Na ryby
Rozpaczliwie szukam dobrych wiadomości. Nie czuje się w tym odosobniona, bo w radiu TOK-FM prowadzący audycję gospodarczą też usilnie dopytuje gości o dobre wiadomości i pozytywne zdziwienia.
Ja pozytywne zdziwienie przeżyłam ostatnio na Mazurach. Spędziłam tam kilka dni na łódce i byłam naprawdę zdziwiona, jak dobrze można nad jeziorami zjeść. Oczywiście mnóstwo jest rozmaitego badziewia, zapiekanek XXL, zapachu starego tłuszczu itd. Ale przy odrobinie wysiłku w każdym odwiedzanym miejscu udało nam się znaleźć knajpkę w której jedzenie było naprawdę smaczne.
Jadaliśmy oczywiście ryby, a czasami wzorem Starszych Panów „ryby w grzybach”. W większości miejsc zamawialiśmy pierogi z rybą i muszę przyznać, że ani razu się nie zawiedliśmy. Trwają tylko rodzinne dyskusje, bo ja uważam, że lepsze były w restauracji Promenada w Mikołajkach (gdzie dodatkową atrakcją był pan z gitarą fantastycznie śpiewający szanty), a mąż, że w Ryńskim Młynie w Rynie.
Mąż uwielbia sielawy, której to namiętności do końca nie rozumiem. Spróbowaliśmy też czegoś dla mnie nowego, czyli smażonych stynek. Wyśmienite. Pamiętałam je od innej, niekulinarnej strony. Łowiliśmy je podczas studiów na biologii na ćwiczeniach terenowych, w jakiś celach badawczych, których dziś nie pomnę. Wraca jedynie wspomnienie charakterystycznego dla tych rybek zapachu świeżych ogórków.
Ale żeby nie było tak całkiem różowo dodam odrobinę martyrologii. Dwa dni spędzone z dala od cywilizacji na Jeziorze Nidzkim przeżyliśmy co prawda również na „napędzie” rybnym, ale były to ryby z puszki jedzone z chlebem.
Komentarze
Ryby w postaci pstrągów z pobliskiej hodowli będą na jutrzejszy obiad. Pstrąg jak pstrąg, ale na pewno bardzo świeży.
Ryb z jeziora nie jadłam już bardzo dawno.
A co do pierogów – doskonałe pierogi można zjeść w restauracji Park w Morągu. Lepszych nigdzie nie jadłam. Wprawdzie nie ma tam pierogów z farszem rybnym, ale są ruskie, z mięsem i z farszem z kurczaka i szpinaku. Najlepiej zamówić jedną miskę na dwie osoby i posmakować wszystkich rodzajów. O tej restauracji już nieraz wspominałam. Ostatnio przekonałam się, że nadal jest tam bardzo smacznie. Jeśli ktoś podróżuje po zachodniej części Mazur, może zahaczyć o Morąg. Atrakcje historyczne również tam są.
Janusz Gowacki…oj, szkoda!
Też mi okrutnie żal. Wspaniały twórca i fajny kolega!
Jak będę w Polsce, postaram się kupić wszystkie Jego książki, których nie mam, a zwłaszcza tę wydaną w ub. roku.
Wodnik pojechał ze swoim sprzętem, podobno wiatr cienki, ale dobrze, że w ogóle jest.
Za chwilę inaugurujemy „pizza day” dla naszych zjanomych autochtonów. Nikomu się już nie chce gotować, w zasadzie zostałam tylko ja, Bonnie odeszła parę lat temu, a pozostałe panie nie są wyrywne.
Jakoś mi tak sklęsłon nie mówiąc o tym, że akurat dzisiaj czasu brak.
-n
Idzie zajączek lasem i widzi jak krowa włazi na drzewo.
– Ty krowa po co włazisz na drzewo?
– Śliwek chce trochę pojeść!
Pomyślał zajączek głupia krowa i poszedł dalej. Po chwili myśli sobie zaraz, zaraz przecież to była sosna. Wraca do krowy i mówi:
– Ty krowa ale to jest sosna.
– Spoko, spoko śliwki mam w torbie!
Działa, co się stało?
To nie bya sosna, tylko wierzba 😉
-Co dzisiaj robimy?
