Co Szkot nosi pod kiltem?
Nic. Mimo zimna panującego w górach. Kilt jest tak ciepły, bo z doskonałej wełny, że wystarczy za wszelka bieliznę. A tak w przypadku silnej chęci okazania wzgardy przeciwnikowi wystarczy, że McGregor lub MacDonald odrzuca koniec kiltu i pokazuje mu swoje gołe pośladki. Dawniej, prawdę mówiąc dużo dawniej, bo parę stuleci temu, takie gesty były na porządku dziennym i w parlamencie. Dziś zdarza się natomiast częściej na stadionach niż na górskich szlakach.
Ale nie o kiltach mam tu pisać (choć widziałem ich produkcję i kupiłem wnuczce piękny kilt klanu MacDonaldów) a o stole i o tym co na nim znalazłem. Zacznę jednak od pieca czyli od hotelu.
Herald House Hotel mieści w starym budynku przystosowanym do przyjmowania gości z całego świata. W recepcji zastaliśmy Ewę i Dorotę – dwie niezwykłe urody dziewczyny, które okazały się uroczymi rodowitymi Polkami. Pierwsza z Gdańska, a druga z Warszawy. Obie bardzo ułatwiały nam pobyt udzielając rad, objaśnień, zamawiając taksówki, bilety lotnicze itp. Opowiedziały też o swoim pobycie w Edynburgu i projektach dalszej kariery w Szkocji. Powodzenia dziewczyny! Spełnią się Wasze marzenia. Jesteście, piękne, inteligentne i tak dynamiczne, że energii starczy na wielkie kariery.
Po londyńskiej kulinarnej porażce (przewidywanej przeze mnie, bom w stolicy angielskiej już był) mieliśmy nadzieję, że Szkocja MUSI być smaczniejsza. Wiedzieliśmy np., że to właśnie tu hodują najlepsze bydło rzeźne rasy aberdeen angus, tu są wspaniałe łososie, tu wreszcie produkują whisky, za butelkę której można zapłacić i parę tysięcy funtów. Będzie więc w czym topić smutek łasucha.
Miałem w zanadrzu parę adresów. Dokładnie biorąc osiem. Były to adresy najlepszych w Edynburgu restauracji specjalizujących się w kuchni narodowej. Listę sporządziła moja kuzynka Aniela ( posiadająca tytuł dr przed polskim nazwiskiem i konto w edynburskim banku po mamie Szkotce) gwarantując silne doznania smakowe.
Na pierwszy ogień poszedł lokal o szkockiej nazwie Dubh Prais, czego nie potrafię do dziś prawidłowo wymówić, ale wiem, że te dwa słowa oznaczają po prostu „kociołek”. Symbol ten wisi na głównej ścianie restauracyjki. Napisałem zdrobniale, bo lokal ma zaledwie 10 stolików. W dodatku nie łatwo tu trafić. Obok sporej i oświetlonej restauracji, której nazwy już nie pomnę, są malutkie drzwiczki z napisem Dubh Prais, za którymi znajdują się schody prowadzące stromo w dół. W piwnicy zaś raj gastronomiczny. Szef sali uroczy, wygadany i znający się na rzeczy Szkot ma do pomocy dwie młode panienki troskliwie zajmujące się gośćmi. Gdy wyłuszczyliśmy mu powód przybycia czyli studia nad szkocką kuchnią zadysponował dla nas obojga na przekąskę haggis w sosie śmietanowym z ziołami i whisky (6,5 funta). To był poemat. A przecież haggis to po prostu to samo, co polska krwawa kiszka. Ten był o konsystencji kremu brule i podpieczony na chrupko. Sos zaś dodawał mu aromatu i pikanterii.
Na drugie wzięliśmy dziczyznę w tymianku z zapiekanymi kartofelkami (17 funtów). Ceny dotyczą oczywista jednej porcji. Za całą kolację zapłaciliśmy 70 funtów, bo był jeszcze deser czyli wspaniały sorbet z leśnych owoców i szkockie piwo (nie,nie tyskie!). Po tej kolacji przestaliśmy się bać szkockiej kuchni i dziękowaliśmy losowi, że wybraliśmy ten kierunek wędrówki a nie odwrotny. Szkoci górą!
Nie będę szczegółowo opisywał wszystkich pozostałych lokali, tylko wymienię po jednej potrawie z każdego, by zachęcić do ich odwiedzenia tych, którzy trafią do Edynburga.
