Dzień po dniu czyli podróż przez piękny kawałek Europy

No to ruszamy. Trochę zmęczeni ale i zadowoleni ze spotkania, które miało miejsce na skraju Puszczy Białej, pośród borowików, maślaków, jeżyn i innych smakołyków.

Dzień pierwszy:
Auto zapakowane już wieczorem więc rano, po śniadaniu, wsiadamy i startujemy. Jest godzina szósta. Pochmurno lecz bezdeszczowo. Na ulicach Warszawy ruch dopiero się zaczyna. Do Janek – ekspresowo. Cała gierkówka (czyli droga Warszawa – Katowice) przejezdna. Remont dopiero w okolicach Częstochowy ale też bez specjalnych utrudnień.
Grubo przed południem jesteśmy w Cieszynie. Włączamy GPS i pod dyktando pani, która każe nam: „jedź tą drogą przez następne sto kilometr” pędzimy autostradą obok Nowego Jiczina, Ołomuńca, Brna do Austrii. Po trzech kolejnych godzinach jesteśmy w pięknym miasteczku Poysdorf.

To królestwo białego wina – słynnego Gruner Veltliner. Kwaterujemy jak zwykle w hotelu Veltlin, pośród winnic i pól … golfowych. Znamy tutejszą kuchnię, która specjalizuje się w dziczyźnie. Polędwiczka z dzika  w sosie z oliwek i pomidorów z podsmażanymi kopytkami to rarytas. Do tego veltliner z winnicy Ebenauer i można (po krótkim spacerze) kłaść się na odpoczynek.

Foto_nr_1_Basia_pod_Hotelem_w_Poysdorfie.jpg

Dzień drugi:
Start po lekkim śniadaniu, na które wybraliśmy ciepłe bułeczki z ziarnami słonecznika i kilka plasterków leberwurstu o niespotykanym gdzie indziej aromacie, a także kawałek sera i filiżankę kawy z mlekiem.

Nasza automatyczna przewodniczka wiedzie auto jak po sznurku przez Wiedeń (żadnego błądzenia, a szybkość niebywała, bo przez środek miasta prowadzi trasa szybkiego ruchu i autostrada) do Grazu, Klagenfurtu i Villach. Tu zaczynają się niebywałe widoki gór. W jednym miejscu wodospad, w innym krowy w kolorze beżowym na tle zielonej trawy, kudłate owce a czasem umykający jeleń.

Fot._nr_2_Basia_na__w_Ferrarze_rozgl__da_si___gdzie_by_tu_dobrze_zje____.jpg

Już w Ferrarze 

Gdyby nie zmiana napisów łagodnie przechodzących w mowę Dantego można by nie zauważyć granicy. Ale już Udine, Mestre, Padova i dzisiejszy cel czyli Ferrara.

Najpierw do hotelu. Z marszu udaje się zakwaterować w Hotelu Europa czyli obok (przez jezdnię) Centro Storico – starej Ferrary. Na dodatek w pokoju sąsiednim sypiał przed dwoma stuleciami Giuseppe Verdi co udokumentowano zdjęciami. No i proszę, potwierdza się moja teza o ścisłych związkach muzyki i kuchni. Najpierw Verdi, a trochę później Adamczewscy.
Spacer po starym mieście jest rozkoszny. Wszędzie ruch, zapach kawy, wspaniałe sklepy i tłumy…rowerzystów. Chyba wszyscy mieszkańcy postanowili w ten środowy wieczór wybrać się na przejażdżkę.

Fot._nr_3_Basia_i_bugenvile_na_naszym_balkonie_w_Talamone_P9110418.JPG

Z naszego balkonu widok na Talamone i twierdzę 

Przed zmierzchem staramy się znaleźć stół przy którym siądziemy do kolacji. Ristorante „I Sofisti” skusiła nas nazwą i stolikami przy ruchliwej jezdni w pobliżu przecudnej katedry. Dalsza część wieczoru przypominała wizytę w „Chłopskiej Zemście”. Co najmniej połowa wybieranych przez nas dań figurowała tylko w karcie. Na szczęście było niezawodne fritto misto i risotto con vongole. Wbrew regułom (choć prawdę rzekłszy nie są one już od pewnego czasu przestrzegane) wybraliśmy do tego nasze ulubione Chianti Nipozzano.

Śnił nam się potem Mistrz Giuseppe dyrygujący Traviatą.

Fot_nr_4_K__piel_to_rozkosz_zw__aszcza__na_hotelowej_pla__y_P9170427.JPG

Pierwsza kapiel ogladana przez fotografkę z góry 

Dzień trzeci ( i ostatni pierwszego etapu podróży):
Z Ferrary przez Padwę, Florencję i Sienę pognaliśmy dalej na południowy zachód. Przecięliśmy na ukos całą Toskanię, by wylądować w Talamone. Przewodniczka z GPS dowiodła nas pod drzwi hotelu, a właściwie hoteliku, bo ten okrągły dwupiętrowy budyneczek liczył zaledwie dwadzieścia pokoi, stojącego pośród oleandrów, bugenvilli, figowców, palm. Błyskawiczne zakwaterowanie, rozpakowanie niezbędnych rzeczy i biegiem nad morze.

