Sena pokazywała pamiątkowy kamień – mówiąc to z niesłychanie poważną miną – postawiony w miejscu, w którym żona Przywódcy przypomniała sobie, że nie ugotowała obiadu swojemu mężowi i zawróciła. Aleśmy żyli w ciekawych czasach.
Serdecznie wszystkich pozdrawiam
Panie Piotrze,
Alzacja, choć to najmniejszy region Francji, pod względem kulinarnym jest dość ciekawa, a te wpływy niemieckie bynajmniej jej nie szkodzą. Co ciekawe, te wpływy kuchni niemieckiej bardzo zbliżają Alzację do Polski. Poza choucroute jest przecież carpe frite (karp smażony) oraz kougelhopf (baba – u nas wielkanocna, w Alzacji spożywana na Boże Narodzenie), pains d’épice (różnego rodzaju pierniki), dampfnüdle lub z francuska pains soufflés ? la vapeur (kluski na parze), les bretzels czyli nasze precle. Na koniec dorzucę pochodzące z Austrii les krapfen czyli pączki spożywane podczas Mardi Gras (bo Francuzi mają tłusty wtorek a nie czwartek).
Kończę, bo zaczynam mieć ochotę na słodycze a pora późna.
Pozdrawiam,
Ewa
Panie Piotrze,
Alzacja, choć to najmniejszy region Francji, pod względem kulinarnym jest dość ciekawa, a te wpływy niemieckie bynajmniej jej nie szkodzą. Co ciekawe, te wpływy kuchni niemieckiej bardzo zbliżają Alzację do Polski. Poza choucroute jest przecież carpe frite (karp smażony) oraz kougelhopf (baba – u nas wielkanocna, w Alzacji spożywana na Boże Narodzenie), pains d’épice (różnego rodzaju pierniki), dampfnüdle lub z francuska pains soufflés ? la vapeur (kluski na parze), les bretzels czyli nasze precle. Na koniec dorzucę pochodzące z Austrii les krapfen czyli pączki spożywane podczas Mardi Gras (bo Francuzi mają tłusty wtorek a nie czwartek).
Kończę, bo zaczynam mieć ochotę na słodycze a pora późna.
Pozdrawiam,
Ewa
Przepraszam, nie wiem jakim cudem zdublował mi się komentarz. Rozmnożył się czy jak?
Drogi Gospodarzu, mili Goscie,
Brzmi to (chyba) ladniej niz „blogowicze”, a ponad to otwierajac te strone to tak jakby czlowiek wpadal na mila pogawdke przy zastawionym stole, gdzie nigdy nie wiadomo co bedzie serwowane, w jakim otoczeniu i jaki temat rzuci ku naszej uciesze Wodzirej-Gospodarz. Totez zawsze z milym dreszczykiem wpadam na krotka-dluga chwilke, przycupne sobie cichutko(jak to echidny maja we zwyczaju-niesmiale z nas zwierzydelka) gdzies na zydelku-taboreciku-krzesle-czy tez przepysznym siedlisku i chetnie przysluchuje sie rozmowie. A od czasu do czasu wtrace swe male co-nieco.
Ale wiecie jak to jest: siedzi sobie ktos cicho az tu nagle z cicha pekl i slowotok leci wartkim potokiem. Ano i mnie naszlo na gadulenie. Raz ze to sobota z rana – a wiec czas mam i dla Was i dla siebie, dwa – podobnie jak i inni nie zawsze czasu i weny starcza by wyartykulowac kilka sensownych slow. Ale jestem i slucham, a nawet …”podkradam” przepisy i porady.
Porcelanowe cacka zrobily mni nieslychana frajde. Skojarzenie porcelany z Misnia przenioslo mnie do epoki hrabiny Cosel – saski dwor i jego przepych – o smutnym koncu samej hrabiny wole teraz nie wspominac.
Za pozwoleniem Gospodarza, prosze o wiecej takich tematow. Przeciez nie same potrawy: ich smak, kolorystyka, forma przyrzadzania sa wazne. Sposob podania, serwis, przybranie stolu – to nieodlaczne elementy biesiadowania w milym gronie.
Porcelana ponoc uszlachetnia smak podawanych potraw – nie tylko herbaty. Szkopul w tym , ze ceny rzeczonej bywaja niejednokrotnie „drastyczne”. Podoba mi sie zastawa „Baroness” firmy Royal Dulton, ale jej cena zupelnie nie przypada do gustu. Dla przykladu: cukiernica z pokrywka kosztuje okolo 40 funtow – tak „circa-about” 65 euro. A reszta? Uch… majatek kosztuje skompletowanie calego serwisu na 6-8 osob. Nie wspominajac o tymze drobiazgu: skonczy sie produkcja serii, cos sie stlucze i dopiero wtedy dokupienie „zbitki” kosztuje. Ale przyznac – ladne, ladne, chcialoby sie miec. Moze kiedys…
I choc jakies resztki rodzinnej porcelany przypadly mi w udziale, niezbyt czesto pojawiaja sie te smetne niedobitki na stole. Ano nie zawsze jest okazja. A jak juz taka nastapi to nagle okazuje sie iz goscie nie do konca wiedza co, gdzie i jak jesc – i tu wspaniala pomoca moze byc Panski, panie Piotrze savoir-vivre. Gratulacje z powodu doskonalego pomyslu. Coraz czesciej spotykam sie z brakiem znajomosci nawet tych podstawowych umiejetnosci zachowania sie w roznych okolicznosciach. Albo sie o tym zapomina, albo nie chce sie pamietac, albo wygodniej nie zwracac na to uwagli, lub po prostu sie nie wie. A zrodel na ten temat coraz mniej. Szkoda. Temat nie tylko wdzieczny ale i pozyteczny.