Stac Polly (czyli Wzgórze Polly) to bardzo elegancki lokal, w nowej części miasta czyli po przeciwnej stronie wąwozu niż Zamek. Tu spośród wszystkich zjedzonych dań utkwił mi w pamięci smak teriny z dzikiego gołębia, bażanta i pardwy (8 funtów).
Fisher?s in the City zaś na zawsze skojarzył mi się z aromatem I smakiem pieczonego merlina w ziołach ( 6,5 funta).
The Royal McGregor zaś ma smak zupy z wędzonych śledzi. To delikatny i subtelny krem z kawałeczkami aromatycznej ryby.
Last but not least znowu znaleźliśmy się polskich delikatesach. Deli Polonia to młoda (niecałe dwa lata) firma. Prowadzi ją równie młoda para właścicieli: ona Polka, on Anglik. Dobrze im to idzie. Sprzedają wspaniałe polskie wędliny, pieczywo i wszelkie inne specjały nie tylko mieszkającym tu licznie Polakom ale i Szkotom. Można tu zaopatrzyć się w polską prasę i… wkrótce w nasze książki kulinarne. A najbliższa przeznaczona dla emigrantów będzie dwujęzyczna, by i stali mieszkańcy nowej ojczyzny Polaków mogli skorzystać z uroków naszej kuchni. Lucyna Ellis ma tyleż uroku ile energii. Widać jasno, że jest skazana na sukces. I tego życzymy.
Komentarze
Och, jakiż to dzisiaj smakowity i ciekawy reportaż. A może by tak, p. Piotrze, jakiś prosty i nieco spolszczony szkocki przepis? Szkoci mi się w ogóle kojarzą sympatycznie, a opisy ich licznych (i krwawych) walk stanowiły część moich młodzieńczych lektur. Podobało mi się np, że dawniej przed walką górale starannie składali kilty i pozostawiali je w obozie – sami do boju szli zupełnie nago (podobnie, jak Galowie), a śmierć mężczyzny we własnym łóżku uznawano za dowód lenistwa! Nigdy nie wiadomo jakie skarby czekają nas za następnym narożnikiem, albo i we własnym domu. Właśnie takie odkrycie mnie spotkało; wczorajszego wieczora szukając sobie „czegoś do poczytania” na własnej półce znalazłam książkę, która nie wiadomo skąd się wzięła – moja nie jest, pieczątek bibliotecznych nie ma, ma natomiast liczne, delikatne podkreślenia olówkiem. Ania też się do niej nie przyznaje, a jeżeli ani ja, ani ona jej nie wypożyczałyśmy, to jak? Sama przyszła? Jutro wieczorem przyjeżdża na dwa dni druga bliźniaczka i może coś bęzie wiedziała. Ja ugrzęzłam w znalezisku natychmiast – są to wspomnienia i notatki Bolesława Leitgebra, dyplomaty w służbie RP do 1945r, potem kadrowego pracownika ONZ aż do emerytury. Mieszkał w Kornwalii, gdzie zmarł w latach 90-tych. Tu informacja dla ludzi spoza naszego regionu – rodzina Leitgebrów, to tacy poznańscy Lilpopowie, Wedlowie, Fragetowie. Do dziś mieszkają w Poznaniu i nie tylko, choć z ich majątków i zakładów przemysowych niewiele zostało. Pan Bolesław pisze o swoim życiu, jako upełnie zwyczajnym i niczym ciekawym nie wyróżniającym się. Hmmm… tuż przed pruską maturą wszedł w skład p[ierwszego bodaj pododdziału wojsk łączności i w 1918-1919r pomagał obsługiwać jedyną wtedy na naszych ziemiach radiostację, zdolną nadawać wiadomości za granicę. Z Legią Akademicką był na Śląsku w okresie powstań, a potem pracował w biurze plebiscytowym w Bytomiu pod kierownictwem Korfantego, ukończył prawo międzynarodowe w Poznaniu i został pracownikiem MSZ-tu w wieku 23 lat. Zupełnie zwyczajne, prawda? No i dotąd doczytałam, bo w międzyczasie zrobiła się 2-ga w nocy.
krotki powrot do wczorajszej wyspy jablecznej- Avalon, wedlug legedy spoczywa tam krol Artur, ten od inaczej prawdziwego, okraglego stolu, mamy wiec nawet polski akcent,
Panie Piotrze, z tym kiltem od Mac Donalda, to prowokacja?, od Camellotow nie bylo? to drugie, to oko do francuzkojezycznych,
bardzo smaczna opowiesc, gdyby tak jeszcze jakis adresik?
