Przewodnik dyplomatyczny
Nigdy jeszcze w tym blogu nie opowiadałem anegdot związanych z przyjęciami dyplomatycznymi. To osobny lecz jakże ciekawy rozdział życia smakosza. Jako dziennikarz, od czasu do czasu, otrzymuje takie zaproszenia. Np. jeszcze w kwietniu będę zajadał się smakołykami w wytwornym towarzystwie zaproszony przez ambasadora Niemiec na przyjęcie z okazji udekorowania orderem mego redakcyjnego kolegi Mariana Turskiego. Nie omieszkam opisać owo wydarzenie. Tymczasem garść wspomnień.
I w zamierzchłych czasach PRL i we współczesnej dobie III RP biesiady w ambasadach zawsze gromadziły rzesze polityków, artystów, uczonych i dziennikarzy. Profesor Andrzej Garlicki (mój przyjaciel i partner w wędrówkach opisywanych w rubryce „Za stołem”) przebierał wręcz w licznych zaproszeniach. Miał kilka ulubionych placówek dyplomatycznych, o których mawiał z czułością: tam znają się na jedzeniu!
Spośród krajów arabskich wyróżniał ambasadę Tunezji. Zrozumiałem tę sympatię po wspólnym pobycie na jednym z takich przyjęć. Profesor – bywalec postanowił wprowadzić mnie – prostaczka na salony. Po wymianie uścisków dłoni z ambasadorem i wyższym personelem dyplomatycznym mój cicerone wziął w garść sztućce do ryb i dwa średniej wielkości talerzyki. Spojrzał na mnie surowo i nakazał dokładnie powtarzać jego czynności. Podeszliśmy, w pustawej jeszcze sali, do jednego z ostatnich stolików, na którym na olbrzymim półmisku leżała wielgachna ryba smakowicie wyglądająca i pięknie pachnąca. Profesor, a za nim i ja, nałożył na swój talerz akuratną porcję ryby, wbił w nią widelce i talerz odstawił na mały stolik stojący pod oknem. Ustawiłem więc swoją, znacznie mniejszą porcje obok. Widząc zdumienie w moich oczach uczony udzielił mi pierwszej lekcji salonowej dyplomacji. Ryby, która jest najwspanialszym daniem ze wszystkich tu podanych, nie starczy dla wszystkich. Jeść ją należy na koniec przyjęcia. Naszych porcji nikt nie ruszy, bo są tu ludzie z dobrymi manierami. A teraz spokojnie możemy kosztować pozostałe potrawy. Ruszyliśmy więc do boju. Po kilku daniach mięsnych i innych dotarliśmy do naszych odłożonych talerzy. I rzeczywiście wielki tuńczyk okazał się wspaniałym ukoronowaniem przyjęcia. Żałowałem tylko, że dałem się namówić na tak wiele dań. Nie byłem bowiem w stanie zjeść całej porcji. I wtedy właśnie po raz pierwszy Andrzej dał mi dowód swojej przyjaźni: dokończył to, czego nie byłem w stanie skończyć ja.
Podczas tego samego przyjęcia dawał takież dowody i innym spotkanym znajomym. Spokojnie zjadał ich porcje deseru – jakiejś aromatycznej i przesłodzonej masy przypominającej nasz budyń a nazwanej ambrozją. Jeśli dobrze policzyłem profesor obdzielił tego wieczora swą przyjaźnią kilku polityków i kilku swoich byłych studentów. Po szóstym pucharze rozglądał się dalej po pustawej sali ale nie dostrzegł już żadnego domagającego się pomocy osobnika. Ruszyliśmy więc do wyjścia.
Przy drzwiach stały wielkie dzbany pełne aromatyzowanych cukierków. Profesor zanurzył w nich swe dłonie po czym włożył kilkanaście przesłodkich cukierków do kieszeni marynarki. Wsiadając do auta powiedział usprawiedliwiając się: jadę do znajomych, ich dzieci tak lubią słodycze.