Wojtku, musze przyznac doswiadczenie godne pozazdroszczenia – taki widok!!! Taki szaszlyk?!
I mnie kiedys przytrafila sie taneczna ewolucja kelnerow wokol stolu i gosci przy nim zgromadzonych. Byly to jednak inne okolicznosci. Restauracja z tych bbbaaardzo dobrych i bbbaaardzo kosztownych. Stol okragly (prosze bez „glupich” skojarzen) ustawiony przy oknie na cala sciane, widok na cale miasto z 35-go pietra znakomity, cichutki szum fontanny, przytlumiony szmer glosow, dyskretna obsluga i nastrojowa muzyka.
Do naszego stolika sunie rytmiczny pochod kelnerow i kelnerek z szefem sali na czele . Kelnerzy ustawiaja sie jak aniolowie stroze za kazdym z nas – zapada cisza – do stolika podtaczaja wozek-barek olbrzymich rozmiarow. A na nim talerze – giganty, o przekroju niemal mlynskiego kola. Kazdy przykryty polokragla, nieco tylko mniejsza, srebrna czasza. Szef sali wlasnorecznie ustawia przed kazdym owo monstrualne dziwo, wykonuja przedziwne paso doble naokolo stolu. Jeszcze tylko ostatni rzut oka na calosc i niczym drygent daje znac swym podwladnym. Na ten znak rowno, niczym baletnice, kelnerzy siegaja przez nasze lewe ramie i zabieraja z talerzy srebrne przykrywki. Nie czekajac na nasza reakcje niemal eterycznie rozplywaja sie we mgle naszego zdumienia. A bylo sie czemu dziwic he,he,he…
Bo oto na wspanialym, olbrzymim talerzu koloru kosci sloniowej, z dyskretnym zloceniem dookola lezala sobie malownicza kupka czegos. Czego i czy bylo to smakowite to innym razem.
Serdecznie pozdrawiam
Echidna
Panie Piotrze, ja troche z innej beczki.Czy znany jest Panu sposob przyrzadzania francuskich plackow typu galettes????????Pare razy jadlam je we Francji,ale nigdzie w moich ksiazkach nie moge znalezc na nie przepisu.
I jeszcze jedno pytanie.Dosc czesto bywamy w restauracji greckiej.Tych w naszym miescie chyba najwiecej.Podaja tam bardzo smaczna biala kapuste.Taki rodzaj „kapusty malosolnej”Czy zrobienie jej wymaga sporo zachodu?
Za odpowiedz z gory dziekuje.Pozdrawiam.Ana
Ja tez z watpliwosciami : galantyna, czyli mniej wiecej jakas galaretka?
Ano, ależ Pani daje trudne zadania. Żartuję ale nie do końca. Kuchnia grecka nie jest moja najmocniejszą stroną. Muszę więc zasięgnąć porady u wspaniałej znawczyni, restauratorki z bożej łaski, Agnieszki Kręglickiej (ma ona wśród swoich lokali dwie świetne greckie restaruracje Santorini i Meltemi). Odpowiem więc z opóźnieniem.
Tymczasem wracajmy do francuskich ciasteczek lub placuszków. Galettes to właśnie i ciasteczka, i placuszki. Mogą być słone np. z ziemniaków (galettes de pommes de terre) czy mąki kukurydzianej lub słodkie z kruchego ciasta albo piaskowego. Te ostatnie – galettes sable – w święto Trzech Króli dostają przydomek „królewskie” (roi). Wówczas w środek ciasteczka wkłada się ziarnko fasoli. Kto na nie trafi zostaje królem wieczoru. A teraz przepis na sable:
125 g maki, 60 g masła, 1 żółtko, szczypta soli.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą masę. Dodać żółtko i odrobinę soli. Trzeć dalej parę minut. W górce mąki usypanej w misie zrobić dołek, włożyć maślaną masę i szybko wyrabiać ciasto pocierając dłońmi o siebie. Dobrze wyrobione uformować w kulę i odłożyć na godzinę w chłodne miejsce. Rozwałkować na placek nie grubszy niż pół cm. Wycinać ciasteczka kieliszkiem (o średnicy ok. 3 cm). Każde ciasteczko nakłuć widelcem i ułożyć na posmarowanej masłem blasze. Piec w 170 st. C przez 10 – 12 min
Smacznego!
Panie Piotrze,serdeczne dzieki za recepte na ciasteczka!
Co do greckiej kapusty,to uzbrajam sie w cierpliwosc…….
Goraco pozdrawiam.Ana