-To co zwykle: spróbujemy opanować świat!
Ryby, mam nadzieję, przed nami. W ramach francuskiego desantu numer 2 mamy od soboty kolejnych gości. Gilles, tak jak Alain, jest zapalonym wędkarzem i panowie planują wspólne wyprawy. Póki co, na dzień dobry goście wpadli w wir wydarzeń towarzyskich, a głównie jednego wydarzenia pt: „Pieczenie prosięcia w ramach międzysąsiedzkiej integracji nadbużańskiej”. Na godzinę przed rozpoczęciem imprezy zaplanowanej na 17.00 zaczął padać deszcz i podał prawie przez cały wieczór. Mimo pogodowych przeciwności losu prosię upiekło się znakomicie, a sąsiedzi, mimo iż lekko stłoczeni (w liczbie 31 osób)dzielnie biesiadowali na tarasie. Po 21.00 deszcz przestał padać i usiedliśmy wokół ogniska ze śpiewem na ustach. Ostatni goście wracali do domów po północy. Mimo deszczu imprezę uznaliśmy za udaną 🙂
Dzisiaj w planach zwiedzanie Warszawy, w roli przewodnika wystąpi Osobisty Wędkarz,
jako iż mnie wzywają zawodowe obowiązki.
Nasi goście-Gilles i Pascale pochodzą z Lotaryngii. Mieszkają w wiejskich okolicznościach przyrody w pobliżu miasta bliskiego polskiemu sercu-Nancy.
Jeśli mówisz Nancy, myślisz Stanisław Leszczyński. Place Stanislaw jest jednym z najpiękniejszych placów Europy i znajduje się na liście zabytków UNESCO. Nasz król spogląda na to piękne miejsce z wysokości swego cokołu:
https://www.quizz.biz/uploads/quizz/1084168/18_auq2U.jpg
Stanisław jest obecny w Nancy na różne sposoby, między innymi w postaci babeczek w rumie(baba Stanislaw), które otrzymaliśmy w prezencie 🙂
Place Stanislaw z innej perspektywy:
https://www.thegoodlifefrance.com/wp-content/uploads/2015/07/Place-Stanislas-Nancy-5.jpg
Obywatelska korekta ortograficzna, Danusiu: po francusku Place Stanislas. Dla ujęcia całości najlepiej zresztą wejść do ratusza (udając interesanta albo VIPa) i pstryknąć z jego balkonu – król co prawda z ‚tylnego profilu’, ale cała reszta wręcz przeciwnie (działa się wtedy na placu jakaś wystawa ogrodnicza).
Z Nancy warto podjechać do pobliskiego Lunéville, gdzie mieści się pałac w którym Leszczyński zmarł. To jest zresztą historia dość dramatyczna: staruszek (w tych czasach wiek 88 lat był już uważany za niemal nienaturalnie podeszły) zasnął przy kominku i się mu od jakiejś iskry zajęła odzież. Zanim nadeszła pomoc poparzył się dotkliwie i po kilku tygodniach zmarł. Inna wersja tej historii jest taka, że ex-król podszedł do zbyt blisko kominka w sprawie rozwiązania potrzeby fizjologicznej – i skończyło się jak wyżej.
Babilasie-słusznie z racją 🙂 dziękuję za korektę. Leszczyński to ciekawa postać:
http://historia.org.pl/2016/09/14/jak-dobrze-znasz-stanislawa-leszczynskiego-12-ciekawostek-o-polskim-krolu/
Przez przypadek natknęłam się na wpis naszego nieodżałowanego Gospodarza, sprzed lat, traktujący o tym smakołyku http://adamczewski.blog.polityka.pl/2010/03/22/wloska-baba-i-krol-polski/
Warto też poczytać komentarze dla przypomnienia i wzruszenia…
Kiedyś w warszawskich cukierniach prócz wuzetki i szarlotki z bitą śmietaną, były też ciastka ponczowe, dobrze nasączane, z kropką bitej śmietany i chyba jakąś wisienką na szczycie. Być może dzisiaj też można je dostać 🙂
Salso-można 🙂
http://www.cukiernia-radzikowski.pl/ciastka
Pstrągi pieczone były wczoraj na obiad. Udały się znakomicie, a nie zawsze tak bywa. Dziś na hali targowej widziałam także pstrągi” źródlane”, czyli chyba potokowe. Różnią się wyglądem od tych ze stawów hodowlanych, są jaśniejsze i mniejsze. A także droższe. Zakupiłam zaś nie pstrągi, ale małe surowe śledzie, które najpierw usmażę, a potem dam do zalewy słodko- kwaśnej z dodatkiem cebuli.