Następnego dnia gdy zapytałem owe dzieci o smak arabskich łakocie były zdumione pytaniem. Droga Andrzeja była tak długa i wyczerpująca. Okazało się, że tunezyjskie cukierki uratowały profesora od śmierci głodowej.
Komentarze
Bardzo interesujące:
Moje pierwsze ( i chyba jak dotąd jedyne ) zderzenie ze światem przyjęć dyplomatycznych odbyło się również pod znakiem „wielkiej ryby”. Nie był to jednak tuńczyk a łosoś. Na zimno, na wielgachnym półmisku. połowa skóry usunięta, udekorowany między innymi galaretką przyprawioną malagą.
Było to w Gdyni w 1970 chyba roku. „Stefan Batory” przeszedł był ostateczną metamorfozę, wyposażony w Polski Zajazd i Góralską Chatę miał być uroczyście oddany do użytku.
Gdański „Żak” miał umowę patronacką z PLO, pojechaliśmy więc uświetniać uroczystość. Nikt się oczywiście nie spodziewał, że wylądujemy na galantym przyjęciu. Ubrani byle jak a tam kelnerzy pod czarną muchą dopytują się czego by się panowie napili (my ze zdumienia potrafiliśmy jedynie wyjąkać „żytnią – jeśli można”), obrusy białe, kryształy, kandelabry, sztućce wypucowane – wielki świat!
Nie miałem niestety bywałego w świecie przewodnika i wstyd mi nieco było pokazywać się w mojej szczodrze na łokciach wytartej kurtce – zaszyłem się więc w bursztynowym a może góralskim barze. Tam wrodzona nieśmiałość dała za wygraną przy niewielkiej pomocy miłego barmana i zasobów z górnej półki.
Dla porządku dodam, że umilaliśmy uroczystość w znajdującej się pod pokładem sali kinowej.
P.S.
Dyplomatyczne – to może przesada, był tam jednak stacjonujący w Gdańsku konsul NRD 😉
Panie Piotrze, kochany nasz Gospodarzu! A toć Pańską przyjaźń trzeba ostrożnie (bodajże) dawkować, jak nie przymierzając, czuszkę do leczo.A to się Profesorowi dostało! Jeszcze mu Pan tamtych cukierków nie darował? Z przyczyn oczywistych nigdy nie byłam w żadnej ambasadzie na przyjęciu dyplomatycznym, ale kilka bankietów niższego szczebla zaliczyłam – to jako organizator, to znów gość i prawie z każdym łączy się jakaś anegdota , czy mówiąc wprost , „haczyk” pamięci.
Tak np wielkim nakładem sił organizowaliśmy przyjęcie dla marszałka sił powietrznych ZSRR, który wizytował nasze jednostki Układu Warszawskiego. Ściągnięto żołnierzy – kucharzy w cywilu pracujących w dobrych hotelach, postarano się o przydział specjalny produktów, w rezultacie były bażanty w piórach, sarnina w ziołach z prawdziwkami, jakiś bulion nadzwyczajny z żółtkiem, jakieś torty orzechowe itd. Pierwsza część przyjęcia – czyli wprowadzenie gości i ogólna prezentacja i lampka białego wina, minęła w w galowej paradności. Gość zasiadł za stołem, bacznie rozejrzał się po zastawie, skrzywił się na kelnera, który przy bocznym stoliku „rozbierał” bażanty, spojrzał na gen.S. d-cę WL, który wstawał właśnie z kieliszkiem w ręce zeby wznieść toast „za przyjaźń”, wyciągnął ten kieliszek z ręki gospodarza, sam go wychylił, a potem ogłosił gromko „Za drużbu stakanczykom piom”, nalał sobie pełniutką szklankę i duszkiem wychylił. I na tym się gala skończyła. Nasi pewnie też za kołnierz nie zwykli wylewać, ale jednak nie w ten sposób, a z grzeczności próbowali dotrzymać kroku. Po pół godzinie trzeźwiutcy jak aniołki byli tylko goście. Spokojnie zjedli co było do zjedzenia, pokręcili głową nad „kruchością” polskiej kadry i kazali wezwać kierowców. Ot dyplomacja. Jedna sprawa tylko podobała mi się bardzo – otóż naprawdę i w sposób autentycznie naturalny dbali o zwykłych żołnierzy. Zanim siedli do stołu sprawdzili, czy śołdaty” dostali obiad, czy mają napoje i warunki odpoczynku. To była wielka rzadkość u naszej kadry tego szczebla.
