Żurawie odleciały, gęsi szykują się do podróży, my wracamy

Udało nam się tym razem uciec z Warszawy już w piątek. I to przed południem. Dzięki temu droga na wieś trwała tylko godzinę. Mimo, iż musieliśmy ominąć Nieporęt z powodu budowy jakiegoś nowoczesnego ronda nad Zalewem Zegrzyńskim i jechać do Legionowa. Szosy były jednak puste, słonko wyszło zza chmur i droga przypominała włoską wędrówkę. Tyle tylko, że zamiast 30 stopni C. – komputer samochodowy pokazywał stopni 12.

Przywitanie z domem po trzytygodniowej nieobecności było bardzo radosne. Pod oknem kuchennym na małym wzgórku utworzonym z mchu dumnie prężyły się dwa kozaki. Natychmiast je uwieczniłem, by móc się tym widokiem podzielić z przyjaciółmi.

0aKozakPodokn450.jpg

 Kozak nr 1.

0aKozak2podOk450.jpg

Kozak nr 2.

0aKozakiDwaBrzes450.jpg

Dwa kozaki zerwane w naszym brzeźniaku za płotem

Wewnątrz domu też było prawie wszystko w porządku. Piszę „prawie”, ponieważ poniosłem pewną stratę. Basia odkryła (i narobiła krzyku), że w mojej ulubionej karafce do wina leży zdechła i ususzona już mysz. Biedaczka wlazła lub wpadła tam i nie potrafiła wyleźć. Nic nie pomogły moje tłumaczenia, że po usunięciu zwłok i dokładnym wyszorowaniu szkła karafka będzie do użytku. Basia kategorycznie zażądała jej usunięcia, czyli wyrzucenia na śmietnik. Powiedziała, że nie będzie piła wina z trumny. No cóż, nie takie straty już ponosiłem w życiu.

Pierwszy wiejski obiad w towarzystwie bliskich przyjaciół i na rozjaśnionej słońcem werandzie był mieszaniną dań polskich i włoskich. Z austriackim dodatkiem. Jako aperitif bowiem posłużyła nam bowiem śliwowica z 1999 r produkcji Pana Lulka. I to zapewne dzięki temu trunkowi wszystko wydawało się nam przepyszne. Zupa grzybowa z gąsek (już są, i to w znacznych ilościach)  z kładzionymi kluseczkami była doskonała.

Kurczę po polsku, czyli faszerowane nadzionkiem z wątróbki, bułki i natki pietruszki domagało się także właściwego trunku. Najpierw więc wypiliśmy butelkę delikatnego, pachnącego poziomkami uhudlera, a do drugiej części obiadu – gdy na stole pojawił się toskański ser pecorino con tartuffi – zużyliśmy z radością butelkę Monetepulciano d’Abruzzo.

Przy takim posiłku łatwo nam poszło namówienie gości na wspólne wakacje – w przyszłym roku. Planujemy bowiem wynajęcie małego domku gdzieś nad Morzem Tyrreńskim (lub Liguryjskim), by spędzić tam nieco więcej czasu niż w tym roku, i to w towarzystwie rodziny oraz przyjaciół.

Odwiedziliśmy więc w Toskanii kilka biur wynajmu i handlu nieruchomościami, by zorientować się w kosztach takiej eskapady. Okazało się, że jest to znacznie tańsze niż wynajmowanie hotelu. Dom z trzema sypialniami, dwoma łazienkami, kuchnią i małym parkingiem kosztuje (miesiąc) tyle, ile zapłaciliśmy za 10 dni hotelowych. A zważywszy, że mogą w nim mieszkać trzy pary to koszty są naprawdę niewielkie.

Pewnie dziwicie się, że już teraz piszę o przyszłorocznych wakacjach. Ale wyznać muszę, że to mój stały obyczaj. Każde kolejne wyjazdy planuję natychmiast po powrocie z urlopu. I do końca roku następny urlop będzie już przygotowany, zaliczka zapłacona, a my rozpoczniemy lekturę przewodników turystycznych i kulinarnych, by wiedzieć dokładnie, co nas tam czeka. Taka przezorność ma też konkretny wymiar finansowy. Wcześniejszy zadatek powoduje, że wynajmujący oferują nam spory rabat. I dotyczy to zarówno miejsca dłuższego pobytu, jak i hoteli w miastach zwiedzanych po drodze. No i miłe są przecież godziny spędzone nad mapą, gdy decydujemy o nowej trasie.

Czego i Wam życzę!