Wracam jeszcze do Lotaryngii, której kulinarnym przebojem jest oczywiście quiche. Tarta lotaryńska zawojowała całą Francję i dotarła też pod różne poza francuskie strzechy: https://www.kukbuk.com.pl/wiadomosci/quiche-lorraine-2/
Natomiast królową lotaryńskich owoców jest mirabelka występująca w wielu postaciach, tej procentowej oczywiście też 🙂
https://oproimg-mdz.open-system.fr/boutique/mmoselle-maisoncrochet/liq-mir_70_4_3.jpg
Agata pisze o swym pozytywnym zdziwieniu rozmaitością możliwości posilenia się w trakcie wakacyjnych wodnych wypraw. Kiedyś nie było tak dobrze, wspominam moje wypady kajakowe (w zamierzchłych czasach), jak człowiek nie zabrał ze sobą prowiantu i odpowiedniego sprzętu do upitraszenia, to mógł tylko podziwiać piękno otaczającej natury, bo w ewentualnych barach przy nielicznych przystaniach rzadko można było coś dobrego zjeść. Ale za to na jeziorach cisza, spokój, tego teraz chyba najbardziej brak 🙂
Danuśka, dzięki za „ponczowe”. Znacznie rzadziej, a właściwie prawie wcale nie odwiedzam cukierni, choć deserów odmówić sobie nie umiem. Niedawno tu rozmawialiśmy o tartach na wytrawnie i właśnie quiche-lorraine jest najlepszym tego przykładem. Pierwszy raz spróbowałam w warszawskiej Batidzie, znacznie później sama robiłam z przepisów znalezionych w sieci. Pyszności!
Na Zjeździe, w ramach ryb spodziewam się „Przeboju Danuśki” czyli pasztetu rybnego. Aż mi ślinka cieknie.
Czy są jakieś zamówienia na dania zjazdowe? Tradycyjnie będzie żurek, jeleń i jagnięcina, a co więcej to się okaże.
PaOlOre miał zabrać z Wrocławia Sławka, ale terminy się nie „zgrały”.
Natomiast udało mi się złapać Zgagę i są szanse, że Haneczka ją dowiezie. Również Pyra Młodsza jakoś się dołączy, jeszcze nie wiem czy do Haneczki, czy do Inki, mam nadzieję, że jakoś sobie poradzą.
Noclegi tradycyjnie: w domu, kancelarii, strych nad stajnią (akurat pusta, więc ogier nie rży po nocy) i niezawodna Dolina Trzech Stawów. Czy zamawiać spanie w Dolinie, czy to już Zjazdowicze we własnym zakresie?
Udało mi się ostrzyc Miśka, no, nie całego, tylko powycinałam mu sfilcowaną sierść, głównie za uszami, na pupie i na udach. Dotąd miał tylko skołtunioną sierść za uszami, a cała reszta Miśka dawała się rozczesać, zaś w tym roku, chyba z powodu i gorąca i deszczu, Misiek codziennie był mokry i czesać go było nie sposób. Do tego znajomi znajomych zamówili sobie psią sierść – podobno jak poutykać nią dziury w kurniku, to kuny, łasice i inne takie nie wchodzą. Czyli czekałam aż Misiek wyschnie, jak dotąd z mizernym skutkiem, wczoraj jednak dopadłam pieseczka śpiącego przy schodach i jakoś nie protestował jak go nieco „odkołtuniłam”, dzisiaj prawie dokończyłam i teraz tylko go rozczesać. Właściwie, kto by Miśka nie znał, to nawet by nie zauważył, że brakuje mu „pumpów”, bo jeszcze sporo zostało, gorzej z ogonem, bo nie ma tej pięknej chorągwi, ale to (tak jak kołtuny za uszami) zasługa Sumki, bo ona w zabawie łapie go za ogon i ciągnie ile się da, albo obgryza uszy, a ten głupi na to pozwala. W jesieni też mu przerzedziła ogon, ale potem jej nie było i chorągiew odrosła, a teraz od wiosny Sumka jest, już chyba na stałe, podrosła i wyżywa się na Miśkowym ogonie i uszach. Gawra za to trzyma ją krótko, jak to starsza pani, nie daje sobie wejść na głowę, ostatecznie może się położyć obok niej na materacu, ale to też nie zawsze.