Przez kilka lat należałem do cechu w Warszawie na Krzywym Kole.Nasz prezes śp Zygmunt Dzierla dostał tytuł Warszawianina Roku i ceremonia wręczenia odbywała się w sali kolumnowej na Zamku Królewskim.Było mnóstwo zacnych gości . Potem był uroczysty bankiet. Na samym początku podawano szampana potem było wino . Jeden z młodych kelnerów niósł ogromną tacę kieliszków z winem . Zapatrzył się biedaczysko na ładną dziewczynę i … z hukiem taca wylądowała na środku sali 🙂
Kiedys widziałem piękną scenkę w jednej z warszawskich firm . Na stoliku stały cukierki, pani z sekretariatu dla oczekujących interesantów robiła kawę . Było miło sympatycznie . Do firmy przyszła elegancka pani w futrze z piękną torebką . Po załatwieniu sprawy zapytała się sekretarki czy może poczęstować się cukierkami . Po czym uśmiechnięta otworzyła torebkę i wszystkie cukierki wylądowały w torebce . Podziękowała i wyszła…
Miś 2. To musiało rzeczywiście zabawnie wyglądać. Ja niestety pamiętam podobne scenki, które nie wyglądały zabawnie – we wczesnych latach 80-tych na mini-bankietach organizowanych przez wystawców MTP na stołach stały najczęściej przystawki, napoje i patery z owocami. Uczestniczący Polacy rzucali się na owoce i puszki coli i zanim jeszcze kończyły się przemowy, zawartość pater i puszki lądowały w torebkach, teczkach i kieszeniach. Prawda, że w polskich sklepach takich rarytasów wtedy nie było, ale wrażenie musieliśmy robić zgoła barbarzyńskie.
Pyro
Ja nie tak dawno widziałem podobną akcję w Instytucie Francuskim w Warszawie. O ile sobie przypominam odbywało się tam spotkanie poświęcone polityce regionów w Unii. Gdy wystawiono bufet z francuskimi specjałami nastąpił szturm jak na Pałac Zimowy w Petersburgu. Ja z koleżanką chciałem grzecznie i w niewymuszony sposób do tego poczęstunku podejść. No i co? Pozostały nam tylko kostki obgryzione.
Pozdrawiam
Nie na Palac Zimowy, tylko na Bastylie.
Święta prawda Heleno – jak na Bastylię. Jaka pogoda na wyspach? Pytam się bo córcia do Szkocji lada dzień leci i razem z nią podróż przeżywam.
Pozdrawiam
Ja bywałem na przyjęciach, na których nie bywało wielu Polaków, ale szturmy na stoły też widywałem. Nie jest to wcale polska specjalność 🙂
Na szczęście już nie muszę bywać na takich imprezach. A teraz marzą mi się młode ziemniaczki ze skwareczkami, posypane koperkiem, do tego kefir ze szczypiorkiem 🙂
Mam wiadomości ze Szkocji z pierwszej ręki czyli od pieknej Ewy – recpcjonistki w Herald House Hotel w Edynburgu. Ciepło, wiosennie i kwitnąco. Jeśli córcia by miała taką potrzebę to do Ewy jak wdym. Miła, uczynna i madra mimo młodości. Można się na mnie powołać. I na nasz blog. Czyta go. A przy okazji pozdrowienia dla Ewy i jej zmienniczki Doroty.
