Rodzinny interes

Jakiś czas temu wydrukowaliśmy w „Polityce” pean na cześć chińskiej gastronomii. I do tego gastronomii rodzinnej. Na papierze zostało ale z pamięci uleciało. Warto więc całą sprawę przypomnieć. A to było tak…

Daleki Wschód przywędrował do Warszawy już dawno. Najpierw w latach 50 ubiegłego wieku ulokował się przy Marszałkowskiej. Potem przeniósł się na Hożą, by w końcu wylądować przy Puławskiej w pobliżu Narbutta.

A wszystko to za sprawą chińskiej rodziny Ou. Protoplasta rodu pan Ou wylądował na warszawskim bruku jeszcze przed II wojną światową. I został tu na zawsze. W czasach PRL był dyrektorem i szefem kuchni jednocześnie pierwszej i właściwie jedynej chińskiej restauracji w mieście a może i kraju. To był „Szanghaj”. Ludzie w naszym wieku (popatrzcie na zdjęcia to się zorientujecie) do dziś pamiętają jak tam się jadało!

Minęły lata i rodzinna tradycja została podtrzymana. Córka szefa Szanghaju pani Ou otworzyła maciupeńką restauracyjkę chińską przy ul. Hożej i wymyśliła jej piękną nazwę „Dziki Ryż”. Lokalik egzystował spokojnie ku uciesze wielbicieli dobrej chińskiej kuchni do momentu aż wkroczył doń (ledwo się mieszcząc we wnętrzu) krytyk kulinarny „Gazety Wyborczej” Maciej Nowak. Nie tylko zjadł tyle, iż nie starczyło już dla innych bywalców ale opisał rzecz całą takimi słowami, że lokal zaczął pękać w szwach. Do „Dzikiego Ryżu” stało się w kolejce jak przed laty do Szanghaju. No i trzeba to było zmienić.

Pani Ou przeżyła więc kolejną przeprowadzkę. „Dziki Ryż” egzystuje przy ul. Puławskiej pomiędzy Narbutta a Madalińskiego. Ale i tu jest tłoczno. Tyle tylko, że jednocześnie mieści się tylu gości ilu wchodziło na cztery zmiany do poprzedniego lokalu.

Niestety nadal przychodzi tu Nowak i wówczas robi się bardzo tłoczno. Z rzadka wolne miejsce po krytyku z „GW” wypełnia szczelnie prof. Andrzej Garlicki (pbaj maja podobne gabaryty i wagę) czyli członek dziennikarskiej ekipy gastronomicznej „Polityki”. Wówczas trzeba zmykać. Nie dość, że ciasno to mamy pewność, że zabraknie najlepszych kąsków!

W „Dzikim Ryżu” kuchnia tajska, chińska i japońska na tyle jest polska, że mogą jeść te dania bez lęku najbardziej nawet konserwatywni mieszkańcy stolicy. Na tyle zaś jest dalekowschodnia, że z przyjemnością pałaszują te dania znawcy Chin czy Tajlandii.

Zupa kimchi z wołowiną, tofu, makaronem ryżowym i kapustą wywołała krople potu na czołach ze względu na swoją (złagodzoną w porównaniu z wersją prawdziwą) ostrość. Ale jej aromat zapadł w naszą pamięć na długo. Natomiast zupa tajska z mleczka kokosowego z kolendrą, bazylią i owocami morza zdumiała swą łagodnością.

Po zupach, które podane były nie w małych miseczkach lecz wręcz w michach, odpoczywaliśmy przez chwile przy szpinaku mung w sosie ostrygowym z ziarnami sezamu i wspaniałej sałatce szafranowej z chrupiącej kapusty na słodko wg. przepisu samej pani Ou .

Owoce morza czerwone curry to także wielki gar pełen ośmiorniczek, krewetek, kalmarów podanych z warzywami, świeżymi pomidorami i kolendrą w mleczku kokosowym. Co jakiś czas można też siorbnąć (zaleca to chińska etykieta) płynu prosto z miski. Wieprzowina z grzybami mu też zawierała wielką porcję warzyw, marynowanego mięsa i oczywiście grzybów mun.

Jeszcze lepsze niż to co opisane dotąd był japoński makaron salmon soba czyli kluchy z pszennej maki, grillowany łosoś, grzyby shiitake, por, jajko, kiełki sojowe, chrupiąca papryka.

Starczyło jeszcze siły na deser tj. sernik z polewą czekoladową.