Dzisiaj miało nie padać, ewentualnie tylko troszeczkę. W związku z tym leje co i raz jak z cebra, a nawet grzmi. Dość dużo zboża jeszcze stoi. Ja liczę na lepszą pogodę po Zjeździe, bo mam trawę do koszenia.
Danuska
Moj tesc robil alkohol z mirabelek, to co Francuzi nazywaja l’eau de vie. Mial na to zezwolenie. Mamy jeszcze w domu kilka butelek ktore maja ponad 50 lat. Bernard czasami lyknie kieliszek a ja tym alkoholem wycieram zakretki do sloiczkow z powidlami. Po wlozeniu powidel daje na wierzch lyzeczke alkoholu z mirabelek. Po otworzeniu sloiczka zalatuje ladny zapach.
Salso 1323 , Lza sie w oku kreci.
Dzisiaj Mlodzi upiekli bardzo dobra tarte cytrynowa.
Zamawiam na wrzesień piękną pogodę i już!
My zamustrujemy się jak zwykle u Szwagrostwa. Czuj duch!
Żabo-bez rybnej teryny nie mielibyśmy odwagi zjawić się na Zjeździe 😉
Jeśli chodzi o noclegi, to z tego, co mi wiadomo towarzystwo warszawskie ma już zarezerwowane pokoje w „Dolinie Trzech Stawów” zatem kłopot z głowy.
Co do kulinariów, to jeśli będzie Twój żurek oraz jagnięcina i jeleń, to dla mnie pełnia szczęścia, ale najważniejsze, że NARESZCIE SIĘ SPOTKAMY 🙂
Ela-też nie jestem fanką eau de vie 🙁
Atmosfera zjazdowa już się nam udziela. Towarzystwo będzie chyba dość liczne. Chętnie przypomnę sobie smak teryny Danuśki, a Haneczka być może przywiezie swoją roladę z kurczaka. Liczę, że uchowała się w spiżarni Żaby konfitura z jarzębiny. Ale najważniejsze, że znów się zobaczymy.
Niby mirabelki są popularne, ale kupić ich w sklepach czy targowiskach raczej nie można. W każdym razie ja ich nie spotkałam. Trzeba samemu znaleźć drzewko. A rosną bardzo często w miejscach nieodpowiednich, np.przy drogach. Dostałam 2 lub 3 lata temu sporo mirabelek od jednego znajomego. Mogłabym go poprosić i teraz, ale on narwałby całe wiadro, a mirabelki były z tych mniejszych, więc nie uśmiecha mi się perspektywa pestkowania tej drobnicy. Można wprawdzie zostawić pestki i przetrzeć masę przez sito, ale dżem z całych mirabelek jest zdecydowanie lepszy niż przetarty mus.
To ja o czymś innym. Są, prawda, takie dania, które są nieetyczne. I nie mówię tu o mięsożerności, niemoralnej jako taka w całości, ale o różnych szczególnych jej przypadkach. Na przykład foie gras. Pasztety z gęsich wątróbek są smakowite, ale ci, co jeszcze nie wiedzą, niechaj się nigdy nie dowiedzą, w jaki sposób są one pozyskiwane i co się dzieje z tymi gęsiami zanim dokonają żywota. Horendalne okrucieństwo.
Przyjęło się też, że nieetyczne jest jedzenie morskich ssaków. (Dlaczego tylko morskich, to akurat ciekawe pytanie). Na każdej puszce tuńczyka widnieje (prawdziwe czy nie, to już inna sprawa) zapewnienie, że zawarta w niej ryba została uśmiercona bez robienia krzywdy delfinom. Mimo to Japończycy robią sushi z delfinów. I się nim delektują. Oraz jedzą bezczelnie walenie.