Kiedy ponad 20 lat temu towarzyszylam memu Ojcu w podrozy do m.in. Japonii, to Ambasada USA w Tokio zorganizoiwala na jego czesc bankiet, na ktory, mogl zaprosic kogo chce. Wiec zaprosil wszystkich pracownikow naukowego projektu (ponad 100 osob) , ktory byl dla niego realizowany w jednym z osrodkow badawczych. Jako corka prof Sz. bylam nieslychanie wazna osoba na tym bankiecie i musialam sie „udzielac” towarzysko. Ale pamietam grupki pielegniarek i laborantek, ktore cisnely sie pod sciana, chichotaly nerwowo i baly sie podejsc do suto zastawionych stolow, poniewaz nie znaly zachodniego jedzenia i baly sie popelnic jakas niezrecznosc. W dodatku malo ktora znala angielski (Japonczycy sa z jakiegos wzgledu strasznie niezdolni do jezykow), wiec ja porozumiewalam sie z nimi na migi. (Wymawialy moje imie jako „Herenna” – pozniej Ojciec mowil do mnie „Herenko”) . Pamietam, ze mialam troche problemow z zacheceniem ich aby zblizyly sie do stolu, gdzie bylo pelno wykwintnego francuskiego jadla (nie pytajcie mnie dlaczego akurat francuskiego).
Nie pamietam aby to jedzenie zrobilo na nich wieksze wrazenie. Pamietam z bankietu fois gras i miski cudownego kalifornijskiego malosolnego kawioru z lososia. Ja kladlam nacisk na kawior.
POdobny bankiet zorganizowaly wladze amerykanskie (misja wojskowa) na Tajwanie, ale tam wszyscy zaproszeni miejscowu goscie zachowywali sie zupelnie zwyczajnie.
Borsuku
Mam to samo pragnienie.Dodałbym tylko do ziemniaczków dwa sadzone jajka od wiejskiej kury.Takie żółte!
Pozdrawiam
ouf, mam takie jaja w lodówce – sąsiedzi teściów wciąż mają staromodne gospodarstwo. Tylko młodych ziemniaków brak..
Heleno, z tymi Japończykami to słyszałem że jest tak – nie rozróżniają r od l (znam taki kawał, w którym przewodnik oprowadza grupę japońskich turystów po Washington DC i mówi, ku ich zadziwieniu, że „elections” to mają w USA co 4 lata). Ponoć to nie ułomność – w japońskim bodaj nie ma „l” i nie imprintuje im się w mózgu za dzieciństwa. Jak się nie zaimprintuje, to ni cholery człowiek się później nie nauczy wymawiać. Z drugiej strony, w polskim jest tyle tych głosek, że Polacy generalnie nie mają problemów z nauką języków obcych. Oczywiście, jeśli przewalczą lenia…
Ech Kochani, taki obiad to ja zrobiłam już w sobotę, a dzisiaj będzie nerka wołowa duszona w czerwonym winie do resztki tych ziemniaków, które wyglądają i kosztują, jak młode, ale niestety, nie tak smakują. Muszę się Wam przyznać, że mam jedną wielką miłość kulinarną, wiosenną – szparagi. Nie mogę się ich doczekać. Pewnie dopiero w drugiej połowie maja będzie ich dużo i będą w miarę tanie, bo ja ich potrzebuję dużo. Właściwie w sezonie razem z córcią możemy żywić się niemal wyłącznie szparagami. Nawet nie potrzebujemy do nich sosów, ani bułeczki, ani nic – sól i odrobina świeżego masełka i jesteśmy w stanie pożreć każdą ilość. Najmarniej po pęczku na głowę, a najlepiej po 2. Jeżeli mamy więcej, to zjadamy na zimno z dipami. Rozpusta i tyle.
Mój Boże! Ile ja już lat cynaderek nie jadłem. Dzięki Pyro za przypomnienie. I to w winie! Przypomnij, proszę, przepis.
Dzięki Gospodarzu za informacje pogodowe i kontakt. Szczerze mówiąc to trasy szkockiej podróży nie znam, bo to nagła inicjatywa i płynąca z głębi serca. Uczucia… . No ale co tam – ważne, że bilet powrotny ma. Choć ostatnio na spacerze w lesie pytała czy nie miałbym nic przeciwko temu by studiowała w Edynburgu. Sam nie wiem co myśleć. To znaczy wiem – nie mam nic przeciwko temu.