Z tym biegiem to oczywiście  przesada. Dróżka z hotelowych trawników, na których stały leżaki dla miłośników (to my!) opalania wiodła niemal pionowo w dół, po wykutych w skale schodach. Do lustra wody spod hotelu jest co najmniej trzy piętra.

Fot._nr_5_Jachty_w_porcie_Talamone_P9120421.JPG

W porcie jachtowym tłok (na wodzie) 

Pełne słońce, 33 st. C, a woda ciepła jak zupa (tylko  mocno przesolona).

Kąpiel bez gumowych bucików niemożliwa ze względu na skaliste dno i liczne jeżowce.

Talamone, nad którym góruje ponure zamczysko a właściwie twierdza wybudowana przed wiekami w celu ochrony toskańskiego wybrzeża, ma nie więcej niż sześć uliczek. No może osiem. I tyleż knajpek. Każda świetna. Ale nas nos (mój oczywiście) doprowadził do najlepszej. „La Buca” czyli Dziura ma połowę stolików na ulicy pod zielona pergola i płóciennym daszkiem i drugą połowę wewnątrz. Jadaliśmy i tu, i tu. Do środka wpędziła nas niebywała burza z piorunami i wichrem starającym się porwać dania razem z talerzami.

Fot._nr_6_Na_placu_w_Orbetello_w_poszukiwaniu_wolnej_kawiarenki_P9130422.JPG

Orbetello też ma swój urok 

W „La Buca”, we „Flavii” i w „La Scesa” jadaliśmy ryby, rybki, małże, gamberi, scampi, polpo, aragosto i wszystko to popijaliśmy głownie winami z dość odległego (około godzina jazdy) Montalcino, bo tamtejsze brunello to nasz ulubiony napój.

Parę kolejnych dni pełnych słońca:

Po porcji porannego opalania i kąpieli, tuż przed sjestą poprzedzoną lekturą, zjadaliśmy małą przekąskę na  balkonie pośród kwiatów bugenvilli, które nachalnie wpychały nas do pokoju. Na ogół był to plasterek sera lub prosciuto z zawiniętą w środku figą zerwaną z drzewa rosnącego obok. Do tego łyk…wody mineralnej.

Fot._nr_7_Najlepsza_restauracja_w_tej_cz____ci_Europy_to__Le_Logge_w_SienieP9160426.JPG

Moja ulubiona restauracja w Sienie – Osteria La Logge 

Przed kolacjami obowiązywały spacery: do twierdzy ( bo wysoko), do portu (bo droga w dół), na plac Garibaldiego (by popatrzeć na popiersie bohatera) lub po prostu wokół wsi (by poczytać cytaty z Dantego, który w „Boskiej komedii” wymienia Talamone a wdzięczni mieszkańcy uwiecznili te wersety na murach).

Zwiedziliśmy w okolicy dwa piękne miasteczka – Orbetello i Porto San Stefano. Podziwialiśmy zwierzynę (bawoły i jelenie) w Parco della Maremma gdzie wolno poruszać pieszo lub na rowerach. Kapaliśmy się w ciepłych siarkowych źródłach w nieodległej Saturni, do której wiodą drogi tak kręte i strome, że aż strach. Byliśmy oczywiście też w Sienie (104 km), by zjeść w najlepszym w tej części Europy lokalu, „Osteria Le Logge”, dania olśniewające. W mojej pamięci (na zawsze) zapisało się jagnię upieczone i duszone w sosie owocowym. Basia twierdzi, że jej bucatini było jeszcze lepsze.

Po zrobieniu zakupów (wino, oliwa, salame, peperoncino, tartuffi) i niezłym brązie nałożonym na oblicza, trzeba było ruszyć w drogę powrotną.

Fot_nr_8_Wkr__tce_zbiory_w_winnicy_w_Poysdorfie_P9210437.JPG

Wkrótce w Poysdorf będzie winobranie 

Dzień dwunasty:
Z Talamone do Padwy droga minęła bez zmęczenia. Dopiero wędrowanie przez starą Padwę, po jej kościołach i placach dała się we znaki. Wylądowaliśmy więc w „Ristorante Vecchio Falconiere” czyli pod Starym Sokolnikiem, gdzie wypróbowaliśmy trzy rodzaje kluch: z makiem, tartym pecorino i w sosie ze smażonych leśnych owoców. Postaramy się to odtworzyć i podać przepisy, bo warto!

Dzień trzynasty:
Z Padwy droga do Poysdorfu. Tu znowu sen pośród winnic i pól golfowych ale dopiero po kolacji na której królowała rewelacyjna zupa dyniowa (szczyt sezonu dyniowego). Rano uzupełnienie bagażnika o stosowną liczbę Gruner Veltlinera i w drogę do domu.
Przejechaliśmy ponad cztery tysiące kilometrów. Poznaliśmy parę tuzinów nowych przepisów. Niemal drugie tyle ciekawych i sympatycznych ludzi (głównie smakoszy). Należy się więc nam teraz spokój i odpoczynek. A tu… praca i praca.