Och, Pyro, wlasnie dwa miesiace temu bylam na pogrzebie jego syna, Witolda, ktory byl moim kolega z pracy. Poszlam na ten pogrzeb z obowiazku raczej niz z wielkeij sympatii do Zmarlego. Jego endeckie odruchy i odzywki wobec mnie sprawialy mi czesto wielka przykrosc, choc juz powinnam wybaczyc i nie pamietac. Mieszkal gdzies tu blisko i jezcze jesienia widywalam go na przystanku metra. Juz mnie nie poznawal albo udawal, ze nie poznaje.
Poszlam na pogrzeb, mowiac sobie, ze juz tam PB sie z nim policzy.
Helenko, jak wynika z posłowia (Sławomir Leitgeber) Witold nie był synem lecz kuzynem Bolesława. Wczasie II wojny był adiutantem prasowym gen Sikorskiego – Bolesław rocznik 1900 w żadnym wypadku nie mógł być ojcem niczyjego adiutanta. A tak w oigóle ponoć redagował „Myśl polską” w Londynie, rzeczywiście bardzo endeckią
Bzij zabzij a majątkiem rancę Mawiali starzy Kurpie jako naród waleczny i bitny podobny w tym do Szkotów A stare Kurpianki też nic nie nosiły pod „kiltami” upodabniając się bardziej w tym wzgłędzie do Szkotów niz do Szkotek.
Ślinka cieknie na samą myśl opisanych przez Pana dań. Tak się zaczytałem ze przypaliłem dwa razy z rzędu ekspres do kawy. A swoją drogą firma Tchibo zaczęła sprzedawać kawę w ziarnach Wiener Mix i jak świeża to smakuje jak w Wiedeńskiej Aidzie naprzeciwko Opery .
Ja jako ciasteczkowy potwór uważam ,że podają tam najlepsze tortowe ciastka jakie jadłem w swoim życiu. A totrt Zachera trochę przereklamowany…
Aha? Pewnie tak! Bo przeciez Pan Witek mial bodaj 93 lata!
Zanim się z wszystkimi na dzisiaj pożegnam, chciałabym dość nieśmiało bąknąć, że p. Basia jest nieprzyzwoicie młoda i w ogóle wygląda awantażownie. Czy to pięknie tak, p.Piotrusiu, podrywać młode kobiety? Tak. Wiem, wiem, że tylko piękne i młode warte są podrywania, ale gdzie u ciężkiej cholery, ma Pan przepis na te młodość?
To sprawa uczucia. Długotrwałego. I przyjaźni, bo my się lubimy. Dzięki temu jesteśmy studenckim małżeństwem od 3 kwietnia 1965 roku! Ha!
Witam
Znaczy się p. Piotrze, znalazł Pan swoją drugą połowę. Miło poczytać takie wyznania. Pozdrawiam.
Panie Piotrze
Obok smakowitych wątków kulinarnych, ucieszył mnie w Pańskiej relacji wątek polski, dotyczący najnowszej emigracji. Tak się składa, że wielu Przytoczan – rówieśników moich dzieciaków – pracuje i żyje w Szkocji. Gdy zjeżdżają na święta mam okazję z nimi rozmawiać i zbudowany jestem energią życiową, którą tam łapią. Pewnie składa się na nią po części zasobność porfeli ale podkreślają też znaczenie dobrych kontaktów ze Szkotami. Niewątpliwie Szkocja ich dowartościowuje po różnego typu upokorzeniach, których doznawali tutaj. Nie jest to już dawna emigracja zarobkowa zatopiona w swoim sosie i wyjąca z tęsknoty do kraju. Mam wrażenie, że te dwudziestokilkulatki czują się w Europie jak u siebie. I bardzo mnie cieszy, że potrafią korzystać z mozliwości dokonania życiowych wyborów.
