Radość łasucha obserwującego owieczki i krowy
Byłem na wsi. Wichura połamała sporo sosen w lesie (mieszkam na skraju resztek pozostałych po kurpiowskiej Puszczy Białej) i kilka, i to tych najstarszych, najgrubszych, wokół mojego domu. Żal wielki. Ale i radość, że tylko na tym się skończyło. Dom cały, dach ocalał, szopa hydroforni, wiata garażowa oraz sauna nienaruszone. A biedne sosny sąsiad mechaniczną piłą potnie na małe klocki, które będą w chłodne dni wiosny lub jesieni służyły na opał.
Połaziłem trochę po całkiem wiosennie zielonych łąkach i miałem tylko poczucie pewnego niedosytu: taka piękna trawa, a nikt jej nie skubie. Wszystkie krowy i owieczki z sąsiedztwa nadal zamknięte w oborach. No bo to jednak połowa stycznia. Zajrzałem więc do obór a tam ciepło i tłoczno. Krów kilkanaście, niektóre wyraźnie cielne, a owieczek też chyba więcej niż na jesieni. Czy to możliwe, że już po koceniu?
I na ten widok opanowała mnie wielka radość. Bo to będzie więcej mleka i krowiego, i owczego, a co za tym idzie więcej serów. A to przecież wspaniałe smakołyki. I coraz więcej na rynku serów produkowanych w polskich serowarniach. W dodatku są one coraz lepszej jakości. Korzystają więc rolnicy i my mieszczuchy.
W drodze powrotnej naszły mnie wspomnienia. Oczywiście serowarskie…
Przed paroma laty, gdy spędzałem urlop w Langwedocji w pobliżu Montpellier, namówiłem rodzinę na wycieczkę w stronę Owernii. Mieliśmy zwiedzić kawałek górzystej Francji, zajrzeć do kilku pięknych prowincjonalnych miasteczek, skorzystać z uroków stołowania się w przydrożnych knajpkach. Ukrytym celem zaś było odwiedzenie wytwórni serów w Roquefort. Plan został zrealizowany. Zobaczyłem pieczary, w których dojrzewa jeden z najsłynniejszych serów.
Ostatnio trafił na mój stół kuzyn sera z Roquefort czyli Fourme d’Ambert. Tyle tylko, że ten jest z krowiego a nie owczego mleka. Dwukilogramowy walec o przekroju około 10 cm jest w stanie nakarmić furę gości. Po kolacji składającej się z faszerowanej ryby w galarecie, pasztetu z dziczyzny i pieczenie baraniej w śmietanie na stół wyłożyłem Fourme d’Ambert. Dziesięć osób siedzących wokół stołu nie było w stanie zjeść całego serowego walca. Choć przyznać muszę, że mocno go uszczupliło.
Do sera podałem świeże bułeczki i Sauternes. Uznałem, że przy jego ostrości tylko takie słodkie wino będzie w stanie podkreślić całą gamę doznań jakie wywołuje ten ser. Miałem rację – wino jeszcze silniej zaakcentowało niezbyt mocną przecież (w porównaniu z innymi serami o błękitnej pleśni) słoność, kwaśność i ostrość. Ser natomiast wyraźnie zintensyfikował słodycz Sauterne’a.
Ponieważ wieczór trwa długo a dzięki dyskusji o zaletach sera pleśniowego apetyty nie malały, sięgnąłem do wiklinowej szafki stojącej na loggi, w której aż do mrozów (potem przenoszę je do winiarki stojącej w garderobie) leżakują sery i wyciągnąłem trzy kolejne przysmaki. A były to dwa sery z rodziny camembertów: Le Grand Rustique i Saint Benoit oraz alzacki „śmierdziuszek” Munster Lisbeth.
Oba normandzkie specjały to prawdziwe delikatesy. Grand Rustique wydał mi się znacznie ostrzejszy niż Saint Benoit ale może spowodowało to dłuższe leżakowanie w mojej szafce. A te normandzkie sery gdy są już mocno dojrzałe i wypływają ze skórki po przekrojeniu, zamieniają swój delikatny smak i lekki aromat na intensywny, wręcz drażniący zapach i ostry smak. Przyznać muszę, że lubię je w obydwu stanach. Czasem nawet specjalnie przedłużam leżakowanie ponad normę, by delektować się ostrością sera. W pierwszej zaś fazie, gdy camembert jest jeszcze twardawy, uwielbiam podsmażyć go na oliwie i podawać z borówkami lub żurawiną.
Silnym akcentem serowej orgii był ser alzacki. Munster Lisbeth robiony jest z mleka krów pasących się na górskich łąkach Wogezów. Ma to oczywiście znaczenie i dla mleka, i dla sera. Alzatczycy zakochani są w swoim serze i jedzą go zupełnie inaczej niż Francuzi z innych regionów. Nie podają bowiem do sera ani chleba, ani bagietek tylko…kartofle! I mają rację. Zwłaszcza gdy kartofle są jeszcze gorące i parujące ser nabiera zupełnie innego smaku. Tu na koniec jedno ostrzeżenie: Lisbeth jest serem niezwykle aromatycznym. Żadne opakowanie nie zapobiega rozprzestrzenianiu się jego zapachu. A woń ta napełnia całe pomieszczenie, w którym choć okruch tego sera znalazł się na moment. Dla miłośnika sera – to radość. Ale są i tacy, którzy nawet na widok tego sera kręcą nosem. Ja tam im się dziwię. A miłośnikom uczt serowych polecam serowarską witrynę. Link do niej jest obok. Smacznego!