Pozdrawiam
Namoczyć na ok. 2 godziny nerki w zimnej wodzie i ze 3 razy wodę zmienić. Włożyć na sito i sparzyć wrzątkiem. Pokrajać w półplasterki, zamarynować w mieszaninie kilku łyżek czerwonego wina, kilku łyżek oleju (czy oliwy, ale niedużo – ze dwie łyżki) skąpo opuszyć rozmarynem i estragonem. Pozostawić na 1 godzinę. Tłuszcz rozgrzać na patelni do dosyć wyskokiej temperatury, przesmażyć krótko nerki, przełożyć do rondla, wlać płyn z marynaty i tłuszcz od smażenia, sporo majeranku, 2 większe cebule w półplasterkach i dusić na małym ogniu. Po godzinie osolić, dodać pieprz i dusić dalej podlewając od czasu do czasu wodą i winem (sosu nie powinno być dużo). Po następnych 30 min. wkruszyć ośródkę z kromki chleba (zagęszcza i dodaje smaku). Wszystko. Jeść kiedy już będą mięciutkie.
Ale głód poczułem. Dzięki Pyro.
Zanim polece na wuef…
Mam, Pyro, specjalnie na Twoja czesc przyjemny, bardzo dorosly i bardzo latwy przepis na szparagi zapiekane z szynka i serem.
POtrzebne :
prostokatna zaroodporna brytfanna, najlepiej ceramiczna lub szklana;
36 sztuk srednio grubych szparagow
lyzka masla do wysmarowania brytfanny
12 cieniutkich plasterkow szynki
30 ml smietanki dosc tlustej, jesli laska,
troche (50 g) utartego twardego serka , typu parmezan
troszke swiezo utatej galki muszkatolowej
2 stolowe lyzki pokruszoengo czerstwego cleba (jak na kruszonke).
Oblam szparagi z twardych koncow i zostaw je sobie na zupe. Gotruj szparagi 3-4 min.
Zblanszuj czyli przelej zimna woda aby sie przestaly gotowac
Rozgrzej piekarnik do 150 stopni, wysmaruj brytfanne maslem i uloz na dnie pierwsza warstwe 12 szparagow.
Trzy szparagi poloz na plasterku szynki, polej lyzka smietanki i posyp lyzeczka startego parmezanu, lekko popieprz i posyp galka muszkatolowa. Zwin w rulonik i uloz na pierwszej warstwie szparagow.
Zrob takie same ruloniki z reszta szparagow, szynki, serka i ukladaj je obok siebie w brytfannie.
Polej calosc reszta smietanki, Wymieszaj resztke parmezanu z pokruyszonym chlebem i posyp tym cale danie.
WStaw do piekarnika na 30 min lub krocej – az mieszanina smietanki i seru zacznie bablic sie na powierzchni. Na samym koncy mozna wstawic na chwile pod gryl, aby danie dobrze sie zarumienilo, ale jest to opcjonalne.
Moi goscie kochaja to danko, ktore jest naprawde swietne na lunch lub pozna kolacje. MOzna je robic ze zwyczajna szynka, ale np szynka typu wloskiego czy iberyjskiego daje wieksza glebie smaku.
Helenko – dzięki ; w rewanżu moja zupa szparagowa. Gorsze, połamane albo twardawe szparagi ugotować w wodzie z solą, odrobiną cukru i łyżką masła. Przetrzeć przez sito, wlać 1-2 łyżki soku cytrynowego, zagotować z garścią (ja tak mierzę) manny i poczekać, aż manna się rozklei. Podprawić smietanką. W miseczce podać na stół sporo podsuszonego żółtego sera (bywa w każdej lodówce) utartego na drobnej tarce. W talerze albo bulionówki każdy ser wkłada sam – liczę po 2 łyżki na porcję. Jeżeli zupa ma być elegancka, to można wrzucić tam kilka ładnych główek szparagów. Zielona, drobno usiekana natka , obowiązkowa. W moim domu jedna z bardziej lubianych zup. Tak samo robię kalafiorową.