Pozdrawiam
Puszczam oko do Sławka i spełniam jego prosbę. Oto znane mi edynburskie adresy: Dubh Prais 123 High Street (www.dubhpraisrestaurant.com);
Stac Polly 29-33 Dublin Street (www.stacpolly.com);
Fisher’s in tehe City Thistle Street
To na jeden weekend powinno wystarczyć. Smacznego!
serdeczne dzieki, na Wielkanoc nie zdaze, ale jak nieco spuszcza z biletow, to chetnie kicne poprobowac, tym bardziej, ze juz chyba z dziesiec lat to za mna chodzi, obudzil Pan we mnie dawno uspiona ochote
Jadę do Szkocji. Jeszcze nie dzisiaj, ale kiedyś. Ajajaj… nie napisaliście Gospodarzu, czym popijaliście to wszystko. Jedno szkockie piwo?! A gdzie whiskey? Bo o lokalne wino Szkotów nie podejrzewam.
To, co Wojtek napisał o młodych Polakach na Wyspach, zgadza się. Mam rodzinę w Londynie, radzą sobie dobrze już czwarty rok, a w Irlandii studiuje bratanica na stypendium jakiejś fundacji (erasmus bodaj) i EU do tego też dopłaca – czy zostanie, jeszcze się zastanawia, bo ma tam dużo możliwości, choćby robić doktorat, dobrze jej idzie w nauce. A gdzie tam, jakie kompleksy! Czują się świetnie i są doceniani, zarówno ci z Londynu, jak i nasza irlandzka studentka. Na takich ludziach kiedyś się będzie Polska opierać, wykształconych, bywałych, przyzwyczajonych do normalności. Dzisiejsze ekipy mają lata policzone, mocno w to wierzę.
Tymczasem dzisiaj ciąg dalszy prac koło obejścia, tu liście odgarnąć, tam gałęzie pozbierać, poobcinać to i owo. Zimnawo, ale słonecznie. Poszłam do polskiego sklepu, bo w każdy czwartek dostawa z Toronto – oj, rozczarowały mnie paniusie, bo w tym roku nie zamówiły śledzi solonych (odfiletowanych). Smierdzą, powiadają. No to śmierdzą, a niech! Zawsze jakąś beczkę zamawiały, w kilku plastikowych wiadrach pod przykryciem to przywożono, a nagle im zaśmierdziało! No nic, udam się do Loeba, kupię całe solone i niestety, sama odfiletuję. Mam zreszta wprawę, mnie jakoś śledz nie śmierdzi. Bez rolmopsów nie ma świąt ani jednych, ani drugich.
A z książek, przedwczoraj jakiś student przyniósł Jerzoru książkę, by zapytać, czy to w języku polskim. Rzeczywiście, była to książka Wacława Gąsiorowskiego, jedna z jego wcześniejszych powieści historycznych, Kapitan Stewart czy jakoś tak (książkę miałam przez chwilę w rękach). Ciekawe było to, że wydana była w 1905 w Warszawie, a nazwa i adres drukarni po rosyjsku oczywiście. Nie miałabym nic przeciwko, żeby to może i kupić, ale zdaje się, że nie było takiej możliwości, a jeśli, to nie na moja kieszeń. Tutaj wszystko, co ma ponad 50 lat to antyk – a co dopiero ponad sto lat! Książka była w bardzo dobrym stanie, niezaczytana, z jakiejś biblioteki w Wisconsin, egzemplarz podarowany. Szkoda, że nie mogłam się temu bliżej i dłużej przyjrzeć, moze i przeczytać.
Alicjo droga,
oczywiście, że bez whisky w Szkocji nie pożyjesz. Takiej liczby rodzajów i marek w życiu nie widziałem. Byłem w specjalistycznym sklepie przy High Street i oszalałem z wrażenia. Za pancerną szybą stała 50 letnia whisky za 5 tys. funtów. Podobno raz-dwa razy w roku zdarza się ktoś, kto to kupuje. Ja kupiłem siedemnastoletnią Lagavulin z myślą o swoich nadchodzących urodzinach. Ale nie za taka cenę. Nie wydałem nawet setki ale tuż, tuż…
Własnego wina oczywiście Szkoci nie mają ale karta win w każdej restauracji jest wyśmienita. My do obiadów pilismy piwo a na podsumowanie szklaneczke tego co należy. A to Balmoral, a to Talisker…
To nie jest prawda, że Szkot nic nie nosi pod kiltem.
Gdy coś takiego usłyszy, jest w stanie się obrazić.
To są to przecież jurni mężczyźni, a tacy z pewnością maaaaaja co nosić!
po tak wspaniałym daniu zapraszam na deser, to tylko albo aż, 10minut.
http://pic7.piczo.com/Arek01/?g=31450090&cr=7