Komentarze
juz chialem sie podzielic moim wniebowzieciem na temat sera epoisse, ale miedzy czasie mialem okazje wysluchac wywiadu, audycji P. Piotra w Tok FM wiec glowny bohater juz uslyszal, od, o ile dobrze pamietam P. Anrzeja z W-wy o jego istnieniu, zredukuje wiec moj komentaz do http://www.plebicity.com/Stat/ConsultAvis_103270.htm, dla co bardziej ciekawskich, niestety francuzkojezyczny,
ser za to z cala pewnoscia najbardziej smierdzacy ( nie bojmy sie tego slowa ), ze wszystkich mi znanych, ser jest z Burgundii i dla bardzo odpornych na aromat jednostek, ale smakiem jest w stanie skompensowac wszystkie wstrety,
serdecznie pozdrawiam
Bardzo lubie sery „smierdziele”! A moja milosc zaczela sie w czasach dziecinstwa,od polskiego sera o nazwie Romadour.Byl chyba produkowany w Poznaniu.Pierwsze sery przywozila nam babcia.
Chociaz zawijala je w sto papierow i tak musiala sie przed pasazerami w jednym przedziale pociagu, tlumaczyc z podejrzanych zapachow.
Potem ten ser zniknal.Nigdy juz na niego nie natrafilam.A szkoda!
Ciekawa jestem sera ,o ktorym napisal Slawek.Zapoluje.Moze w ktorys delikatesach bedzie…………
Pozdrawiam serdecznie Ana.
do Ana, zeby bylo juz calkiem po prywacie, ten Romadur tez pamietam, lekko plesniowy i zupelnie niezly, jak na srodkowego Gierka, w kazdym razie z pewnoscia wyczyn serowy w tym czasie i tej szerokosci, na marginesie, Ramaduor to przeinaczone i skrocone Rocamadour, taka mala, miejscowa Czestochowa, na kolanach po schodach do czarnej, swietej Panienki z Dzieciatkiem, miejsce przeurocze na granicy Overnii i Dordonii, zupelnie niedaleko znajduja sie groty do lezakowania slynnego roquefort’a i pewnie stad ta nazewnicza polska inspiracja odnosnie Romadour
pozdrawiam
Razem z owym Romadurem pojawiał się w tym czasie w sklepach ser limburski. Były podobnie pakowane w prostokątrne bloczki o wadze ok 30 dkg.. Chętnie kupowałam obydwa śmierdziuszki.
munster na cieplym kartoflu, posypany kminkiem do tego kieliszek Gewurtz. polecam, co odwazniejszym, nie beda zalowac
Pamięć ludzka jest zawodna. Romadur nie jest serem pleśniowym – jak pisze Sławek. Bardzo wonny i bardzo pyszny ale właśnie w typie serów limburskich. A zapach Munster Lizbeth bardzo jest podobny, tylko jeszcze silniejszy.
Kozy! Kozy daja najlepsze sery – od bardzo mlodych do dojrzalych (serow znaczy sie).
Latwa tarta z koziego sera i zgrylowanych jarzyn mojego wynalazku:
Ciasto gotowe francuskie rozwinac na wysmarowanej olejem blasze i obcinajac cieniutkie paski z czterech stron przylepic rozbeltanym jajkiem do brzegow, aby tworzyly scianki.
Calosc wysmarowac rozbeltanym jajkiem. Na powierzcni ulozyc pokrojone w paseczki lekko ugrylowane (lub zmiekczone na patelni) papryki w trzech kolorarh, mozna pare pieczarek i cebule lekko obsmazona, mozna tez jedna drobno skrojona ostra papryczne (opcjonalne). Na wierzch kawalki skrojonego sera koziego, pare cienkich plasterkow masla, posypac ziolami wedle uznania. Wsadzic do piekarnika 180-190 stopni.
Jakies 15 minut.
Swietne, latwe, efektowne. Podawac z zielona salata.
mea culpa, oczywiscie „podupilem”, zwiodla mnie nazwa, no i pamiec juz nie ta, sorry, ale nazwa inspiracji mimo wszystko nie niemieckich, jak ten pomylony przeze mnie ser od sasiadow zza Odry, postaram sie juz nie wyglupic
serdecznie pozdrawiam
Heleno, wydaje mi sie, ze ciut przedobrzylas, taki crotin chavignole, ledwo obtoczony w bulce i jaju, ( jesli juz istnieje taka potrzeba ) na drobnym kawalku dobrego chleba, zapieczony lekko, wspolnie, obok jakiejs zimowej salaty, juz sam w sobie jest rarytasem nie potrzebuje zbytnich upiekszen na kolorowo i z pieczarka, podziwiam Twoj zmysl estetyczny, i chyle glowe,
pozostaje jednak zwolennikiem smakow najblizszych materii, ktora sluzyla jako zrodlo do potrawy, poza tym smacznie i serdecznie pozdrawiam
Bardzo podobny do produkowanych u nas „Limburskiego” oraz „Romadoura” był jeszcze „Ser Śląski”. Zdaje się, że był produkowany w Wodzisławiu. Ich „odeour” był nader zacny, szczególnie intensywny w zimach lat 1960-1965 wydobywając się z naszej wspólnej żywnościówki w akademiku (każdy pokój miał swoją szafkę na wiktuały znajdującą się własnie w pokoju wspólnego pomieszkiwania. Od roku 1980/81 więcej tych serków niestety nie widziałem i nie wąchałem – chyba, że przebywałem za granicą.
I KOMU TE SERKI PRZESZKADZAŁY???