Na Islandii sam naraziłem się gospodarzom, odmawiając jedzenia potrawki z maskonurów (ang: puffin), bo to takie ładne ptaki (niemiecka nazwa Papageitaucher – nurkująca papuga – chyba najlepiej opisuje urodę i zachowanie się tych zwierząt). Podobno w starszym pokoleniu Islandczyków istnieje jeszcze zwyczaj jedzenia serc maskonurów na surowo.
W naszym kręgu cywilizacyjnym jest tabu kulturowe na jedzenie koniny, ale nie przejmują się nim Włosi. Kiedyś zaryłem obcasami w podłodze, wchodząc do restauracji w Hanoi, której centralnym elementem był rożen, na którym opiekał się pies. Jakbym po prostu dostał (wyjęty z kontekstu) kawałek mięsa na talerzu, to może i bym w nieświadomości zjadł, ale kontekst był bardzo widoczny, wyszczerzony i zupełnie jednoznaczny.
Ale ja w końcu też nie o tym chciałem, to był tylko długi najazd na temat. Otóż jest też potrawa, w w zasadzie napój, całkowicie wegetariański, a mimo to nieetyczny. Bardzo nieetyczny, a zwłaszcza dla botaników i im pokrewnych, w tym i autora tych słów. Chodzi mianowicie o turecki specjał zwany salep (względnie sahlep). Do produkcji salepu używa (na szczęście coraz bardziej: używało) się bulw storczyków.
W Turcji występuje na dziko 148 gatunków storczyków (w Polsce mniej więcej jedna trzecia tej liczby). W odróżnieniu od swoich egzotycznych krewniaków, orchidee naszych stref klimatycznych mają (na ogół) raczej niepokaźne kwiaty i są geofitami (roślinami rosnącymi w gruncie, a nie, jak tropikalne storczyki, epifitami). Różnica między Polską a Turcją jest taka, że wszystkie gatunki Orchidiaceae we florze Polski są chronione, w Turcji żaden.
Salep wytwarza się z bulw storczyków (głównie z rodzajów Orchis i Orphys, ale nie tylko), które zbiera się, czyści z gleby, a następnie gotuje, najczęściej w zwykłej wodzie. Po ugotowaniu, bulwy się suszy. Dobrze ususzone mogą być przechowywane przez lata, ale przed użyciem trzeba je zmielić na mąkę. Z takiej mąki, zalanej gorącym mlekiem można zrobić napój (zwany właśnie salep), można też zrobić lody (salepi dondurma).
Gdzie jest problem? Na kilogram salepu (mąki) trzeba zebrać kilka tysięcy bulwek: one są bardzo małe (nadto jeszcze przecież muszą wyschnąć, czyli stracić prawie wszystko na wadze). Nazwa podobno wywodzi się od tureckiego określenia lisich jąder – nigdy nie oglądałem ani z bliska, ani z daleka, więc trochę dziwne, że Turcy mieli na to całkiem odrębne słowo. Nota bene, w dawnym angielskim na różne łąkowe storczyki mówiono dogstones, co też jakoby ma genitalne odniesienia. Ale i przecież greckie orchis [ὄρχις] znaczy ni mniej ni więcej tylko jądro (we wszystkich słowa tego znaczeniach).
Salep pozyskuje się tylko ze stanowisk naturalnych, bo te storczyki trudno uprawiać, w odróżnieniu od – na przykład – szafranu. Również w odróżnieniu od szafranu, zbiór surowca spożywczego oznacza śmierć rośliny. Storczyki te rozmnażają się generatywnie, z nasion, a od nasiona do kwitnącej rośliny mija czasem i dziesięć lat.
Turcy pomału budzą się z ręką w nocniku, stopniowo zaczynają zdawać sobie sprawę ze spustoszenia, jakie w populacjach dzikich storczyków czynią zbieracze salepu. Od kilku lat obowiązuje zakaz eksportu salepu (i tak zresztą notorycznie fałszowanego: dlatego prawdziwi koneserzy nie kupują mąki, tylko suszone bulwy), a prawdziwy salep można skosztować już tylko na głębokiej i zapadłej Anatolii, gdyż w obrocie i użyciu zastąpiony został przez substytuty ze skrobi kukurydzianej, ryżowej, mastyksu i aromaty identyczne z naturalnymi.
