Szkoda, że stąd tak daleko do Maroka

Wielu członków naszego towarzystwa było i to wielokrotnie, w Maroku. A ja mam to jeszcze przed sobą. Dobrze jest mieć jeszcze wiele miejsc godnych odwiedzenia. Szykuję się więc do tej podróży i czytam chętnie wszystko co mi w ręce wpadnie jeśli dotyczy kuchni tej części Afryki. Tym razem studiuję książkę „Wokół tysiąca stołów czyli historia jedzenia” napisanej przez Felipe Fernandela-Armesto. Pisze on:

„W trakcie wyprawy „autokarem na Saharę” w latach dwudziestych XX wieku Gordon West zatrzymywał się wielokrotnie na posiłki, w których uchwycona została, jak się wydaje, marokańska kuchnia czasów kolonialnych. Spotkał tam dwa koegzystujące kulinarne style, francuski i krajowy, które dopiero wtedy zaczynały oddziaływać wzajemnie na siebie. Swoją odyseję rozpoczął w kebabowych barach w Tangerze, gdzie jadł chrupkie, pieczone na grillu wątróbki i kulki mięsne, wkładane między płaskie chlebki i popijane miętową herbatą. W Meknes jadł na obiad creme St. Germain, omlet z delikatnymi ziołami i kurę pieczoną na ostrym ogniu, żeby była chrupka. Dla kontrastu, w Fezie dostojny kadi karmił go osobiście, zgodnie z tradycją, kawałkami kurczaka, który dzięki długiemu gotowaniu na wolnym ogniu rozpuszczał się w ustach; potem podano dziką kaczkę, faszerowaną ryżem i ziołami, której towarzyszyła sałatka z rzodkiewek, pomarańczy i rodzynek. Następnym daniem była „wielka pieczeń barania”. Wszystkie mięsa upieczone były tak dokładnie, że do ich jedzenia nie potrzebowano widelców ani noży. Biesiadnicy odrywali je palcami i karmili się nawzajem, podając sobie najbardziej smakowite kąski. Kuskus z migdałami, zielony groszek i rodzynki wystawiły na próbę zręczność palców Westa. Aby ułatwić sobie jedzenie, trzeba było zwijać maleńkie kuleczki na dłoni. Koniec obiadu, po słodkich deserach, zasygnalizowały grzeczne czknięcia uczestników.”

A co do tej listy dorzucą bywalcy tamtych stron?