Swietnie, swietnie, przepisu na zupe szparagowa wlasnie potrzebiwalam. Pamietam, jak w zeszlym roku z Renatka probowalysmy ugotowac zupe szparagowa, ale wyszla gorzka! Pewnie ta odrobina cukru to jest ten secret ingredient!
Pamietam wsoaniala zupe szparagowa, ktora zrobila nam w Paryzu szwagiertka R. Powiedziala mi jak ja robi, ale nam nie wyszlo.
A teraz juz naprawde lece. Bede wieczorem. Jeszcze tylko rzuce okiem na bocka w Ustroniu.
Z racji posiadania „dewizowej” zony (wedlug nomenklatury prl-owskiej), jako rodzina, nalezelismy do tzw. kolonii okolo-dyplomatycznej, ktora kwitla w Warszawie. Najlepiej wspominam coroczny sped w ambasadzie francuskiej na 14-go lipca, ale to bylo przyjecie w ogordzie, na stojaco, co bez watpienia rozluznialo atmosfere. Ja zawsze orbitowalem dookola namiotu z wyszynkiem, bo bylo co popic. I dlatego chyba mam dosc mgliste wspomnienia jesli chodzi o serwowane jedzenie. Wlasciwie w ogole nie mam wspomnien.
W Montrealu bywalem na przyjeciach w Konsulacie RP (swego czasu nalezalem do aktywnego aktywu polonijnego zycia kulturalnego w tym miescie), ale nie mam z tamtad zbyt dobrych wspomnien kulinarnych. Bufetowa sztampa w ilosciach bardzo limitowanych, a wiec tlok przy stolach, co w pewnym sensie uwlacza godnosci calej imprezy, no i to polowanie na kelnera, ktory szafuje jakimis podlymi winami….
Na szczescie mam juz za soba ten barwny okres.
Zreszta nigdy nie pociagal mnie ten swiat dyplomatyczny i chodzenie na okazjonalne rauty i spedy traktowalem z czasem jak dopust bozy. Dodatkowo, po wyjsciu z Konsulatu RP zawsze pozostawal dylemat: co zjesc ?
Zadnych przygód dyplomatycznych czy z dyplomatami chociaż. Nic.
U mnie szparagi meksykańskie nawet tanie 1.50$ za … hm, za pęczek, ale dosyć spory. Niedługo pojawia się tutejsze.
Co do mnie, często lekko podgotowuję, zblanszuję, potem owijam w prosciutto po 2-3 sztuki , posypuję parmezanem i zapiekam w naczyniu żaroodpornym. I znowu – tylko ja w domu przepadam za szparagami, mogę zapiekane, z wody, na zimno, na gorąco i jak tylko. Dzieki za przepis na zupę, godna spróbowania – pogoda nadal „zupowa”, zimno i gdzieś mi tu wieje od Jacobsky’ego, hej, to u mnie wczoraj juz było, wyślij to dalej na wschód ! Z góry dziekuję 🙂
Alicja,
pogoda ? To nie pogoda. To koszmar.
JUtro jade plawic sie w luksusach na Wimbledonie. Ze slodka retriwerka Poppy. Wlasnie probowalam sie zapakowac.
A teraz konkurs. Czy ktos, kto jedzie na 4 i pol dnia pare kilometrow od domu potrzebuje:
pieciu koszulek z krotkim rekawem
pieciu koszulek z dlugim rekawem,
cztrech par spotni
dwu spodnic
trzech zakietrow
10 par majtek
2 pizamy i ew, 1 koszula nocna
szlafrok
trzy pary butow i jedne adidasy
2 kostiumy kapielowe
niezliczona ilosc skarpet do adidasow, zato wszystkie nie od pary.
Pol walizki kosmetykow, szczotka do zebow etc.
Odpowiedzi na pytania prosze posylac zanim odjade (zebym mogla dopakowac wszystko to o czym zapomnialam).
Czy wszyscy sie tak pakuja? Dziewczyny – Pyro, Alicjo, jak u Was to wyglada przy pakowaniu?