Sprawa ma trochę wymiar społeczny, gdyż zbieraniem salepu trudnili się najubożsi (pasterze, kobiety, dzieci), dla których było to niekiedy jedynym źródłem utrzymania. Dawniej salep na rynek turecki zbierano też poza Turcją (Syria, Irak), ale teraz te strumyczki z wiadomych względów wyschły. Znajoma z Izraela wspominała oryginalny salep jako jeden z utraconych smaków dzieciństwa.
Swoją drogą Turcy uważali, że to oni wynaleźli salep (jako alternatywę dla zakazanego przez Proroka alkoholu), co prawdą nie jest, bo już starożytni Rzymianie uważali sproszkowane bulwy storczyków za afrodyzjak. Ale na pewno Turcy ten nieekologiczny napój rozpropagowali, także na XVI i XVII wieczną Europę. Moda szybko się skończyła wraz z surowcem: Anglicy próbowali swoją wersję (przekręconą na saloop) robić jeszcze z liści sasafrzanu (północnoamerykańskie drzewo), ale szczęśliwie rozniosła się pogłoska, że napój ten leczy choroby weneryczne, więc na konsumentów zaczęto coraz bardziej podejrzliwie patrzeć.
Ostrzyżony pies nadal wygląda jak pies. Gorzej jest z kotem. Niedaleko mieszka bardzo puszysty kot o pomarańczowej sierści. I od czasu do czasu pozbawiany jest skołtunionej sierści na całym korpusie. Puszyste pozostają nogi, głowa i ogon. I kot przypomina małego psiaka. Wnuk widząc zwierzę, stanowczo stwierdził, że to jest pies i upierał się przy tym bardzo. Kot nie poddał się oględzinom, lecz szybko oddalił się. Niepedagogicznie zaproponowałam dziecku zakład, a stawką miało być 10 zł. Mały z chęcią przystał na to, ale 10 zł miałam zapłacić ja, a on tylko 1 zł, na co ja się nie zgodziłam. Stanęło na 10 zł od każdego. Ale kot nie pojawiał się. Zresztą do dziś go nie widziałam. Zagadnęłam panią mieszkającą w domu obok tego kota. Okazało się, że to matka właściciela. Oczywiście potwierdziła tożsamość zwierzaka jako psa, co było oczywiste, ale chodziło o przekonanie wnuka. Niechętnie pogodził się z sytuacją, ale zachował się niehonorowo i należnych mi 10 zł nie otrzymałam. Mam nadzieję, że na przyszłość nie będzie pochopnie podejmował zakładów nawet z babcią. A zwłaszcza z babcią, bo ja zakładam się tylko wtedy, gdy mam stuprocentowa pewność . I w zasadzie tylko z własnym mężem.
Skoro sąsiadka „potwierdziła tożsamość zwierzaka jako psa”, to wnuk wygrał zakład i powinien otrzymać należne 10 zł 😉
Żabie Błota zawiadamiają, że konfitura z jarzębiny do mięs (i nie tylko) jest dostępna 🙂
Morelowa „najlepsza do lodów” również.
Za zdrowie wędrowca na szlaku!
🙂 Nemo niezawodna 🙂
Herbata 🙂
http://st.depositphotos.com/1001006/4359/i/450/depositphotos_43590393-stock-photo-tea-and-pink-orchid.jpg
Babilasie-dzięki za ciekawą opowieść o bulwach storczyków i salepie.
A poniższa książka ze specjalną dedykacją dla Krystyny 😉
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/241349/pies-czyli-kot
Od przylotu próbuję coś „skrobnąć” aliści bez powodzenia. Zżera wszystko. Jak na blogu kulinarnym być niby powinno.
Internet raz działał, raz nie. Email „tyż samo”. Dziś mam nadzieję na poprawę.
Potwierdzam naszą Zjazdową obecność.
Do zobaczenia BB czyli Blogowa Bando.
Pozdrawiam
Echidna z polskich dróżek
Babilasie!
A ja tak lubię tureckie lody… 🙁