Wprawdzie nie do mnie bezpośrednio to pytanie, ale pozwolę sobie zabrać głos – w końcu też jestem „dziewczyna”. Ja zredukowałabym ilość bielizny nocnej i skarpet – zawsze można dokupić. No a co z pończochami i kurtką od deszczu? A czym jedziesz? Jeśli pociągiem, to zrezygnowałabym może jeszcze z jednej pary spodni, jednego żakietu i dwóch koszulek z długim rękawem. Pozdrawiam i życzę cudnego pławienia się w luksusach!
Heleno,
przepraszam że przepraszam, zgłupłaś? Czy zapomniałaś, co tam masz robić? Z uroczym retrivierkiem na spacery i ewentualnie poszlajać sie trochę po okolicach?
Dajmy 5 dni – ja bym zabrała :
-3 koszulki z krotkim rękawem
-1 bluza od dresów, najlepiej rozpinana, moze być z kapturem (deszcz?)
-piżama won, śpimy nago albo w „niewymownych” co najwyżej
-spodnie długie typu dżinsy, zawsze Ci sie przydadzą w razie zimna. O reszcie z tych iluś tam par – zapomnij!
-spódnice – won! chyba, ze będzie to spódnica do tenisa i będziesz miala okazje tam polatać po kortach z rakietą.
-żakiety zdecydowanie won – a po co?!
– skarpetek i majtek tyle, ile dni tam zamierzasz być
– adidasy, sandałki czy co tam w czym sie na codzień chodzi, a jak bez szpilek nie możesz żyć, to zabierz , dla poczucia luksusu! Reszta won!
– szczotka do zębów, niezbędny krem ( i nie myśl, że vichy za kupę forsy zrobi coś lepszego, niż tani krem marki ziaja za 6.50! Tani a dobry, dodam)
Takie rzeczy jak mydło, szampon, pasta do zębów powinny być na miejscu, chyba, że masz swoje ulubione, bez których nie możesz życ. Reszta kosmetyków – jakis cien na oko, ołówek, tusz do rzęs – to nawet w najmniejszą tzw. kosmetyczke sie mieści.
Od czasu, kiedy do Polski jeżdże bez pewnych rzeczy, które z racji interesów powinnam zawozić, potrafię się spakować w wymiarowy bagaż podręczny, taki co to pod nogami mozna trzymać. Na całe 2 tygodnie. Wszędzie są pralki, można wyprać (a parę majtek i bez tego), a w razie draki można kupić sweter czy buty.
No! To spakować Ciebie?! Think – practical!!!
Alicjo, jestem wstrząśnięta! Jak to – żakiety i spódnice won?! Toż Helena nie wyjeżdża na surwiwal, tylko pławić się w luksusie! Dżinsy i bluza od dresu? Jak będzie wyglądać przy Poppy? Nie daj się, Heleno!
ALICJE – JEDNA Z DRUGA!!!!!!!!!!!!!!!! A gdyie sa noje biustinosze!!! Zapomnialyscie mi zapakowac!!!!!!!!!!!!!!
Ide sie przepakowac, Pogoda ma byc 5 dni slonca.
No, rzeczywiście, ale to najwyżej trzy. Skoro słońce to ewentualnie tylko jeden żakiet i paszminy.
TeżAlicjo – Helena jedzie na 4.5 dnia wyprowadzać pieska, a nie latać jako kobita obracająca sie w wielkim towarzystwie. Chyba, że sie zdarzy, wtedy zawsze plastik pod ręką, można cos dokupić , ewentualnie wyskoczyć do Londynu do domu i przywiezć sobie. Gdzie Londyn, a gdzie Wimbledon?! Rzut beretem! No! Rozumiesz różnicę, TeżAlicjo?!
Biustonosz co najwyżej jeden, o ile w ogóle 🙂
Różnicę między czym a czym? Z tego, co rozumiem, Helena od dawna obraca się w wielkim towarzystwie a i Poppy też. Po co kupować, skoro jest? Jazda do domu oznacza krótsze pławienie się w luksusie, a tego chyba nie życzysz Helenie, Alicjo?
Jedno udało nam się osiągnąć niewątpliwie – wypłoszyć wszystkich Panów.
Heleno, baw się dobrze! Pozdrowienia dla wszystkich. 🙂
Nie bój się, TeżAlicjo, oni podpatrują, o czym my tu pisujemy, panowie!… a jeszcze takie sprawy, jak dessous?! Ha!
A, no i właśnie – Heleno, dobrej zabawy i czekamy na raport! Niejeden.
Kapelusz, Heleno, nie zapomnij kapelusza!!!!!!!
Ale nam wyszło, cholera, akurat przy wpisie o przyjęciach dyplomatycznych…
Bede wpadac do Kingston nad Tamiza, gdzie znajduje sie taki sam klub, jak ten do jakiego chodze, wiec moja karta wstepu jest tam wazna. Postaram sie plywac i cwiczyc. Biore dwie ksiazki, choc jest to dom pelen ksiazek i 24985 kanalow TV, w tym na okraglo Sex and the City oraz Desperate Housewives. Jest tam tez ogromna nie do opisania piwnica y winami oraz potezna lodowka z mocniejszyzmi alkoholami. Obok jest dom, w ktorzm do niedawna mieszkal premier Iraku i jego kobiety, w zwiazku z tym pod kazdym niemal krzakiem ukrywal sie secret service za moje podatki.. Ja nie zartuje. Wszystko to pokazala mi dochodzaca pani gospodyni, Alice. A dom naprzeciwko byl w czasie wojny prywatna rezydencja glownodowodzacego sil sojuszniczych w Europie. Jest na nim tabliczka.
Jest to kompletnie milionerska dzielnica i po mnie przyjezdzda taksowka. Oprocz Alice przychodza ogrodnicy i jeszcze jakas sluzba. W domu jest 5 lazienek. Park do ktorego chodze z Poppy jest w odleglosci 10 minut spacerem. Panstwo sa nieslychanie mili, mlode malzenstwo z dzieckiem w muzycynej szkole. Jacys ecxecutives bankowi. Oczytani, weseli, ciekawi innych.Jedyny raz kiedy u nich pilnowalam Poppy i kotka to byl ub. rok na Wielkanoc, kiedy pojechali na slub do Hiszpanii na tydzien. Przepraszali, ze Alice wtedy wyjechala na wakacje, wiec nie bylo komu zmywac po mnie naczyn i scielic mi lozka!!! Ale teraz Alice bedzie dochodzic codziennie, chyba, ze sie umowie z nia inaczej. CHce sie urywac na plywalnie.
Bede donosic. Dobranoc, Dzewczynki. Dzieki za spakowanie.
O Boze, teraz bociek cierpi na bezsennosc. Kreci sie po gniezdzie i przemeblowuje chrusciki, biedny ptaszek.
Nie było mnie wczoraj wieczorem kiedy to pakowałyście Helenę , dziewczyny. Żałuję ogromnie. Myślę, że Helena ma zamiar dostroić się do luksusowego domu i przebierać co najmniej dwa razy dziennie. Nie będzie przecież rozmawiała z dochodzącą w tych samych portkach, które włoży na spacer z Poppy. A suknie do kolacji Helenko?, a lizeska do wieczornej lektury? Rozczarowałaś mnie panienko>
Już wiem, co mi spać nie daje – KAPELUSZE ! Pies drapal, biustonosze i skarpetki, ale bez kapeluszy prawdziwa dama nie ma prawa się poruszać! Przynajmniej kilku – mam rację, Pyro? Dzien dobry, ja sie do snu właśnie wybieram za chwilę.
O, i nie przeczytałam ostatnich wpisów, nie dojrzałam, że TeżAlicja juz o tych kapeluszach wspomniała.
A w Ustroniu deszcz… że też biedny bociek bez parasola musi w tym gniezdzie siedzieć. Kamery ma, technike wszelkA, a jak deszcz – to zwykłego parasola nie ma kto roztoczyć.
Dobranoc!